Kk+ak
Przez mieczotronix,
- Czytaj więcej..
-
- 0 komentarzy
- 1 253 wyświetleń
Przez mieczotronix,
Przez mieczotronix,
lakier wyschnięty, gazety i czasopisma zwiezione, łoże małżeńskie zakupione, zasłonki w strategicznych miejscach rozwieszone, brakuje tylko parkietu w salonie (oj coś ślamazarzy się taka pewna firma co tu na forum pisuje, oj oj) i drzwi wewnętrznych i listew, które mają być lada tydzień.
Niemniej jednak żona ustaliła była 3 tygodnie temu termin przeprowadzki na "do 6 grudnia", więc musimy się w przyszłym tygodniu przeprowadzić. I tak właśnie zamierzam.
Na szczęście z mieszkania wywieźliśmy już prawie wszystkie meble i zrobiło się w nim już dość nieprzytulnie, przez co nowy dom z nowymi lampkami i zasłonkami, z super łożem, cieplutki, jaśniutki kusi nas i przyciąga jak rajska wyspa. Oboje odczuwamy ogromne parcie żeby się przeprowadzić, i przy nim maleją pozostałe do rozwiązania bardzo nieliczne, czy wręcz kosmetyczne problemy (brak części podłogi w salonie, drzwi wewnętrznych, brak niańki, deficyt mebli).
Jeszcze nie mieszkamy, a Internet w domu już w nim jest. Dzisiaj go sprawdzałem - podłączałem modem i zapala się jakaś taka lampka pod napisem DSL i druga pod napisem Internet, więc pewnie działą. . Nie mogę dokładnie sprawdzić, bo komputer przewiozę dopiero w dniu przeprowadzki, bo nie mam laptopa. Niestety nie uda się przewieźć pięćdziesięciu kilku kanałów telewizyjnych, ale może to i dobrze, bo i tak będzie co w domu robić.
Więc mam nadzieję, że nic nam już nie pokrzyżuje planów i że za tydzień będę pisał post do dziennkia już z domu!
Ale fajnie!
Pozatym jesteśmy już umówieni ze znajomymi na sylwestra w naszym nowym domu. Paru gości już mamy na liście. Więc do 31 grudnia musimy już być umoszczeni.
Przez mieczotronix,
bum bum - mieszkanie sprzedane - sprzedawało się 4 dni, na razie dostaliśmy mikro-zaliczkę, za 10 dni dostaniemy zaliczkę konkretniejszą i spiszemy notarialnie umowę przedwstępną (na razie spisaliśmy nienotarialnie), a do połowy stycznia mamy dostać resztę kasy.
Czyli jak wyschnie lakier na parkiecie (mają zacząć cyklinować w czwartek), więc pewnie za 2 tygodnie, rozpoczynamy już prawdziwą i ostateczna przeprowadzkę! A w międzyczasie będziemy zwozić na miejsce "gazety i czasopisma"
Przez mieczotronix,
Już pomieszkujemy! Ostatnie 2 dni jeździliśmy do nowego domu "na cały dzień" - z synkiem i z moimi rodzicami. Coraz bardziej czujemy wreszcie, że to nasz nowy dom. Trochę poporządkowaliśmy. Kuchnia skończona (na razie bez okapu i 2 szafek wiszących), więc przygrzaliśmy canelloni w nowym piekarniku. Zrobiłem lód w lodówce i kupiłem do niej majonez i keczap (nowy majonez i keczap do nowego domu). Pozmywaliśmy naczynia w zmywarce. Matko! Nie wiedziałem, że ona aż tak dokładnie myje! Udało się teżś trochę wywabić budowlany zapach i wnieść trochę domowości do domu. Kupiliśmy parę drobiazgów do kuchni w Ikei (kratkę pod garnki, pojemnik na sztućce). Korzystając z ładnej pogody umyliśmy parę okien (niektóre pokryte były milionem kropeczek farby do tynku, bo robolom nie chciało się folią ich osłonić, jak malowali wnęki okienne. Pposprzątaliśmy to i owo. Kupiliśmy też zasłony do salonu (mama teraz podszywa, a ja muszę kupić i przykręcić karnisze). Dopiero teraz zaczyna do nas docierać, że mamy własny wielki dom. Byle nam się od tego w głowach nie poprzewracało.
Strasznie to 2-dniowe pomieszkiwanie nas wciągnęło, więc chyba szybko się przeprowadzimy. Teraz czekamy aż nam wycyklinują i polakierują parkiet na górze. Po tym kupujemy łoże małż. i możemy się przenosić. !!!
Przez mieczotronix,
Przez mieczotronix,
No nie mogę! Nie wierzę w swoje szczęście!
Dziś znienacka założyli mi telefon! Czyli mogę już pracować w nowym domu, a co za tym idzie ,ogę już zacząć sprzedawać mieszkanie i myśleć o przeprowadzce. Przeprowadzka będzie fizycznie możliwa już za 2 tygodnie (po polakierowaniu parkietów na górze i zakupie łoża małż.).
Sporo udało się zrobić przez ten miesiąc. Zrobiliśmy, tfu zrobili nam, a my zleciliśmy: te 2 parapety, 80% parkietów, grzejniki, kostkę wokół domu i częściowe okiełznanie terenu, skończone jest malowanie i wszystkie brudne prace, poza parkietami. Więc do zrobienia zostało mi teraz tylko: parkiet w salonie (stoi przez problem z wylewką opisywany w innym wątku), cyklinowanie i lakierowanie parkietu na górze, listwy, drzwi wewnętrzne, stopnie od schodów (konstrukcja już jest, a stopnice na razie robocze). Bramy garażowe na razie olewam, zostawiam aż będzie kasa ze sprzedaży mieszkania.
Więc święta i nowy rok na 100% w nowym domu! Ale będzie!
Przez mieczotronix,
do koloru to już się dawno przyzwyczaiłem
http://www.murator.com.pl/forum/viewtopic.php?t=25063&highlight=5200" rel="external nofollow">drzwi wejściowe do domu, które załatwiałem od 28 kwietnia wreszcie mam od 21 września. Nieźle. Nieźle. Te którem mam teraz to są trzecie. Wszystkie były robione na zamówienie, na wymiar, ale pierwsze nie pasowały (!), drugie stolarz się rypnął i zrobił otwierane niewte mańke, więc ostatecznie mam 3-cie.
Mam już w domu konstrukcję schodów, kafelki na paterze (wróbelki na płocie), jest kominek, prawie że mam kuchnię, z elektriczki tylko zostało założyć dekielki na przyciski i wymontować RB-tkę, właśnie sciany szpachlują i malują.
Zostało mi jeszcze do zrobienia: kuchnia, parkiety + listwy, 2 parapety z drewna, grzejniki i podjazd. Jak to będzie, to się przeprowadzamy. W międzyczasie dokończyć schody, wstawić drzwi wewn, bramy garażowe, zrobić więcej oświetlenia (na razie mam 8 gołych żarówek i 3 kule)
Aha, byłbym zapomniał. Najważniejsze. Od czego uzależniona jest moja przeprowadzka. telefon + internet.
Perypetie z telefonem też miałem ciekawe:
- Najpierw zadzwoniłem do Netii powiedzieć, że chcę telefon mieć (od nich, bo tuż przy mojej działce jest ich studzienka)
- Odpowiedzieli, że nie da rady - bo za mało numerów mają - szczęka mi opadła
- Próbowałem od wewnątrz Netii przez znajomego-znajomego, ale nic. Dowiedziałem się jedynie, że gdybym był firmą, to by było łatwiej
- No to zostałem firmą. Zadzwoniłem do Netii. O!!! Tym razem chcieli mi założyć i to mi jako firmie i mi jako osobie prywatnej. Razem: 2 ISDN-y + Internet. Podpisałem umowę że do 30.09.2004 wszystko będę miał
- 27.09 zadzwoniłem do Netii przypomnieć im, że nikt mi kabla nie pociągnął, no to powiedzieli że ktoś 28.09 przyjdzie
- przyszli ale byli zaskoczeni, że nie mam kabla w domu. Zaczęli się przymierzać do jego położenia. Wtedy pomyślałem że pewnie też nie wiedzą ile linii zamawiałem. Zadzwoniłem zapytać czy wiedzą, że chcę 2 ISDN-y + Internet. Nie wiedzieli. Zapytałem sie to jaką mi linię zakładają w takim razie - dla mnie jako firmy, czy dla mnie jako osoby prywatnej. Powiedzieli, że jako osoby prywatnej. No pięknie! Najpierw ja - osoba prywatna nic nie wart jestem, bo robić to mogą tylko mi - firmie. Potem okazuje się, że wygrałem jednak ja - osoba prywatna. Myślałem, że przyjdą dzisiaj (30.09) zrobić to co mieli, ale nikt się nie pojawił i nikt nie raczył zadzwonić. Ciekawe co będzie dalej?
Przez mieczotronix,
no i pozatym
- dom pomalowany na kolor "no nie wiem, no nie wiem"
- ogrodzony - można zaczynać równanie i zagospodarowywanie terenu
stolarz umówiony, schody tuż tuż, a potem już tylko podłogi (płytki + klepka), kuchnia, kominek, drzwi, elektriczka i możemy się przeprowadzać!
Boże Narodzenie spędzimy już raczej w nowym domu!
jeny! jeny! we łbie mi się to nie mieści
Przez mieczotronix,
Hura, Hura, będziemy mieli telefon!
Pół roku temu zwróciłem się do Netii, wnioskując, że skoro mam ich studzienkę tuż przy swoim domu, to niechybnie tylko czekają, żeby mi założyć telefon i internet. Jakież było moje zdziwienie, gdy na swój wniosek o przyłączenie otrzymałem odpowiedź odmowną. Wytłumaczenie było takie, że nie ma wolnych numerów, par, czy czegoś tam, że nie przewidzieli że się tak teren zabuduje (a to dobre!), że im teraz się nie opłaca mnie jednego podłączać itepe. Szczena mi opadła. Zmartwiło mnie to bardzo, bo pracuję w domu i telefon mi jest do tego niezbędny.
Potem próbowałem drążyć temat przez znajomego-znajomego pracownika netii, ale niewiele wskórałem. Dowiedziałem się za to, że netia lepiej traktuje firmy.
Tak się złożyło że przy okazji perturbacj po 1-szo-majowych musiałem zostać jednoosobową firmą. Po zarejestrowaniu się zwróciłem się ponownie do netii, tym razem jako ja-firma z prośbą o założenie m i telefonu.
Teraz wpadłem już do innej przegródki i skontaktował się ze mną handlowiec, który w zamian za niewiążącą deklarację o ilości złotych jakie ja-firma mam niby wydawać na telefon, dowiedziałem się, że owszem mogę mieć telefon, a nawet co tylko zechcę.
Będę więc miał 2 linie ISDN (4 numery), stałe łącze internetowe, i wszystko już za miesiąc z hakiem. Znalazły się pary, numery itepe.
Dziś podpisałem umowę. Chyba się już nie rozmyślą.
Polecam wszystkim tą metodę - jak ktoś nie chce być firmą, to w końcu firmę może rozwiązać. Telefonu chyba mu już nie wywleką.
Przez mieczotronix,
kurdefelans!
Wczoraj strzeliła mi rocznica od rozpoczęcia budowy
Dokładnie rok i jeden dzień temu, czyli 4 lipca 2003 roku dokonałem zakupu tablicy informacyjnej za 35 złotych - pierwszego zakupu budowlanego.
Od tamtej pory stałem się lżejszy o 298.740,08 zł.
W zasadzie, to na upartego mógłbym już zamieszkać, ale chcę jak najwięcej zrobić przed przeprowadzką, bo jak wiadomo, potem się nie chce.
Do zrobienia pozostało mi:
WEWNĄCZ
- podłogi
- schody
- drzwi
- malowanie
- kominek
- piec
- kontakty + lampy
- biały montaż
- kuchnia
ZEWNĄCZ
- parapety
- tynki
- podbitka
- teren (trawnik)
- garaż - podłoga, bramy, drzwi
- ogrodzenie, bramy, śmietnik
- taras
- podjazd i ścieżki
I PRZYSZŁOŚCIOWO
- ogród, pergola, oświetlenie terenu, automatyka do bram i co tam jeszcze
Plan jest taki, żeby wprowadzić się przed Bożym Narodzeniem - powinno się udać.
Przez mieczotronix,
odkurzę trochę dziennik, z którym się rozstałem na początku moich dołujących perypetii z dachem. Opiszę coś tak trochę off-topic. A było to tak:
Ostatnio dla rozrywki postanowiłem popracować trochę fizycznie na działce.
Udałem się do supersamu budowlanego, gdzie po chwili zadumy nad półką z promocjami wybrałem śliczne zielone zamszowe rękawice robocze ( produkowane zapewne przez śliczne Chinki z nie tak już ślicznych obozów pracy przymusowej) oraz coś, co mnie - pracownika umysłowego - przyprawiło o dreszcz niezdrowego, zapomnianego od lat chłopięcych podniecenia. Mrocznym przedmiotem pożądania, z którym kontakt rozbudził we mnie dawno wygasłe żądze był piękny, nowy, połyskujący niebieskim lakierem i złowrogo błyskający swoimi ostrymi krawędziami łom, który chyba złośliwi robotnicy nie znoszący swych żon przezywają „żabką”. 19 zeta, a tyle przyjemności! - pomyślałem sobie wsuwając rękę do śmierdzącej garbnikiem znad Huang-Ho zamszowej rękawicy i chwytając w rękę łom.
Łom kontemplowałem dobrą chwilę podrzucając go lekko w ręku, ciesząc się jego ciężarem, napawając wyważeniem i odczuwając dreszcz niepokoju spowodowany zaklętą w tajemniczy sposób w tym kawałku stali niezwykłą siłą destrukcyjno-twórczą. Teraz jestem pewien, że Picasso musiał mieć do czynienia z łomem zanim wszedł w fazę swojej twórczej dekompozycji. Łom bowiem jest narzędziem genialnie prostym o trudnym do wyobrażenia dla osoby, która z nim nie obcowała spektrum zastosowań. Moc łomu poczułem rozbierając zbitą z dech łazienkę robotników i odkrywając wszystkie zastosowania jego wygięć, zaostrzeń, nacięć, wgłębień, długości, wypłaszczeń, sztywności i ciężaru. Praca łomem jest dla inteligenta jak narkotyk. Nie mogłem się oderwać. Każda deska i każdy gwóźdź to nowa zaskakująca sytuacja, nowa zagadka typu „rozpleć dwa druty” do rozwiązania. Broniąca się przed rozłączeniem materia wydaje przy tym za każdym razem inne dźwięki. Suche stękanie grubych starych dech i grubych gwoździ, krótkie jęki chudych gwoździ słabiej siedzących, trzask miażdżonego drewna. Łomem fajnie się też rzuca – jest on doskonale wyważony i wbija się jak w masło nawet w dosyć twardą glebę.
Jednak żadna przyjemność nie może trwać wiecznie, bo natychmiast przestaje nią być. Przyjemności dostarczane przez łom okupione są katorżniczą gimnastyką przywykłego do fotela cielska, bólem w krzyżu godnym zawodowego zbieracza truskawek i wygarbowaniem dłoni zawartym w materiale rękawic garbnikiem z największej demokracji ludowej. Po paru godzinach prac moje ręce przybrały piękny zielonkawo-żółty kolor MADE IN PRC.
Dorżnąwszy się przerzucaniem rozczłonkowanych elementów konstrukcji z jednego końca działki na drugi i przenoszeniem cegieł do garażu dla rozrywki, osiągnąłem bliski nirwany stan otępienia umysłowego i tępego zmęczenia fizycznego, o co zresztą od samego początku mi chodziło.
Rzuciłem mojego stalowego przyjaciela za tylne siedzenie, albowiem postanowiłem wozić go ze sobą na wypadek hipotetycznej konfrontacji z psychopatycznym kierowcą ciężarówki w jakichś psychodelicznych okolicznościach lub gdyby miał się on mi przydać do zabicia, a raczej rozczłonkowania na niegroźne kawałeczki zombie, który mógłby zaatakować mnie na stacji benzynowej, na której czasem tankuję późno w nocy.
Rozważając w swoim obrzmiałym mózgu potencjalne spuchnięte zastosowania łomu ruszyłem w drogę. Przejechałem kilkaset metrów, gdy zaczęło się dziać cooooś dziiiiiiiwneeeeeegoooooo z czaaaaaseeeemmmmmm, a przynajmniej tak to pamiętam. Staje mi to przed oczami zwolniony film. Pamiętam to tak: Moje myśli zaprzątają jeszcze horrory klasy „B”, licznik wskazuje coś z 80 km/h, a ja kątem oka dostrzegam na poboczu drogi jakiś ciemny kształt. Dużo kształtów widzę kątem oka, gdy prowadzę samochód. Są takie kształty, na które nie reaguję (krzak, cień psa za płotem), i takie które natychmiast po rozpoznaniu przez mój mózg, zapalają lampkę „zagrożenie” i uruchamiają reakcję hamulcową (pies przed płotem, pijany „dziadek”). Tego kształtu w tym ułamku sekundy mój mózg nie klasyfikuje. Zabrakło neuronu i lampka „busy” cały czas się pali. Czas T+0,001 sekundy - „Nie wiem co” zaczyna się przemieszczać w stronę osi jezdni, wprost pod koła mojego samochodu! Mózg zużywa 100% mocy procesora. Czas T+0,01 sekundy - ponieważ mój mózg wskoczył w jakiś nieznany mi i chyba mu też podprogram, nie bardzo się orientuję co się dzieje. Noga nie naciska hamulca i choć ręce wykonują lekki wymijający ruch kierownicą, to tak naprawdę nie jestem pewien co się dzieje. Czy to coś, co bieży ku mnie istnieje przed szybą samochodu. Czy niezidentyfikowany obiekt zbliżający istnieje w mojej głowie? A może gdzieś między szybą ,a głową? Zaczynam robić unik głową i zasłaniać się łokciem, jakby ktoś rzucał we mnie piłką. Wydaje mi się, że to coś zupełnie nierealne – nadal nie wiem co – i nieklasyfikowalne miało przeniknąć przez ścianki samochodu. T+0,5 sekundy – Nareszcie! Jest! Nadeszła odpowiedź z mózgu. „Znaleziono 1 obiektów”. Mózg podaje mi wreszcie rozwiązanie! To bażant. Mózg nie posiada się z radości „Bażant łowny (Phasianus colchicus), ptak z rzędu kuraków, z rodziny bażantów. Samiec (kogut) ma długości...”. Dobra mózg, przestań.
Bażant jest piękny brązowy, z długim kolorowym ogonem. Na szczęście jego mózg o mocy obliczeniowej pokemona też odwalił kawał dobrej roboty, bo bażant zaczyna zmieniać trajektorię najwyraźniej rezygnując z samobójczych zamiarów.
Mówię wam, byłem kompletnie zaskoczony, nie tyle bażantem, co swoją reakcją.
fajna ta fauna
Przez mieczotronix,
5 października
Więźba stoi!
http://www.penet.pl/~mieczu/budowa" rel="external nofollow">http://www.penet.pl/~mieczu/budowa/TN_DSC04263.JPG
... prawie cała. Jeszcze został wiązarekl do postawienia na garażu, bo na razie stoi tam rusztowanie.
Przez mieczotronix,
1 października
No i co? Dzisiaj mieli zacząć stawiać więźbę, ale nie zaczęli. Okazało się, że ładunek za duży żeby z nim w dzień jechać i miśkom się w oczy rzucać. Po nocy mają się zakraść i jutro z rana zacząć.
Tymczasem dom się rozrósł strasznie.
http://www.penet.pl/~mieczu/budowa/DSC04230.JPG" rel="external nofollow">http://www.penet.pl/~mieczu/budowa/TN_DSC04230.JPG
W paru miejscach zaczął już obrastać swoją skórką z klinkieru.
http://www.penet.pl/~mieczu/budowa/DSC04225.JPG" rel="external nofollow">http://www.penet.pl/~mieczu/budowa/TN_DSC04225.JPG
Ach jaki będzie śliczny! Nie mogę się doczekać!
A z tego ujęcia, to wygląda nawet jak katedra budowana przez wariata.
http://www.penet.pl/~mieczu/budowa/DSC04226.JPG" rel="external nofollow">http://www.penet.pl/~mieczu/budowa/TN_DSC04226.JPG
A mniej więcej tak będę wyglądał za 40 lat (to mój ojciec)
http://www.penet.pl/~mieczu/budowa/DSC04233.JPG" rel="external nofollow">http://www.penet.pl/~mieczu/budowa/TN_DSC04233.JPG
Więcej zdjęć http://www.penet.pl/~mieczu/budowa/" rel="external nofollow">tutaj
Przez mieczotronix,
26 września
Jakoś coraz mniej rzeczy mnie zadziwia na budowie. Stwardniałem, zeskorupiałem i okrzepłem jak huba. Harce piaskowników z wywrotkami jakoś mnie już nie wzruszają. Patrzę obojętnie jak wywrotka przechylona na bok o 10 stopni podnosi swój wielki kosz i zastanawiam się tylko czy wszystko przewróci się na bok na blokhaus robotników i już tam zostanie, i czy będzie z tego dobry podjazd do garażu. Nie robi to na mnie wrażenia, jak zresztą na kierowcy, który ziemię umiałby pewnie wysypać bez większego trudu i na pierwsze piętro. Nie skakałem też pod sufit tego dnia, gdy dowiedziałem się wreszcie co to jest ten Ostrówek. Najpierw jak widzieliśmy na płocie napis „Pospółka, Ostrówek” to myśleliśmy, że to nazwiska wspólników. Ponieważ nazwiska te jednak występowały na tabliczkach w bardzo odległych od siebie wsiach, stwierdziliśmy że koligacje rodzinne nie mogą sięgać aż tak daleko, bo gdyby tak było to na skrzynce na listy bohaterem wzoru adresowania nie byłby Jan Kowalski, tylko Jan Ostrówek. Przyjęliśmy więc wersję roboczą, że Panowie Pospółka i Ostrówek to nie ludzie tylko jakieś materiały budowlany. Jednakowoż bądź ostatnio musiałem wyrównać nawiezioną ziemię na działce i zadzwoniłem pod podany numer do gościa, który miałby to zrobić.
- Dzień dobry. To Pan masz spychacz?
- Nie. Ostrówek
- Aaaa ,eeee .... Bo ja potrzebuję rozprowadzić ziemię na działce ?
- No dobrze. To rozwieziem.
Następnego dnai po działce jeździł taki żółty traktur z doczepioną łychą spychacza z przodu i ogonem kopiącym z tyłu. To właśnie ten cholerny Ostrówek.
Przyjeżdżam co dzień na budowę i płoszę swoim pojawieniem się robotników jak ptactwo. Na przykład ostatnio budowali dwa słupki z klinkieru. Zwykłe. Nic szczególnego. Ale zeszło im na to prawie cały dzień. Ustawili sobie dwa rusztowania i dwóch murarzy murowało te słupki jak ci bracia od Kościoła Mariackiego. Na szczęście nie pobili się o dziewczynę, czy jak tam było. No w każdym bądź razie żaden nie zmarł w trakcie budowy i obie wieże są u mnie jednakiej wysokości. Zastanawiam się tylko czy to dobre serce mojej mamy, czy wyjątkowo piękny wrzesień tak ich jakoś nastawił do roboty melancholijnie, bo jak ostatnio cichaczem podjechałem pod budowę to zobaczyłem taki obrazek. Obaj murarze siedzieli, każdy na swoim rusztowaniu, 2 metry nad ziemią przy niedokończonych wieżach z klinkieru. Siedzieli tak obaj całkiem bez ruchu, z kielniami w ręku i patrzyli się gdzieś prosto, przed siebie, w dal. Ciarki trochę mnie przeszły po plecach, bo wyglądało to jakby ktoś im pstryczki na OFF wyłączył. Na szczęście jak mnie zobaczyli, to ocknęli się i zaczęli murować. Cała budowa ożyła w jednej chwili. Z baraku, jak strażacy wyskoczyli dziarsko pomocnicy by „kontynuować” noszenie materiałów na górę. A niech tam! W końcu nie mają aż tyle do roboty. Więźba dopiero za tydzień, a pracy zostało niewiele.
Mimo melancholyi yesiennej u nadziei narodu, domu jest już coraz więcej. Właśnie już w przyszłym tygodniu ma być stawiana na nim więźba, a jeszcze jeden tydzień później rozpocznie się krycie dachu. Jest już wymurowane całe piętro i można sobie podziwiać widoki na okolicę. Zaskoczyło mnie jak ładny widok jest z pierwszego piętra i jak daleko wzrokiem można sięgnąć. Ja od zawsze mieszkałem na osiedlach z betonowymi blokami a tam perspektywę zamykał zwykle sąsiedni blok, ewentualnie gustowne wieżowce, w drugiej części osiedla. Największym bajerem był plac zabaw, z którego widać było hen daleko Pałac Kultury.
Choć coraz bardziej mogę sobie wyobrazić jak ten dom będzie wyglądał, to jednak cały czas nie mogę uwierzyć, że kiedyś w nim zamieszkamy: ja, Ania, Stasio i może jeszcze ktoś więcej? Moja koleżanka, która zaprojektowała nam dom i często odwiedza ze mną budowę, gdy jej opisałem swoją ekstrapolacyjną niemoc pomogła mi trochę zadając takie pytanie:
– A w to, że dziecko będziesz miał, to możesz uwierzyć?– Odpowiedziałem jej, że też nie. A ona na to - No widzisz! W pewne rzeczy nie da się uwierzyć i po prostu trzeba się będzie kiedyś do nich przyzwyczaić. – Czyli coś w stylu „błogosławieni ci, którzy nie widzieli, tylko się przyzwyczaili” .
Moja mama przeczytała dzisiaj ten dziennik w Internecie. Opieprzyła mnie, że piszę o jej zatkanym uchu i o samochodzie, który się zapalił. Ale przecież to było miesiąc temu i prawie całkiem już o tym zapomniałem, a dzięki dziennikowi jakiś klimat wczesnej euforii około-budowlanej jednak się utrwalił. Nawet zdjęcia, czy nagrania na video z budowy nie oddają tego co słowo wpisane.
Wczoraj umówiłem się na podpisanie umowy z facetem od blachy dachowej. Zaprosiłem go do mieszkania, bo jako że pracuję w domu, to jest mnie w nim najłatwiej spotkać. W ciągu dnia trochę pracowałem, trochę czytałem forum i czekałem cały czas na telefon od blachodachownika, który miał zadzwonić na pół godziny przed pojawieniem się u mnie. Nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. Pomyślałem sobie, że zapomniał zatelefonować i od razu przyszedł. Wstałem, wyjrzałem przez wizjerek i nie zobaczyłem nic. Dziwne? Nie. Mnie to zupełnie nie dziwi, bo na mojej klatce panują w dzień afrykańskie ciemności. Moja klatka jest jakimś odpryskiem anty-rzeczywistości będącej negatywem rzeczywistości powszechnie-uznawanej-za-nromalną. Dość powiedzieć, że w dzień jest na niej strasznie ciemno (bo prawie nie ma na niej okien), a jasno robi się dopiero wieczorem (bo zapalają się świetlówki). Klatka jest w ogóle bardzo brzydka, koloru malarycznej zieleni, albo budowlańca w poniedziałek, i pojawienie się na niej potwora z bagien nie spowodowałoby żadnego dysonansu estetycznego. Na szczęście nie daje się to tak we znaki, bo tynk obłażąc płatami zdążył prawie całkiem zejść. Kładziono go jeszcze w czasach kręcenia „Alternatywy-4” (parę ulic dalej zresztą, więc coś z tamtego klimatu i moja okolica podłapała). Anty-estetykę klatki skrywa też ów mrok, jaki panuje na niej przez to, że jedyne dwa okna są pozasłaniane do połowy meblościankami „na potem” sąsiadów, a na suficie wiszą brzydkie i ciemne w dzień jak noc świetlówki. Kiedyś miałem przez chwilę nadzieję, że coś się zmieni na mojej klatce, bo administracja wzięła się za wymianę opraw od świetlówek. Hura! pomyślałem sobie, teraz założą ładne nowe oprawy i zakryją te fluoro-rurki jakimiś klosikami. Do tej pory wydwało mi się, że stan bez klosików jest jakąś abberacją i że klosiki kiedyś były, ale albo postrącały je łobuzy, albo zostały rozszabrowane i wymienione na mięso w stanie wojennym. Czułem, że to musi się teraz zmienić. No więc pojawili się robotnicy, zamontowali nowe oprawy, zdjęli stare. Potem jednak wszelki ruch ustał. Czekałem cały tydzień na to, aż ktoś przyjdzie i zawiesi czyste, białe klosiki. Nikt z klosikami jednak nie przyszedł. Przyszedł za to inny ktoś z pędzlem i żółtą farbą i na każdej nowiusieńkiej oprawie namalował po wielkiej żółtej ciapie. Malaryczne bagno zakwitło. Do dziś nie wiem co żółta ciapa sygnalizuje i do kogo przekaz ten tajemny jest skierowany. Ale już więcej nie chcę wiedzieć! Buduję dom! Wynoszę się stąd!
Chorobcia straszniem żem odjechał od tematu! No więc podchodzę ci ja do drzwi i widzę ciemność. Zaryzykuję. Może tym razem to nie napad? Otwieram drzwi i co się okazuje? Że cały otwór drzwiowy wypełnia ten facet od blachy dachowej. Ależ on wieeeelki! Patrząc na wprost widziałem tylko jego długopis w kieszeni marynarki. Zaprosiłem go kryjąc zmieszanie do środka. Wtedy dopiero mnie olśniło! No bo jakże inaczej miałby niby wyglądać facet od dachów? Chłop jak drabina, to każdy dach sprzeda! A gdyby to był jakiś kurdupel wielkości dżokeja, to czy wzbudził by on u kogokolwiek zaufanie? Pewnie to dobór naturalny. Kurduple brylują w innych dziedzinach życia, a w blachodachach robią drągale. Niewątpliwie coś w tym musi być, chociaż faceci zajmujący się kanalizacją nie wyglądają wcale jak jamniki.
Dach zamówiony, kolory wybrane. Tylko patrzeć jak domek zyska stalową czapeczkę w kolorze niezdrowego brązu. Gdy czapeczka się pojawi to w końcu trochę odetchnę, że udało się zdążyć przed zimą.
Już domek będzie zabezpieczony i zacznie wrastać w krajobraz.
Przez mieczotronix,
11 września
Wrzuciłem do sieci nowe fotosy z budowy. Jest ich więcej, niż te co były w onetowym albumie. Żeby zobaczyć zdjęcia w większej rozdzielczości, trzeba oczywiście kliknąć na podgląd.
Klikajta na "[zdjęcia]" poniżej
Aha - ten facet na pierwszych kilku zdjęciach, to nie ja, tylko mój przyjaciel.
Przez mieczotronix,
10 września
No wylali. Brawo. Nic się nie zawaliło, ani nie ugięło. Po prostu cudnie.
Wrzuciłem trochę nowych zdjęć z budowy. Widać już kawał domu na nich.
Przez mieczotronix,
10 września
Dopiero dziś mają wylać ten strop! Matko! Ile to trwało!!! Układanie 100 m2 belek i pustaczków, zaszalowanie 3 podciągów i wieńca + wymurowanie 4 kominów po 3 metry wysokości zajęło moim mistrzom 8 dni. Za 3 godziny jadę na działkę obserwować lanie.
Przez mieczotronix,
2 września 2003
Ale dziś szaro i buro za oknem! Niespodziewany koniec lata. Te dwa miesiące przeleciały o tak: pstryk! i już po nich. Na dodatek ostatnio nic się nie paliło i pewnie dlatego zapomniałem o dziennikarskich powinnościach.
22 sierpnia zapłaciłem grzecznie wszystkie zaległe rachunki za materiały budowlane i udałem się na tydzień nad morze w celach regeneracyjnych. Po drodze odwiedziliśmy producenta prefabrykowanej więźby w Pułtusku (firma Hatek), żeby podpisać umowę. Po numerze umowy zorientowałem się, że jestem 6-tym klientem tej firmy w tym roku, czyli również szóstym klientem w ogóle (bo firma działa dopiero od maja). Trochę to niepokojące, ale na szczęście na razie firma zrobiła na mnie dobre wrażenie. Właściciel oprowadził mnie po zakładzie. Wszystko się zgadzało – rzeczywiście jacyś ludzie impregnowali drewno, robili wiązary a nawet malowali na nich logo firmy. W hali stały nowe maszyny. Wyglądało to bardzo przekonująco. No chyba, że zainscenizowali to po to, żeby wyrwać 3k pln mojej zaliczki – tfu – zadatku. Zobaczymy, co będzie dalej.
Potem przez tydzień walaliśmy się po plażach nad morzem i pogrążaliśmy się w błogim nicnieróbstwie. Żonka obsmażała po kawałeczku a to boczek, a to nóżkę, a ja zająłem się bezwstydnym kopaniem kanałów i budowaniem tam z piasku. Baaardzo mi było tego potrzeba!!! I wiecie co? Ten cholerny piasek, za który płacę w Warszawie jak za złoto wala się tam tonaaaami! Drobniutki, ślicznie przepłukany – istne cudo i jest go tyle, że jak ktoś capnie wywrotę, to raczej nikt się nie pokapuje. Jaki ten świat jest niesprawiedliwy – aaaaa!
Budowy nie pozostawiliśmy samopas. Co dzień kontaktowałem się z mamą żeby dowiedzieć się o postępach prac i żeby ustabilizować nieco jej emocje wystawiane co jakiś czas przez ekipę na ciężką próbę.
Po powrocie z urlopu zobaczyłem wreszcie ile będzie miejsca w salonie i co widać przez okna. W sumie we wnętrzu wszystko zgadzało się z moimi wyobrażeniami popartymi wcześniejszymi symulacjami komputerowymi. Tylko z zewnątrz dom wygląda na ogromniasty i przerażające jest to, że na razie wymurowano 1/3 jego ostatecznej wysokości. To będzie wielka stodoła.
Budowa-rówieśniczka, którą mijam po drodze na moją działkę i która wystartowała równo z moją i początkowo mocno moją wyprzedzała, teraz wytraciła impet. Utknęła gdzieś na wieńcu nad parterem. Peleton więc się zbliża! Może dogoni ucieczkę?
Ekipa trochę się nie sprawdza. To znaczy chłopaki robią dobrze i są porządni. Choć zaprawa strasznie im się chlapie, pustaczki czasami lekko w murze falują i tworzywo pustak-cegła pełna-dziura zapaćkana zaprawą miejscami sztukę abstrakcyjną przypomina, to jednak dom nadal składa się z linii pionowych i poziomych. Jedyną wadą chłopaków jest to, że robią powoli – a ja bym przecież chciał już w tym domu mieszkać! Noooo ??!!! Czasem sam już nie wiem. Może to mi się tylko wydaje, że robią powoli? W końcu to duży dom... Cały parter domu, w sumie dość duży (100 m2 w rzucie), i garaż (jeszcze 30 m2) ekipa murowała 2 tygodnie. Nie wiem czy to szybko czy wolno, ale jedno jest pewne. Termin ukończenia wszystkich prac wyznaczony na 15.09.2003 jest całkowicie nierealny. Ukończenie budowy rypnie się, na moje oko, o jakiś miesiąc, co zresztą od pewnego czasu antycypuję i co specjalnie mnie nie martwi, bo w umowie zapisałem kary za spóźnienie – wychodzi gdzieś ze stówkę na dzień. Miesiąc w plecy 3 tys. z hakiem zostaje w mojej kieszeni. Dziś z fałszywą troską w głosie przypomniałem o tym szefowi mojej ekipy.
Szef się całkiem nie sprawdza. Niby to on miał być kierownikiem budowy. Ale zorientował się skubany, że moja mama przyjeżdża co dzień na budowę. Ta z kolei zorientowała się już na samym początku budowy, że musi to robić. Więc, gdy szef zorientował się, że nie w ciemię bitą jest mama kobitą, yo!, sam se odpuścił i prawie na budowie się nie pojawia. De facto kierownikiem budowy stała się więc mama, która miała być ino inspektorem nadzoru. Niby nic w tym nic złego, ale gdybyśmy to przewidzieli, to nie decydowalibyśmy się na umowę z firmą, tylko wzięlibyśmy po prostu 4-ech robotników i pilnowali ich sami. Jedynym wkładem szefa ekipy jak dotąd było załatwienie traktura do zdjęcia humusu, baraku dla robotników i zagęszczarki oraz to, że rzeczywiście robotników przysłał nam przyzwoitych: nie piją, sprzątają, są w miarę kumaci i nawet nie klną specjalnie. Szef ekipy okazał się więc kimś w rodzaju selekcjonera. Zastanawialiśmy się nawet z Ania jak wyglądają castingi, na których wybiera sobie robotników.
Moja mama zaprzyjaźniła się z robotnikami całkowicie – gadają sobie i żartują. Ona jest więc tym „dobrym policjantem”, a ja „złym”. Ja, przyjeżdżam na budowę o innej porze dnia (losowo wybranej), chodzę i oglądam wszystko nic nie mówiąc. Czasami tylko wyciągam telefon i dzwonie do mamy. Wtedy widzę jak ruchy kielni robotników stają się powolniejsze, hałasy cichną, białka łypią i uszy strzygą w moją stronę i napięcie rośnie. Po moim telefonie może być spokój, albo może rozpętać się burza. Niestety jest to co najwyżej burza telefonów: od mamy, od szefa ekipy. Czasem na budowie może nawet pojawić się brat szefa (opisywany wcześniej WDR „wujek dobra rada”). WDR pełni rolą raczej reprezentacyjną i ma jedynie demonstrować zdolności szybkiego reagowania ekipy na sytuacje nieprzewidziane. Jednak, jak kiedyś sprawdziłem, po przybyciu na budowę i zrobieniu „ogólnegodobregowrażenia” WDR zmywa się.
Rytuałem stały się też moje potyczki z hurtownikiem. Przyzwyczaiłem się już do tego, że jak mi facet mówi o godzinie 11-tej „już ładują na ciężarówkę”, to znaczy to, że towar dojedzie następnego dnia rano, no, czasem jeszcze tego samego dnia o 19-tej. Zawsze też ten „ach ten mój kierowca” czegoś nie przywiezie. I tak: nadproża przywoził mi przez cały tydzień, na raty. Na raty dowozili też komin. Paleta wapna zamawiane na dzień czy dwa przed terminem planowanego spożycia docierała po długich przepychankach razem z drugą paletą, którą awaryjnie zamówiłem z lokalnej, nieco droższej hurtowni, żeby budowa nie stanęła. Niby mogłem nie kupować awaryjnie aż całej palety – tak najpierw myślałem, ale po tym jak jednego dnia musiałem co chwilę jeździć po dwa worki, zmieniłem zdanie. No jest jaki jest, ale przynajmniej ceny ma dobre.
No i tak mijają kolejne dni budowy na peryferiach. W tym tygodniu mają wylać strop. Jak już go wyleją, to wlezę na piętro i wszystko ujrzę z zupełnie nowej perspektywy.
Przez mieczotronix,
18 sierpnia 2003
Ja już ze skóry wyłażę, a oni tak strasznie się grzebią. Przez te 2 i pół tygodnia wymurowali ścianki z bloczków komórkowych, pod domem 3 warstwowe, pod garażem 1-no, pomalowali je tym czymś czarnym śmierdzącym, zasypali piaskiem (piach - 3500 pln), ułożyli kanalizację (mat + rob 1000 pln) i zalali betonem (2300 pln). W międzyczasie musiałem zapłacić pierwszy haracz w majestacie prawa mafii wodociągowej za nową studzienkę, choć chciałem mieć licznik w domu. Mając na działce wodę, licznik i starą studzienkę, żeby móc zacząć legalnie wodę czerpać musiałem wyłożyć 3500 pln. Wspomnę tylko, że to samo miałem z prądem. Skrzynka stała w granicy działki – przydział mocy + erbetka zakosztowała mnie 3000 pln. Został jeszcze gaz (ci pewnie stukną mnie gdzieś na 5 k) i telefon (nawet nie myślę na jaką kwotę ostrzą sobie zęby panie z Netii).
Oprócz tego robotnicy przykleili jeszcze do garażu styrotward na inne czarne paskudztwo, mniej śmierdzące, ale bardziej lepiące. Dzisiaj w nie wdepłem i musiałem potem mozolnie wydłubywać z zakamarków podeszwy. Nie powiem, ale dało mi to pewną sadystyczną satysfakcję, podobną zapewne do przyjemności czerpanej przez dentystkę przeprowadzającą ekstrakcję nerwa zębowego, zwłaszcza wtedy, gdy dobierałem sobie włsćiwe narzędzia z bogatego arsenału patyczków-dłubaczków i deszczułek-zgarniałek, które moi robotnicy kierowani sobie tylko znanym zacięciem do porządkowania wybranych części otaczającej ich rzeczywistości składują z pietyzmem na wielkiej stercie pod płotem. Zupełnie nie wiem po co to robią... Chyba tylko po to, żeby kiedyś to wszystko mogło się spalić.
No właśnie, znowu wziąłem się za pisanie, bo dziś się paliło... Obiecywałem, że jak nic się nie będzie działo to coś podpalę. Na razie nic jeszcze podpalać nie musiałem. Dziś zrobił to za mnie ktoś inny. Zapalił gałęzie pod moim blokiem. Jakieś 2 metry od okien sąsiada i z 10 m od moich. Płomienie przez kilka minut wesoło strzelały na 2 piętra do góry. Straż pożarna pokonała swoje 10 kilometrów, gdy wszystko się już wypaliło. Zdarzenie nie byłoby godne odnotowania, gdyby nie to, że wreszcie, po 4 latach mieszkania w mega-kurniku z wielkiej płyty, zobaczyłem na raz wszystkich sąsiadów. Wszyscy wyleźli na balkony. No więc mogłem wreszcie pokazać żonie tą sąsiadkę z dołu, która nie lubi jak słucham muzyki po nocy (poniekąd ją rozumiem) i która czasem wpada do mnie w piżamie i zadaje pytania retoryczne. Ta sama sąsiadka, tak wrażliwa na wibracje nie wie, że co dzień torturuje mnie zapachami smażonej cebulki, czosnku i innych śliczności przepływającymi z jej kuchni do moich nozdrzy. A ja się odchudzam! Wyjrzała też sąsiadka z góry, którą do tej pory znam tylko ze słyszenia, i choć to co słyszę, w żadne słowa się nie układa, to wydaje mi się, że dobrze znam jej temperament... gorący dość...
Niby to nie o budowie, a jednak trochę na temat. Bo to dzięki tym ludziom, którzy pojawili się dzisiaj w oknach i na balkonach i których wcale nie znam i których czasem nie chcę znać, to właśnie między innymi dzięki nim wziąłem się za budowę domu. Wiem, wiem – na mojej wsi też będę miał sąsiadów – od tego nie ucieknę. Ale będą dalej – nie będę musiał mimochodem uczyć się ich rytuałów godowych, ani poznawać preferencji muzycznych, choć pewnie i oni czegoś mnie nauczą.
Z kilkoma przyszłymi sąsiadami się już poznałem. Przezornie porozmawiałem z nimi przed zakupem działki. Podczas moich częstszych wizyt w ostatnich miesiącach na placu budowy, poznałem ich trochę lepiej. Niestety pojawiły się już pierwsze roszczenia. Ciężarówki z zaopatrzeniem na moją budowę zniszczyły sąsiadowi podjazd. W związku z tym domaga się kontrybucji w postaci pospółki. Co zrobić... Muszę się zgodzić.
No i wreszcie poznałem najważniejszego z przyszłych sąsiadów, tego co na razie jest dobrze schowany. Przekrój przez tego liczącego sobie ledwo kilka centymetrów stworka, spędzającego czas na leniwym unoszeniu się w zawiesinie wypełniającej czeluść brzucha mojej żony Ani pokazał nam pewien medyk na takim małym czarno-białym telewizorku. Sąsiedztwo tego jegomościa albo jegomościówy (nie przedstawił-a się) na razie niewiele daje się nam we znaki, ale ludzie doświadczeni przez życie mówią, że ten typ potrafi z czasem nieźle dopiec.
Przez mieczotronix,
1 sierpnia 2003
Wujek „dobra rada”
Ponieważ do tej pory tak strasznie się napinałem i tak bardzo się starałem wszystkie materiały zorganizować na czas, wytracając pieniądze na komórki i wyskakując na budowę w najgorszy upał po to tylko żeby potem te wyrwane z gardzieli skłądów materiały czezły na placu w oczekiwaniu na nieuchwytną ekpię, teraz postanowiłem że sobie odpuszczę. Nie zamówię styropianu, bo znowu okaże się że na działce nikogo nie będzie i znowu będę się trząsł przez dwa dni, że styropian rozniosą po okolicy... no nie wiem kto... mróweczki, na ten przykład. Teraz mam robotników na budowie, to ja wrzucam na luz. Niech oni się podenerwują, czy będą mieli co robić, czy nie. Nie zwiozę im tego styropianu dopóki nie poproszą. Tak postanowiwszy poszedłem spać.
Rano przy śniadaniu telefon od majstra. - Na budowie jest już siła ludzi, zabierają się do roboty, zwoź Pan styropian, bo zaraz będą musieli ocieplać fundamenty. Mnie dziś na budowie nie będzie, ale za to będzie mój starszy brat, on ma te same uprawnienia, co ja. Ręczę, że to dobry budowlaniec z dużym doświadczeniem. On będzie teraz szefem na budowie.
No trudno, dobre i to – pomyślałem sobie. Ale ponieważ to nowa osoba w tym całym cyrku, pomyślałem że dobrze będzie pojechać i powiedzieć mu gdzie ma zostawić przepusty na kanalizację. No bo może nie wie.
No więc zamiast brać się do pracy, którą moja spychotechnika zagęściła do jakiegoś potwornego stężenia, jadę na budowę.
No jest ten brat i faktycznie starszy. Nie zdążyłem ani słowa jeszcze powiedzieć, a tu już się zaczęło.
- Panie, tego cementu to pan masz za mało. Domawiaj pan następną paletę. Bo ta to pójdzie pewnie w jeden dzień, bo my tu ostro robimy. I ten, tego, wapna jeszcze Pan kup parę worków – z piętnaście. No i kotwy Pan też kup – pięćset najlepiej, a tej folii co żeś tu pan nawiózł to za mało, daj pan drugie tyle, albo nie, cztery razy tyle, to najwyżej się potem wykorzysta. No i cegły pan zamawiaj, bo my to przecież za dwa dni już fundamentów wyjdziemy i poleci wszystko – fruuu do góry. Co? Podłoga na gruncie? To też, tak, tak – i tego piasku tu Pan też szukaj. A masz Pan już skąd te cegły brać? Bo ja tu, taki sklep widziałem w okolicy, stamtąd to Pan te cegły bierz. Tylko nie gadaj Pan z babką, bo to żydówka, z facetem Pan gadaj, bo z nim to można dobrze utargować, ja taczkę z nim utargowałem, bo normalnie po 120 chodzi, a mi ją spuścił za dziewięćdziesiąt. A poza tym kto jeszcze Panu ten wieniec zaprojektował na tych fundamentach? – przerwał w pół zdania i zaczyna iść po rysunki. Wykorzystałem ten ułamek sekundy bez wahania.
- Panie, ty się Pan lepiej nie zastanawiaj kto to narysował, tylko rób Pan to! Narysowane jest? To znaczy, że ma być zrobione! Jasne?
Zamarł w pół kroku, robotnicy się obrócili i patrzą.
- No dobra, jak tam se Pan chcesz. –
Poszło zadziwiająco łatwo, ale Boże!!! Cóż za typ!!! Zwinąłem się stamtąd natychmiast i pojechałem po rury na przepusty, folię i kotwy. Po drodze zadzwoniłem do majstra, żeby brata w poniedziałek zastąpił, bo ja się z nim raczej nie dogadam.
Chwila wytchnienia w hurtowni. Żarciki z Panem sprzedawcą. Hi hi, ha ha, co za cena, ale dom. My to tamto, siamto Panu. Itepe. A na placu przed hurtownią taki antyczny nastrój. Wszędzie leżą kolumny, attyki, białe bloczki i inne klasyczne kształty. Prawie jak na akropolu. Między tym uwijają się półnadzy mężczyźni na wózkach widłowych, jak jeźdźcy na jakichś antycznych potworach, drąc się niemiłosiernie do siebie, bo przez silnik inaczej nie słychać.
Po tej chwili ulgi wracam do mojego piekiełka.
- Panie, co żeś Pan za rury nakupił. Po co rury? To się najwyżej dziurę zostawi. Albo wybije, bo jak przyjdą hydrauliki to zaraz będą narzekać, że ta dziura to nie tu, tylko tam. A ta rura do wody to nie w fundamencie tylko wyżej. No i widzisz Pan? Co Pan gryzipiórkom będziesz wierzyć, trza się nas zapytać. My to Panu powiemy co i jak. A o wodę niech się Pan nie martwi, my wiemy jak trza zrobić i dobrze zrobimy.
Zwiałem po folię, bo w hurtowni antycznej akurat nie mieli. Potem jak przyjechałem i wrzucałem folię w krzaki spojrzałem na robociarzy. No robią, murują narożniki, cośtam poziomują. Brat majstra tak się przykłada, że nawet nie widzi, że przyjechałem. Stwierdziłem, że może mle ozorem bez sensu, ale fachowiec jest i murować umie. Moja mama w funkcji inspektora nadzoru miała podjechać na budowę po południu (za 6 godzin) i sprawdzić co zrobili.
Wziąłem się wreszcie za pracę. Pracuję i czekam na telefon od mamy.
Dzwoni. Ale jakoś tak wcześnie.
- No i co? Byłaś na budowie?
- Nie, synku. U laryngologa byłam, bo coś tak ostatnio słabo słyszałam. Poszłam do niej, a babka mi mówi, że sobie wacikami ubiłam kit w uchu na beton. Bo jakoś ostatnio zorientowałam się, że nic już na jedno ucho nie słyszę. Przez telefon mogę rozmawiać tylko przez drugie ucho. Ale ma mi wyczyścić za tydzień.
- A na budowę nie pojedziesz?
- Potem, potem, koło czwartej.
Dzwonię do hurtownika, czy styropian będzie? Bo na gwałt potrzebny. – Będzie będzie – mówi. O 13-tej. No dobra. Biorę się do roboty. Pracuję. Mija czwarta. Dzwonię do hurtownika. – Będzie ten styropian? Będzie, może zaraz nawet wyjedzie. No dobra pracuję dalej. Dzwoni hurtownik.
– Wie Pan, już dziś nie dadzą rady – samochód się zepsuł.
A idź ty – myślę sobie. Odkładam słuchawkę. Drrrryń. Znowu telefon. To może jednak się nie zepsuł ? Okazuje się, że dzwonił inny hurtownik, który znalazł moją budowę jeżdżąc po okolicy, spisał numer z tablicy i zadzwonił z ofertą. Na początku nie miałem ochoty z nim gadać, ale udało mu się mnie podebrać, bo zaproponował najlepszą dotąd cenę na cegłę. I to tak prosto z mostu! Ale się porobiło, firmy same się do ciebie zgłaszają i prześcigają w rabatach. Nieźle!
Mija piąta. No czas by do mamy zadzwonić. Biorę telefon. Dzwonię. Nie odbiera. No to czytam wywiad z Lepperem w „Przekroju”. Dzwonię drugi raz. Nie odbiera. Ale debil ten Lepper! Dzwonię trzeci raz. Nic. No co z nią? Co to za Lepper – precz mi z tym z oczu! Czwarty raz. Znowu nic. No tak! Przecież nie słyszy telefonu przez to ucho!!! A mnie skręca co tam na budowie, bo pewnie robotnicy wściekli na ten styropian i stoją.
W końcu udaje mi się dodzwonić. Ale zamiast opowieści z placu budowy słyszę:
- Synku, nie wiem co robić! Samochód mi się zapalił! Co ja mam teraz zrobić! Przyjedź, stoję tu pod supermarketem.
No nie, jeszcze to! Jakaś apokalipsa. Wskakuję do samochodu i pędzę wypatrując na błękitnym niebie słupa czarnego dymu. Dojeżdżam. Na szczęście dymu niema, za to jest mama – cała i zdrowa. Strasznie smutna tylko. Stoi w pewnej, "bezpiecznej" odległości od samochodu. Samochód – nadal biały, jak był. Spod maski jakiś tylko taki ciemny kolor się wylewa z jednej strony. Podchodzę bliżej... Uff. To olej! Olej wywaliło – nie ważne co i dlaczego, dobrze że przynajmniej nic się nie paliło. Moja biedna mama z zatkanym uchem nie słyszała pewnie odgłosów zarzynania silnika pozbawionego oleju i zatrzymała się dopiero jak dym uniemożliwił dalszą jazdę.
Z samochodem małe zamieszanie, ale akurat stał pod supermarketowym warsztatem, więc dało się naprawić na miejscu. W międzyczasie zapytałem mamę co na budowie.
- Nic synku. Budują.
Od razu wiedziałem, że to nie prawda. Tylko czego takiego nie chce mi powiedzieć? W końcu udało mi się to z niej wyciągnąć. Otóż wujek „dobra rada” wyznaczył ścianki fundamentowe tak, że zrobił się z nich nawis poza ławą! I tak sobie przez cały dzień murował. Bo mu mój majster – uwaga – uwaga - nie zotawił rzutów fundamentów! I facet robił według rzutu piętra. Ale jatka! Oczywiście mama kazała im rozebrać dwie wymurowane ściany i przypilnowała ich, żeby dobrze je wyznaczyli od nowa.
Ja mam w plecy trochę cementu, bo bloczki dało się odzyskać, a wujek „dobra rada” dniówkę dla siebie i 3 robotników.
Ale koniec końców, to wtopa wujka doskonale poprawiła mi humor na resztę dnia. He he he.
Zobaczymy tylko, co mi będzie radził jutro.
Przez mieczotronix,
31 lipca 2003
No strasznie te moje robotniki migające się jakieś są.
Jak jeżdżę na działkę polewać żonkę ze szlaucha (spodobało się jej – no i mi oczywiście ), to spoglądam na budowę-rówieśniczkę, która zaczęła się dwa dni przed moją. No więc, gdy spoglądam w jej stronę jadąc szosą obok, moja żona od razu mówi
– Nie denerwuj się, jak u nas zaczną, to też szybko pójdzie.
No dobra, dobra, ale ja się przecież nie denerwuję! NIE de-ner-wu-ję-się. niedenerwuję! A jeśli już, to przecież nie budową! Skąd? Niby co takiego denerwującego ma być w budowie?
No dobra, żony nie oszukam, nie będę się denerwował. Tylko jak tu kurcze mam się nie denerwować, jak tam stoją już w 2/3 ściany parteru. A u mnie? U mnie tylko same ławy! No dobra. W końcu mogę na to spojrzeć inaczej. No bo jakie solidne i okazałe te nasze ławy! Wypasione, wyleżane pod kołderką z folii i wypoczęte na lipcowym słonku. Popryskane ze szlauchiczka. Ach! Będą takie silne i jędrne, że będziemy się do nich z żoną tulić w chwili zwątpienia. Napewno się przydadzą,
bo też walkę ze zwątpieniem musiałem już stoczyć. Zaczęło się w środę:
Środa
Bo i to we środę właśnie mieli przyjechać robotnicza brać ich tam. Ale w środę usłyszałem tylko:
– No jak to? W poniedziałek mielim być dopiero!
Kurczę - myślę sobie - pewnie się pomyliłem. Tym bardziej, że i mama (mój inspektor nadzoru – to brzmi poważniej) coś mi tak mówiła, że i ona też zrozumiała, że to w poniedziałek przyjechać mają. No to, myślę sobie, trudno, poczekam do poniedziałku? Albo nie, przycisnę ich lepiej, żeby czuli ciągle mój gorący oddech na karku! Tak z resztą radził mi znajomy, który ich polecił ostrzegając, że to miganie się to ich jedyna wada. Więc mówię tak:
– Ale jak to? Przecież tam już mam materiały nazwożone! Pokradną mi wszystko! Deszcz zamoczy! To niech choć jeden przyjedzie, zagospodaruje barak jako tako, bramę zrobi, kibel wystruga i obsadzi i popilnuje majdanu.
– No dobra – mówi szefu– przyjedzie tam ktoś w piątek.
Piątek.
Dzwonię do szefa.
- No to o której tam przyjedzie?
- Wie Pan, co? Nie wyrobię się dziś. Ale od poniedziałku to już na 100% zaczniemy.
Ponieważ wiem, że w życiu różnie bywa, a dobry i poććiwy z natury jestem, więc sobie odpuściłem.
- Dobrze, nic się nie stało. To od poniedziałku robicie? żeby tylko bez kaszany żadnej było!
- Tak, tak, na pewno... – i dalej polał się miód na moje uszy.
Poniedziałek.
Rano budzi mnie hurtownik i pyta, czy już? Czy wieźć styropian? Dzwonię do majstra z tym samym pytaniem, a on:
- Wie Pan, co? Od jutra to już na pewno zaczniemy. Na sto procent, bo dzisiaj to już nie damy rady.
Myślę sobie (bo ynteligentny jestem) - Skoro mówi, że nie da rady, to pewnie rzeczywiście nie da. Gdyby dać miał, to już by pewnie dawał. No i jeśli ma dać jutro, to raczej da. Po co miałby mnie kiwać? Żebym się zdenerwował? Dobra. Poddaję się. Ale cały dzień jakoś chodzi to za mną. Coś mi mówi, że i jutro nie zacznie. Zaczynam w całej swej przebiegłości dostrzegać pewną jakąś taką prawidłowość w ostatnich naszych rozmowach– jakiś schemat taki. Jakoś mnie tak w żołądku ściska. Wieczorem moja wątroba grzeje na pełnym gazie, produkcja żółci idzie pełną parą. W woreczku chlupie żrąca ciecz. Pod wieczór mam wizję. Przypomina mi się moja koleżanka. Taka osóbka, z którą nikomu nie radził bym zadrzeć. W głowie słyszę jej srebrne słowa - Jak ******* nie ****** to ni ****** nic ci zrobią! –układające się w cenną radę. Przypomina mi się remont mieszkania i to jak prości, skądinąd ludzie przekształcili parę uprzejmych i dobrze wychowanych inteligentów (nas) w dwie wredne bestie, walczące o przetrwanie z pasożytniczym gatunkiem wykorzystującym każdy słaby punkt, każdą opuszczoną gardę, żeby tylko wyrwać dla siebie więcej kasy.
Taaaaak, więc jutro znowu stanę się wrednym samcem. Spocę się, zdejmnę podkoszulek (dostosuję swój przekaz do zdolności percepcyjnej rozmówcy) i rzucę w słuchawkę jakąś wiązankę świeżonki. ALe zapachniało tatarem.
Wtorek
Drrryń! Drrryń! Drrryń! Rano budzi mnie, tak samo, jak od kilku dni dryńdający hurtownik. – No i co z tym styropianem.... słyszę jego zmęczony głos. Odpowiadam mu machinalnie – głosem porannym: - Oddzwonię do majstra. ble ble ble
Wtorek, czas zulu+8.15. Zaczynam akcję „Żulu”
- No to jak Panie, o której zaczynacie?
- Wie Pan dzisiaj nie zaczniemy. Robotnicy mi z domu nie powracali.
HA! MAM CIĘ BRATKU! WSZYSTKO ZGODNIE Z PLANEM! Wróg podszedł na linię ognia i odsłonił się na flance. Wytaczam artylerię największego kalibru, która zgniecie wroga gradem pocisków ze zbrojonego betonu.
- Co ************ Pan *** lecisz? *********** co?
O rany! Ależ się rozgadał! Tralala – trututu – Przepraszam, proszę itepe, itede. Raczej nie słuchałem co mówi dalej. Mój plan przewidywał powściągnięcie się od dalszych dyskusji i szybkie rozłączenie się, ponieważ już nic większego kalibru przygotowanego nie miałem.
Środa.
Cudnie. Spóźnił się tylko godzinkę. No i rzeczywiście przywiózł dwóch ludzi. Spotkaliśmy się w pokoju. Podsumowaliśmy ostatnie wydarzenia na luzie i pożegnaliśmy (na dziś – nie na zawsze) w przyjaźni. No bo poćciwy jestem, jakem wspomniał wcześniej.
Czwartek
Pojechałem zobaczyć, czy ci dwaj coś faktycznie robią, czy tylko dostałem ich na osłodę. Ale nie! Coś tam grzebią łopatkami. Już są tam, no i w ogóle. Wreszcie ten poślizg zacznie coś kosztować majstra, bo przecież robotnikom musi dniówki płacić. Raczej nie pozwoli sobie, żeby tam przez tydzień nic nie robili. Trochę odetchnąłem z ulgą, jak na razie. Przywieźli se betoniarę, wyposażenie kuchni itede. Więc teraz to już będą tam, choćby po to, żeby im ich sprzętu nie pokradli. Co prawda nie murują na razie...
....mają zacząć od poniedziałku.
Boże, to jakiś sen chyba? !!!
Przez mieczotronix,
24 lipca 2003
Działka leży odłogiem. Ławy wiążą i wiążą. Niedługo zawiążą jakiś związek, może zawodowy... Rozmawiałem wczoraj ze znajomą, która też dom buduje. Powiedziała mi - Boże, jak ja bym chciała, żeby Ci robotnicy sobie już poszli i żebym ich więcej na oczy nie widziałą. Musiałem jej odpowiedzieć, że ja marzę, żeby do mnie wreszcie przyszli i zaczęli murować! Cały czas czekam, aż cośtam gdzieś skończą i przylezą robić do mnie. Czekają już na nich bloczki betonowe. Kilka batalionów ustawionych pod linią płotu gotowych do boju. Jakie to cholerstwo ciężkie, wziąłem dwa takie bloczki + deseczkę, żeby żonie zrobić ławeczkę pod krzaczkiem i strasznie się spociłem. Murarzem to ja raczej nie chciałbym być.
Dziś dokonałem najlepszego zakupu w historii budowy! Wcześniejsze zakupy wpędzały mnie raczej w rosnące przygnębienie i doły egzystencjalne. A to stos zardzewiałego żelastwa za 900 zł, a to rolka folii za 100 zł (matko! - za to można zjeść pyszny obiad we dwoje we włoskiej knajpce!), albo jeszcze gorzej - wywrotka piasku za 350 zł. Boże, jak mnie ten piasek dobił! Wiślak - sortowany - jego psia maź - do murowania. Zamówiłem "jedną Tatrę" sortowanego. Czyli 10 m3. Miało to kosztować 350 zł, więc wyobrażałem sobie, że będą to jakieś ogromne ilości i jak facet to zrzuci to zasypie mi z pół działki i stworzy na niej rajską plażę. No więc przyjechał, zrzucił - a tu taka kupka piasku - w sumie niewielka. No fakt, że niby drobny i tego ten, ale żesz ty kurde - 350 zł. Jak się bawiłem w piaskownicy nigdy mi nawet do głowy nie przyszło, że się tarzam w takiej kasie! Ale z drugiej strony każde takie pareset złotych dostarcza niezłej rozrywki. Każdy z tych usługodawców odstawia swój mały szoł i nawet o tym nie wie. Przyjeżdża na budowę ze swoim majdanem, częśto dość dziwnym, robi swoje i odjeżdża, a ja mam ubaw. Na przykład ten od piasku. Przyjechał wywrotką, wtoczył się na działkę i wychyla się do mnie przez okienko. Obok jego głowy pojawia się głowa jamnika. Facet do mnie mówi, a jamnik też. Hau hau hau - ujada. Wywrota furczy. Nagle niewiadomo skąd pojawia się tzw. dziadek. Każda ciężarówka oprócz kierowcy ma też dziadka. I nie jest to bynajmniej nazwa części mechanicznej. Żywy dziadek. Zasuszony zwykle żulik o skórze zesmaganej słońcem alkoholem i cholera wie czym jeszcze. Nie wiem gdzie w ciężarówce jest miejsce na dziadka... Na pace? Na dachu szoferki ? W podwoziu? Skądś ten dziadek wyskakuje i zaczyna robić swoje nie odzywając się przy tym jednym słowem. Dziadek od piaskownika zwinął jakąś płachtę, poruszył jakąś wajchą. Piasek się wysypał, a dziadek zniknął. Kierowca otworzył drzwiczki. Głowa jamnika tym razem pojawiła się koło stóp kierowcy. Pieniądze chciałem dać jamnikowi, ale nie wziął (chiba tresowany - łod łobcych nie bierze). No to dałem piaskownikowi. Wziął i pojechał.
Albo potem hydrauliki - płacę parę stówek i kolejny szoł. Trochę nie zamierzony i w dodatku w stylu sado-maso. Przez 3 godziny patrzyłem jak ich czerwone mrówki gryzą. Najbardziej nieswojo czułem się, jak ze studzienki wodomierzowej pomocnik hydraulika krzyczał - Tata, no dawaj tą wiertarkę, bo mnie strasznie gryzą!
No dobra, a teraz opowiem, cóż to za udany zakup, który dziś zrobiłem.
No więc kupiłem wąż ogrodowy z końcówką pistoletową. Mówię wam, co za radość! Pryskałem się tą wodą chyba z godzinę. Ostatnio bawiłem się szlauchem chyba na wakacjach u babci w 4-tej klasie podstawówki! Zapomniałem, że na świecie istnieją takie przyjemności! Niby kupiłem go, żeby polewać fundamenty. No i polewałem... Najpierw fundamenty, potem trochę ojca, potem strzelałem sobie do tej cholernej kupy piasku za 400 zł. Potem bawiłem się w deszcz, fontannę, sprawdzałem zasięg, rozrzut - ale fajnie było! Jutro chyba zabiorę na działkę żonę i trochę ją popolewam - dziewczyny to lubią (fajnie piszczą wtedy).
Dopiero teraz do mnie dotarło, że za rok, no może za dwa, będę miał piękny ogród i będę się w nim pryskał z całą rodzinką. Ach życie jest piękne. Mówie wam, kupcie sobie działkę i wąż!
Przez mieczotronix,
18 lipca 2003
O tym jakem smoka plugawego zaklął i na swe podzamcze przywiódł.
Moja księga zaklęć jest jeszcze młoda i chuda. Powstawała tylko niedziel kilka w czas podróży mych po okolicznych siołach. Zaklęcia do niej z płotów i krzyży przydrożnych spisywałem, bo jakaś mądrość ludu miejscowego kazała je jego mędrcom wyryć lub w blasze wykuć i ku uciesze czarnoksięciów i przyzywaczy takich jak ja po wsiach wywiesić.
Dziś nareszcie czas nadszedł co by z księgi mej i z zaklęć w niej inkaustem wypisanych pożytek zrobić. Sięgnąłem więc i przebrnąwszy przez kilka arkuszy zapisanego algebrą tajemną pergaminu zaklęcie dorodne wybrałem i przez rzucacz zaklęć rzuciłem.
Zaklęcie było na smoka, co miał się na podzamczu nazajutrz objawić. Dnia następnego popędziłem więc co koń na podzamcze sprawdzić, czy zaklęcie działa.
Takem się spieszył, że o mało dworscy mnie nie pochwycili. Wyskoczyli nagle z za krzaka tam gdzie jaśnie pan znak ustawił nakazujący porywczość swą powstrzymywać i rumaka zanadto nie gonić. Zwykle gdy na rumaku lecę szyi jego ściśle uczepion zmysły me jak u jaskółki albo u krogulca ostrzeją. Gdym więc szarą sylewtę dworskiego obaczył myśl szybka przemknęła przez mę głowę, że to pachole jakie pod koń mi się rzuca, wiec za wodze żem z całej siły szarpnął i wychamował nieco.
Dworski już nawet mierzył we mnie swoim niecnym muszkietem, którym w sposoby znane tylko alchemikom Jaśnie Pana rychłotę każdego powozu i jeźdźca aproksymować potrafią. Jednak coś mu w tym muszkiecie nie grać musiało, bo jak niepyszny go opuścił i wycofał się ku swemu zaprzęgu w krzakach skrytemu. Nic to - pomyślałem i pognałem ku podzamczu, gdzie zaklinany smok miał się objawić.
Przybyłem pod zamek mój, gdy kur godzinę zaklętą piać zaczynał. Jednak smok, jak to smok, smoczym swym i nieodgadnionym rezonem kierowany przede mną i przed pieniem kura na podzamcze przybyć podołał.
Smok był koloru, który smokom z racji piekielnego rodowodu swego najbardziej przystoi. Była to czerwień lucyperyjska nieco przybrudzona smoczym sadłem cieknącym z różnych jam w cielsku jego i gliną, w której smoki muszą legowiska swe wić i pomieszkiwać. Jak paskudna jest smoków natura zaświadczyć też mógł sam odór przez smoka roztaczany, rzęchot jego trzewiów odór ten toczących i jęki łusek stalowych i piszczeli trących o siebie gdy smok ciężki swój bebech po drodze kamienistej powłóczył.
Z zadumy nad smoczą aparycyją wyrwały mnie pokrzykiwania pacholąt na podzamczu stojących, które pokrzykiwały pierzchając na boki, gdy smok nie zważawszy na nic na podzamcze się gramolił.
Po chwili, którą każdy smok na umoszczenie poświęca, miejsce do swych smoczych niecnot właściwe obrawszy, smok począł łapy swe, wielkie jak pnie rosłych sosen, opuszczać z zamiarem rozparcia się na podzamczu co by posturę właściwą ku znanym sobie tylko krotochwilom zająć.
W tem postrzegłem, że z za smoczej głowy jeździec jakiś wyskoczył! Przód temu jakoś do rozumu mego nie doszło, że smok, choć wybrykiem natury jest niejakim, to jako każde bydle boże durnowaty ze swej natury jest i bez człowieczej kontroli lichą pokraką na zawsze pozostanie. Sam ze swojej smoczej istoty smok może i na zaklęcia podatnym jest i spuścić się z nieba na przyzwanie każdej pogubionej duszy gotów, ale bez kontroli jeźdźca bezpożyteczny całkowicie zawsze będzie.
Zwieńczywszy me spostrzeżenie konkluzyją oną do mych obserwacjo powróciłem. Jeździec smoka, dobrze w obyczajach smoczych obyty, zaczął w te pędy smokowi pod łapy kloce drewniane kłaść, niechybnie co by jego umoszczenie poprawić. Smok wiele się nie mościł i rychle pozycyję wybalansowaną i ostateczną mimo podzamcza odnalazł i objął.
Obytego mnie już od chwil paru z podłą naturą smoczą, nie zdumiało gdym dojrzał, że smok żądło swe prostować i rozkładać począł. A żądło jego po trzykroć smoka długości było. Jeździec smoka za wąs chwyciwszy, na głowę jego wskoczył i tarmosząc wąsem żądłem po podzamczu wodzić zaczął.
Smok jeszcze dobrze żądła nie rozprostował, gdy pojawiły się dwa dziwne stwory – tuczodaje, jakem je sobie bacząc na ich dalsze postępki mianował. Tuczodaja jedna ku smokowi się zbliżyła i zaczęła ze swych trzewiów jadło szare w gardziel smoczą toczyć.
Smok wygłodzony był chyba okrutnie, bo jadło to żłopał bez opamiętania żadnego. Jadła nie rozgryzał, bo niechybnie tuczodaj lepistą konsystencyję mu przódy nadał, smokowi mlenia jadła oszczędziwszy, tak i z przełykania go zwolniwszy. Gdym to dostrzegł strach mnie opadł, że smok wnet rosnąć zacznie, a rozrósłszy się poza okiełznania możliwość jakąś herezję wyczynić gotów. Próżne obawy me były, bo smok albo z miotu mizernego pochodził, albo na przypadłość materyi transformacji uskarżać się musiał, bowiem to co z jadłem toczonym do paszczy wyprawiał w osłupienie mnie zupełne wpędziło.
Smok bowiem wszystkie jadło przez tuczodaja do pyska wtoczone i przez swój kałdun parszywy przegonione jął poprzez żądło swe na podzamcze wydalać. Co zjadł i co przez flaki jego przeszło, w odległym kącie podzamcza lądowało i krzepnąc natychmiast w swej smoczej szaro-plugawej masie świadectwem wiekowym smoczego bytowania pozostawało.
Całe to kuriozum ze dwie sumy trwało, po czym tuczodaje z wyssanymi do cna trzewiami i smok utrudzony taką podłą żywota swego naturą, utoczywszy jeszcze parę smoczych odchodzin na trakcie przed podzamczem, do swojej smoczej krainy powrócili.
Nikt by mi w tą historię wierzyć nie chciał, gdyby nie to skamieniałe smocze łajno co mi na podzamczu pozostało. Twarde to gówno smocze jak ta skała, co na niej miecz pod lasem pradziad wyszczerbił, więc chyba na nim zamek pobuduję – to mi żaden Tatarzyn miny nie wykopie i twierdzy licho czym nie weźmie.
--
to było o tym jak ławy fundamentowe pompą do betonu wylewałem i jak mnie mało co policja nie zhaltowała
Przez mieczotronix,
No, bo w końcu nikt nie wie, co ja tak na prawdę buduję.
Więc czas zaprezentować domek:
Tak domek wyglądać będzie od strony frontowej czyli od strony wejścia, wjazdu i ogrodu. Dłuższa ściana zwrócona jest na płd-wschód.
http://www.penet.pl/~mieczu/gl/d1d.jpg" rel="external nofollow">http://www.penet.pl/~mieczu/gl/d1s.jpg
A tak od drugiego końca, z tym że wjazd do garażu też będzie od przodu. Na tym rysunku jest jeszcze stara wersja.
http://www.penet.pl/~mieczu/gl/d2d.jpg" rel="external nofollow">http://www.penet.pl/~mieczu/gl/d2s.jpg
(klikajta i powiększajta)
Przez mieczotronix,
15 lipca
Dziś dzień wielkiego zrywu. Ekipa przywiozła budę i zaczęli szalowanie i kręcenie zbrojeń. Jeszcze nie byłem i nie widziałem. Zamiast się przyglądać jak robią, musiałem sam trochę popracować. Za to na budowie był mój inspektor nadzoru (czyli moja mama). Obejrzała, pokiwała głową. Jutro lanie betonu na ławy. Wreszcie mnie walnie po kieszeni jakąś zdrową sumką.
Nie mogę! Żona! Dom nam budują! Cały czas z trudem to do mnie dociera!
A tak nawiasem, to wydawanie pieniędzy i dyrektorowanie jest całkiem przyjemne. Jak na razie... Bo obyło się dotąd bez wtopy. Czyli wtopienia pieniędzy.