99. Ale dałem czadu czyli moje palenie w kociołku
Co tam na placu boju? Ano zmiany Panie zmiany. Mamy w zasadzie skończoną łazienkę, w zasadzie bo zabrakło 4 płytek. Coś tam się zmieniło, coś przesunęło i majster patrząc swymi błękitnymi oczętami z niewyraźnym uśmiecham powiedział: "brakuje czterech...". W końcu go nie zabiję. Sam jak go zagadywałem to zbił jeden kafel (trzeba było nie gadać...) o innych nie wiem. Za to obudowa wanny wyszła mu pięknie (bo mamy wannę z RAVAKA: http://www.ravak.pl/?page=rosa" rel="external nofollow">http://www.ravak.pl/?page=rosa). W WC z kaflami wyszło podobnie - zabrakło kilka ciemnych, kilka jasnych (półki) i 2 listwy. Te były dostępne od ręki więc majster ze skruszoną miną wsiadł w samochód i pojechał w świat (80 km w jedną stronę) po braki. Płytki dowiózł my zaopłaciliśmy (chyba mamy za miękkie serce, ale majster też nie grymasi).
Teraz może trochę o drzwiach. Drzwi kupiliśmy surowe do wykończenia. W zimie zrobiłem prototypa, ale "produkcja masowa" jakoś mi nie szła. W efekcie zabrałem się za nie niedawno. Ustaliłęm na kiedy mają być gotowe i starałem się dotrzymać tego terminu. Jakież było moje zdziwienie, gdy przychodzę w poniedziałęk na budowę a tu mamy powstawiane drzwi (2 skrzydły miały dpoiero 1 warstwę lakierobejcy...) ... "a bo ludzie nie mieli zajęcia to postanowili poobsadzać te drzwi..." a niech im już będzie. W rezultacie tego przyjrzałęm się tym drzwiom i widzę, że mam poprawki ze szlifowania kasetonów, a mianowicie spartoliłem zaokrąglone do środka frezy - trzeba będzie kiedyś siąść i poprawiać.
A teraz najbardziej emocjonująca część czyli jak uruchomiliśmy nsz reaktor (od Czernobyla jeden krok).
Umówiłem się na poniedziałek z hydraulikiem na rozruch kociołka. Przyjechałem na umówioną godzinę - w kotłowni już wszystko gotowe, woda napuszczona (potem okaże się, że nie wszędzie... ). Odpalamy. Najpierw powoli, jak żółw ociężale ruszyłą maszyna...ospale. Kocioł ma troszkę mało automatyki, za to jest stosunkowo tani. W kociołku się pali, sterownik pompy i dmuchawy czeka, dym z komina bucha. No dobrze. Po kilkunastu minutach mamy żar, więc wkłądamy do kociołka około 1/4 tarczki drewna (taczka bez czuba). Włączamy nadmuchy i czekamy, czekamy, czekamy... niby się pali łądnie ale to nie to. Poczytałem instrukcję i zaczynam manipulować powietrzem... lepiej, ale to jeszcze nie to, podbijamy moc dmuchawy... o zaczyna się coś dziać, temperatura rośnie. Powoli bo w końcu to prawie 150 l wody w samym korpusie (tak podaje dokumentacja). W efekcie uzyskujemy 40 stopni, za wymiennikiem o 10 mniej. Podbijamy temperaturę do 50 stopni, za wymiennikiem się podnosi. W końcu kociołek się stabilizuje i przy nastawie 50 stopni mamy na sterowniku temperaturę na zasilanu 53 stopnie. Hydraulik uważa tą część za udaną. Ja się cieszę, bo moim warunkiem było: "jak na kotle jest temperatura, to w domu ma grzać" - niech się on martwi... Na wymienniku mamy 43 stopnie i powoli dobija do wody na kotle, ale powoli. myślę, ze na dłuższą metę się wyrówna. Trochę regulujemy zaworem trójdrożnym. Z domu dobiegają okrzyki, że grzejniki są ciepłe... a co z podłogówką? - majster każe czekać. Po jakimś czasie pada hasło, że można się kłąść na podłodze - faktycznie - podłoga też robi się ciepłą... Pełny sukces.
Hydraulik bierze się za wyliczenia materiału do podłączenia do kanalizy i do odprowadzenia deszczówki (nie stać mnie na solidny zbiornik na deszczówkę więc na razie będę się odprowadzał do kanalizacji deszczowej, bo mamy takową. W zasadziw staramy się kupić co tylko się da, bo: przez majstra mamy 7% VAT i do tego jeszcze rabaty od ceny netto. W końcu wszyscy jadą do domu, a ja... no włąśnie tu zaczyna się najciekawsza część opwieści...
Jak by to było, gdyby facet nie wiedział ile wyciąga jego zabawka... dokłądam do kociołka około 6 drewek i kilka odpadów z desek. Podbijam temperaturę do 60... nie co mi tam pomyślałem po chwili 70 stopni. Kociołek się rozkręca, dodaję więc 80 i wychodzę. po kilku minutach z kotłowni dochodzi do mnie niepokojące dudnienie. Kotłownia... to bardziej wygląda na bimbrownię lub małą gorzelnię. Coś dudni w rurach, woda dochodzi do 90 stopni i ciągnie w górę. No tak Grzejniki w foli... ukrop jak diabli więc co ma mi chłodzić ten mój reaktor? Zbijam temperaturę na sterowniku... nic, kociołek ma na na termometrze 95 stopni i groźnie bulgocze. Zaczynam lekko panikować, W kociołku lekko się żaży, powietrza nie dostaje, ale odbiór ciepła jest minimalny więc... bulgocze coraz groźniej. Decyzja jest taka, że przełączam zawór trójdrożny na mały obwód i niech ile się da idzie na bojler. Zimna woda powinna schłodzić wodę z kotłą. Bojler ma podobno dużą wężownicę. Efekt...
Kocioł dostaje szału, coś w nim wali i dudni (oj robi mi się gorąco - a myślałęm że gorzej być nie może). W naczyniu wzbiorczym ostre bulgotania, zaczyna drżeć i dygotać, woda wychlapuje się na sufit i ścianę. Przekręcam zawór na wymiennik - niewiele pomaga. Wychodzę, z rury kanalizacyjnej (kończącej się dołem) wypływa mocno parująca woda) wracam na posterunek. W kotłoni wszystko wariuje, po chwili słyszę jak do naczynia dopuszcza się automatycznie woda. Może to pomoże? Niestety, pomogło tylko na chwilę. Zapada decyzja o wygarnięciu wszystkiego z paleniska. Jednak co tam jest za 2 nadpalone drewka i żar... Przestaję otwierać drzwiczki bo efekt jest zgoła odwrtony. Świerze powietrze podnosi temperaturę (na kotle 96). Postanawiam spuścić wodę z bojlera... czemu ona jest wg termometru (bez cyferek) tak chłodna... Idę do kuchni (tam są wyprowadzone zaworki pod baterię) podłączam wężyk i otwieram zawór... i co... i nic. Chłopaki nie napuściły wody do bojlera - zawór w kotłowni jest zamknięty... - dobrze, że nie testowałem grzałki elektrycznej . Otwieram zawór. Po chwili temperatura na kotle się uspokaja, powoli, powolizaczyna spadać, przełączam zawór na mały obieg i bojler. Wracam do kuchni i spuszczam powietrze...
Sytuacja opanowana można nie kupować płynu Lugola... Czy pamiętacie ten smak... ja go nie zapomnę chyba do końca swego życia. Może właśnie dla tego z taką determinacją walczyłem z moim reaktorem. A tak swoją drogą ciekawe, że przy tak małej ilości drewna można wyzowlić taką energię. Chyba diabeł siedzi w tym kotle.
Bojler napełniony, instalacja mie do końca odpowietrzona, pompa cyrkulacyjna nie włączona... brak kabla .
Bojler faktycznie niezły (duża wężownica - wg opisu prawie na 1/3 wysokości) Temperatura rośnie.
Postanawiam sprawdzić ile wody trzeba spuścić by zaczęła płynąć ciepła... rezultat przechodzi moje najśmielsze oczekiwania Po napełnieniu wiadra zaczyna robić się letnia, szybko przechodzi w gorącą. Pomysł z cyrkulacją był trafiony... dziwię się tym co na tym oszczędzają przy rozległym domu.
W pomieszczeniu reaktora sytuacja się stabilizuje. temperatura stanęła na zadanych 80 stopniach. Wnioski na przyszłość - nie bawić się. Nastawić temperaturę i czekać, a nie cho chwila przestawiać. W zasadzie układ jest stabilny i zatrzymuje się na zadanej temperaturze. U mnie sytuacja wymknęła się z pod kontroli bo: bojler był pusty, grzejniki zafoliowane co w efekcie dało mały odbiór temperatury przy wysokiej temperaturze powietrza. Jedyny normalnie działąjący grzejnik to stary żeliwniak w garażu.
Pomysł na żeliwniak zrodził się gdzieś w trakcie zakłądania instalacji CO. Jeden był u rodziców (leżał zapomniany w garażu, teść też się reklamował, że coś ma). Ostatnimi dniami przywiozłem je do siebie (razem 13 żeberek - nie jestem przesądny) i zabrałem się za czyszczenie. Szczotka to zbyt łagodny pomysł - postanowiłem opalić. Pożyczyłem opalarkę i zaczynam. Robią się bomble, śmierdzi ale coś się dzieje. Po jakiejś godzinie butla (małą turystyczna0 zrobiłą się białą od szronu. Efekt - grzejniki wyglądają jak przy ospie. Odczekałęm aż podstygną i... niestety, wszystko się nie oaliło - zostały jakieś pokłądy starej farby któa się nie chce palić (minia?) jedna koloru zółtego, druga beżowa. I tu naszłą mnie refleksja. Niedaleko odbywa się remont pewnego obiektu drogowego gdzie jak logika wskazuje muszą piaskować konstrukcję stalową. Po rozmowie z fachowcami (odnalazłem piaskarzy (nie wiem czy tak się nazywają)) uzgodniliśmy, że da się, ale na jutro. Przywiozłem oba grzejniki i pytam co za to... dziwne uśmiechy... no to pytam czy wolą w towarze i czy lubią piwo... "jak uważam..." Pytam ilu ich jest... pada liczba. W sklepie kupiłem 3 czteropaki piwa (różne) i zawiozłęm (następnego dnia). Idą chłopaki niosą moje grzejniki. Nagle stają i wracają. Okazało się, że się dopatrzyli, że między żeberkai (są takie fałdy w środku, są też wersje, ze nie amją nic, a moja jest z tymi fałdami) zostało troszkę farby. Wracają. Syczenie i tumanu kurzu i po kwadransie wracają znowu. Miny skruszone. "bo mamy za grubą końcówkę i nie da się lepiej..." oglądam. no faktycznie coś tam jekko prześwituje, ale trzeba by chyba głowę włożyć między te żeberka. Jestem zadowolony. Grzejniki wyglądają jak nowe, piękne szarostalowe. Daję im "wypłatę". Sa zadowoleni (chyba przepłaciłem ). "bo jakby co, to my chętnie jeszcze możemy wypiaskować...". Będę pamiętał.
Na drugi dzień na grzejnikach pojawiły się rdzawe plamy tam gdzie padły krople wody (stały blisko kranu) więc postanowiłem pomalować je stosowną farbą. Efekt super, w wszystko za 12 puszek piwa.
Na zakończenie dodam, że kłądą się podłogi w kuchni, wiatrołapie i holu. Fotki postaram się dziś wyprodukoiwać więc przy sprzyjających wiatrach może jutro coś powieszę.
Pozdrawiam
PS. Przy spuszcaniu wody z bojlera powietrze tak mocno "strzelało", że wyrwało mi nasadzony na kramnik wąż, a że jest on skierowany do góry obficie zrosiło nam sufit i ściany w kuchni... To się nazywa ciśnienie. Tak więc w ciągu jednego dnia otarliśmy się o eksplozję i mieliśmy lekką powódź, no może duży prysznic. Po tych doświadczeniach zastanawiam się jak można robić kocioł na paliwa stałe bez naczynia wzbiorczego, rury przelewowej itp zabezpieczeń. Przecież taki zaworek jak przy bojlerze (zawór bezpieczeństwa) nic by mi nie pomógł...