Odcinek 23
Przylepy
czyli nowi przyjmują
***
ODCINEK POJAWI SIĘ niebawem
Na razie tyle.
- Czytaj więcej..
-
- 0 komentarzy
- 971 wyświetleń
Odcinek 23
Przylepy
czyli nowi przyjmują
***
ODCINEK POJAWI SIĘ niebawem
Na razie tyle.
Odcinek 22
Polubić wykonawcę
czyli męczenie zduna
***
ODCINEK POJAWI SIĘ kiedy się pojawi... Z całą pewnością będzie mu towarzyszyła promocja
Odcinek 21
Niewbudowanie
czyli walka o transzę
***
OD: Barranek
DO: Przyszły Sąsiad
Już mamy połowę krechy na koncie, i trzeba coś z tym zrobić… Jedziemy na Goa?
OD: Przyszły Sąsiad
DO: Barranek
Wy macie pół i my mamy pół.
Jedziemy!
***
ODCINEK BĘDZIE...
Odcinek 20
Przyczepa
czyli nadciąga (Prawie) Generał
***
Przyjechali – gruchnęła wieść w telefonie od Prawie Generała. Udało się przyciągnąć przyczepę, która zresztą dokona później żywota asystując tej budowie, a wraz z przyczepą udało się przyciągnąć czterech chłopaków, którzy – tak przynajmniej utrzymywał PG – właśnie poradzili sobie przy trudnej budowie potężnego fundamentu tonąc po szyję w błocie. No, nieomal po szyję. Teraz PG uważał ich za „swoich chłopaków”. Tak przynajmniej utrzymywał. Niestety, nie mogliśmy uczestniczyć w rozbijaniu obozu, według planów mieliśmy zjechać na wieś dopiero następnego dnia. Panowie szybko zbili sobie stoliczek, który przechodząc różne koleje losu dokonał żywota w ognisku półtora roku później, ławkę i schody do przyczepy. Postawili także betoniarkę, widomy znak, że coś się niebawem zacznie dziać. Naziemną linią elektryczną, podle instrukcji przekazanych Generałowi (tak będzie krócej) spięli się z Sąsiadem, który dzień wcześniej linią naziemną spiął się z Dalszym Sąsiadem, który od zeszłej jesieni był spięty z Dalekim Sąsiadem. Był 12 maja 2008 r.
Wieczorem pędziliśmy na działkę w trybie alarmowym. Nagle znikł prąd i nikt nie wiedział, gdzie się podział.
***
To nie była pierwsza akcja ratunkowa, aczkolwiek pierwsza w reżimie nocnym. Zaledwie tydzień wcześniej, 6 maja do naszego majątku ściągnął geodeta, a wraz nim tajemnicze urządzenia - niwelatory (kto wie, może miał nawet tachimetr bezlustrowy i pionownik laserowy oraz teodolit elektroniczny z wbudowanym kompensatorem bądź nie), łatę niwelacyjną, kto wie, może nawet teleskopową, tyczki sygnalizacyjne i drewniane kołki. Razem z kolegą posługiwali się zwykłą taśmą mierniczą, a nie dalmierzem laserowym, co dodawało ich magicznym czynnościom ludzkiego wymiaru. Panowie mieli wytyczać dom. Kolejny krok do przodu.
- Tyczymy narożniki czy osie? – spytał nagle geodeta, wprawiając nas w absolutne osłupienie. Nawet wydawałoby się w tak prostej czynności jak wytyczenie domu czaiło się całe stado pułapek.
Jedynym ratunkiem był Telefon do Przyjaciela.
- Sąsiedzie drogi, geodeta chce wiedzieć, a skąd my to do licha mamy wiedzieć? – zacząłem na zewnątrz spokojnie, choć w środku czułem delikatne ssanie paniki. Przecież lada chwila takie pytania – z naszego punktu widzenia bez odpowiedzi - będą nam zadawać kolejni wykonawcy. Na szczęście Telefon do Przyjaciela mógł wspierać nas w rozwiązywaniu choć części budowlanych zagadek. Notowania akcji dobrego sąsiedztwa zdecydowanie pięły się w górę.
- Narożniki – rzucił fachowo Sąsiad. Świat znów okazał się prostszy niż nam się zdawało.
Po dwóch godzinach czarowania pośród uschniętej nawłoci, kiedy w różnych miejscach działki co chwila pojawiały się i znikały czerwone kurtki geodetów, wystawiających z badyli swoje tajemnicze narzędzia, stukania młotkiem w paliki i psikania na nie czerwoną farbą z puszki, Dom został wytyczony.
To magiczny moment, drugi po geodezyjnym potwierdzeniu granic naszej działki, co stało się mniej więcej dwa miesiące wcześniej, w okolicach marca. Wtedy w 100 procentach dojrzeliśmy wśród pól nasz własny kawałek przestrzeni (wraz ze słupem energetycznym średniego napięcia i zadrzewioną miedzą, która stanie się kilka miesięcy później przedmiotem sporu o miedzę podczas budowy ogrodzenia). Teraz z tej przestrzeni zobaczyliśmy wyznaczone czerwonymi palikami narożniki Domu, mogliśmy wyobrazić sobie jego położenie wśród nawłociowego suszu, o ile każde z nas stanęło przy słupku, wystając spośród badyli. I z tego braku możliwości ogarnięcia wzrokiem tego, co na nas czeka, wzięła się jedyna rozsądna decyzja.
- Wyrywamy – zadecydowała pani Barrankowa.
Zbiorowym wysiłkiem zaczęliśmy wyrywać. To zresztą dobry moment, żeby włączyć do tej historii dzieci – Młodą i Młodego. Młodszej z przyczyn od nas niezależnych przy tym nie było. Ci, co byli, wszyscy jak jeden mąż i żona chcieliśmy zobaczyć, jaki będzie Dom. Czy to, co jest w projekcie, położone na wiosennej ziemi okaże się duże czy małe? I jak się będzie miało na przykład do przyszłego ogrodu, a jak do płota przy zadrzewionej mazowieckimi wierzbami miedzy?
Rwaliśmy, a bardziej łamaliśmy, bo z rwaniem z korzeniami było słabo, natomiast suche pędy elegancko pękały pod lekkim naciskiem. Po kilkunastu minutach pracy na świeżym, majowym powietrzu zobaczyliśmy garaż, kuchnię, gabinet, salon…
W salonie rosły brzozy.
***
Następnego dnia ratowaliśmy brzozy. Właściwie to brzózki, niewielkie samosiejki, ale kilka z nich wydało się godnych uratowania przed beznamiętnym buldożerem, który lada moment miał nadciągnąć i dokonać zgarnięcia humusu. To czynność wywołująca dreszcze emocji u każdego, kto zaczyna przygodę z budową. Dreszcze dreszczami, ale nie można było dopuścić do zniszczenia Naszych Drzew, o których istnieniu nie wiedzieliśmy ani kupując działkę, ani podczas pierwszych pielgrzymek na wieś. Nie wiedział o nich zapewne także Posiadacz Ziemski, bo wtedy mógłby doliczyć za to, że areał jest zadrzewiony.
Przesadziliśmy kilka brzózek pod przyszły płot, podlaliśmy wodą ze szlaucha podłączonego do naszej cudownej studni, sterczącej z pola w postaci rurki z kapturkiem. Zdążyliśmy niemal w ostatniej chwili.
- Panowie, budowa budową. Macie codzienne podlewać brzózki – wytłumaczyła rozpoczynającej od ściągania humusu ekipie Generała kilka dni później pani Barrankowa, zresztą tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Będę sprawdzać – to już brzmiało nieomal jak groźba.
Podlewali. Podlewali i kolejni. Wszystkie jakoś się przyjęły, poległa jedna. Półtora roku później dorwałem się kosy spalinowej. Uniesienie towarzyszące poczuciu nieomal boskiej siły zaślepiło mnie na tyle, że nie zauważyłem, że wraz z trawą ścinam drzewo. No, drzewko.
Miałem moc w rękach.
***
Prąd się znalazł u Skrajnie Dalekiego Sąsiada. Nie mógł być gdzie indziej, bo wcześniej, mocząc się niemiłosiernie w majowej, nocnej rosie przeszliśmy krok po kroku wzdłuż łącza. Od nas do Sąsiada, od Sąsiada do Dalekiego Sąsiada i od Dalekiego Sąsiada do płotu Skrajnie Dalekiego Sąsiada. Wszystko wydawało się OK.
Ekipa paliło sobie ognisko. W oddali majaczyła ciemna linia lasu. Cienie filuternie tańczyły na przyczepie. Obowiązek „zabezpieczenia energii elektrycznej celem przedsięwzięcia budowy” spoczywał na inwestorach, więc zasadniczo czekała. Tyle że nie mogła sobie zrobić herbaty (źle) i włączyć telewizora (bardzo źle). Telewizor, zwykle stary, znoszony, pochlapany wapnem i cementem, pomalowany farbą, to jeden z najważniejszych rekwizytów ekip pojawiających się na budowie na dłużej niż jeden dzień. Jedna z nich, która zainstalowała się u nas na dłużej, miała do tego całe pudło filmów dołączanych do gazet. Wieczory poświęcali na kontakt z Melpomeną.
***
Był późny wieczór, właściwie wczesna noc, ekipa paliła ognisko i czekała. Zadzwoniłem do Skrajnie Dalekiego Sąsiada. Ryzykowałem. Nie wiedziałem, o której chodzi spać, czy jest w domu, bo na razie nie mieszkał jeszcze tam, gdzie miał mieszkać, tylko gdzie indziej, nie wiedziałem praktycznie nic. Rozmawialiśmy dotąd właściwie raz. Właściwie trudno to było nazwać rozmową, choć zasadniczy jej cel – złapanie kontaktu i zgoda na przedłużenie linii polnej – został osiągnięty.
- Dobry wieczór, sąsiad mówi, w sprawie prądu, wie pan, to my, tam z budowy obok, zaczynamy właśnie i go nie ma. A jeszcze godzinę temu był – trochę mi się głos trzęsie, bo może się rozmyślił, może mu przeszło, a to człowiek lokalny, znający układy i być może nawet będący ich elementem. Kto go tam wie, nas tu właściwie jeszcze nie ma, on jest, wygląda na to że przynajmniej z dziada, jeśli nie z pradziada, więc lepiej miło.
- Nie ma – powiedział Skrajnie Daleki. To nie było pytanie, to było stwierdzenie.
- Coś się stało?
- Wyłączyłem – stwierdził beznamiętnie. Poczułem, jak gliniasta ziemia osuwa mi się pod nogami. Później okazało się, że beznamiętność jest po prostu cechą jego głosu, a nie charakteru, bo Skrajnie Daleki generalnie okazał się później do rany przyłóż.
- Ale jak to… - wydukałem.
- Wyłączyłem, bo wyłączyłem – wyjaśnił.
- A może mógłby pan włączyć? – spytałem z nadzieją. Przywiezione przez ekipę deski z poprzedniego fundamentu trzaskały wesoło w ogniu.
- Może mógłbym, może nie – Skrajnie Daleki wlał kropelkę nadziei. Generalnie chodziło o jakieś nieporozumienie na pierwszym odcinku kabla. W końcu doszliśmy do ładu i po kilkunastu minutach w przyczepie zabłysło światło.
Cóż, trzeba pilnować wszystkich ogniw, gdy się jest na końcu szeregowo połączonego kabla.
***
Kiedy ławy wylewa się do gruntu, początek jest imponujący. Podekscytowani patrzyliśmy, jak w wykopane w ciągu półtora dnia wykopy nasza ekipa wkłada skręcone zbrojenia, jak coraz wyraźniej widać zarys przyszłego Domu. Aż tu – przy pogłębianiu jednego z wykopów – najpierw coś stuknęło, a potem polała się woda. Przez moment nie wyglądało to dobrze.
- Sączek – zawyrokował Generał. – Niedobrze.
Ale nie było aż tak źle. Sączek był pozostawianym kawałkiem starego, nieczynnego systemu odwadniania pól. Kiedy Posiadacz Ziemski szykował się do budowy osiedla, a Sąsiad robił co mógł, żeby mu w tym pomóc, podczas przygotowania działek została wybudowana nowa opaska do odciągania wody, a fragmenty starego systemu zostały. Po odpompowaniu wody I zagęszczeniu – jak to się fachowo nazywa – gruntu – można było lać ławy bez przeszkód. Wciąż żyjemy z wiarą, że na pewno było można. Ale czasem śni się komuś z nas sączek, powoli, z determinacją podmywający ławę fundamentową. A kysz, zarazo..
- A wiecie, jak było? – zaczął kiedyś, kilka miesięcy później Sąsiad podczas jakiejś kolacji. – Jak koparka wjechała w pole, żeby kopać pod tę nową opaskę, zresztą byliśmy pewni, że ten stary system w ogóle już od dawna nie działa, to było kiedyś robione tak, że te odwadniające rurki po jakimś czasie zapychały się ziemią i tyle, nawet do końca nie było wiadomo, czy to akurat na tych działkach było czy nie, i nagle łyżką przejechała po sączku.
Tu pociągnął z kieliszka.
Sąsiadka też.
I my. Emocje rosły.
- Chlusnęło tak, żeśmy z nią ledwo uciekli. Utonęłaby jak nic. Zalało prawie całą waszą działkę, połowę naszej i jeszcze te od drogi. Normalnie stało jezioro – opowiadał Sąsiad. A nam się przypomniało jak Sąsiad z Przeciwka, też stąd, opowiadał, jak wiosną tu stoi woda. Zwłaszcza wtedy, kiedy ktoś w niestosowny sposób bawi się koparką. – No i teraz, tam gdzie było to jezioro, rośnie nawłoć - i znów pociągnął.
W ten sposób wyjaśniła się tajemnica przyrodniczego fenomenu, dlaczego ta ekspansywna roślina upodobała sobie jedynie połowę areału naszego niedoszłego osiedla.
Wszyscy pociągnęliśmy.
***
Właśnie dlatego, zanim się wszystko zaczęło, trzeba było zrobić jeszcze jedno. Sprawić, by gdzieś w okolice naszych budów mógł dojechać jakikolwiek ciężki sprzęt. W stanie saute teren gwarantował, że w krótkim czasie mogliśmy mieć przed przyszłymi oknami kolekcję zagrzebanego po osie sprzętu budowlanego. Jakoś nie o to nam chodziło. Trzeba było zbudować drogę. A przynajmniej jej zalążek.
Wcześniej, jeszcze jesienią, Zygmunt (tak, tak, Sąsiad Dalszy) usypał kawałek naszego prywatnego duktu, tak żeby w ogóle dało się zjechać z szosy no i podjechać pod jego działkę. Do nas skręcało się w drugą stronę. Ale lepiej było nie próbować.
15 maja tryumfalnie zajechała żółta kawaleria w postaci potężnych wywrotek. Wrzuciliśmy w naszą glinę 60 ton ekstra mielonego gruzu z remontu pasa startowego na Okęciu. Zaprzyjaźniony koparkowy, który dzień wcześniej nieomal nie został już na zawsze na naszej działce prowadząc skomplikowaną technicznie operację zdejmowania humusu w terenie zdradzieckim i wilgotnym o konsystencji gliny, przez kilka (z rozliczenia wynika, że przez 4 i pół) godzin przerabiał gruz na drogę, gładząc ją swoją łyżką i spychem. Dwa dni później mogła już wjechać betoniarka.
To zaczęło się dziać naprawdę.
=======
W odcinku 20 wystąpił Prawie Generał i pierwsza z jego licznych ekip (opłacony z góry, więc dalej będzie się już pojawiał, bo ma to w kontrakcie), Geodeta i jego liczne zabawki, po sąsiedzku Sąsiad (wspólnie kupiliśmy wino) oraz śliczne, żółte ciężarówki-wywrotki. Z nimi będziemy musieli się jeszcze spotkać.
Odcinek 19
Unplugged
czyli w poszukiwaniu przyłącza
***
Kilka miesięcy wcześniej Sąsiad Dalszy ściągał humus. A potem, z marszu, nim wieś skuły mrozy, ruszył z budową. Jak się później okazało (wcześniej w ogóle z Sąsiadem zza płota nie byliśmy zainteresowani tematem, więc nie pytaliśmy) pożyczył do tego celu nieco prądu od Skrajnie Dalekiego Sąsiada. Ten dysponował nadmiarem mocy i dobrosąsiedzkim podejściem, choć mówił niewiele.
***
Teoretycznie nasze działki, o czym już wspominaliśmy, były uzbrojone w prąd i wodę. To przykład sytuacji, w której teoria ma się nijak do praktyki, a papiery do rzeczywistości. Teoretyczność uzbrojenia polegała na tym, że Posiadacz Ziemski opłacił stosowne przyłącza, ale w międzyczasie mu się znudziło i nie podjął jakichkolwiek działań, by zrobić coś jeszcze. Mieliśmy pięknie wyglądające papiery, przydział mocy wystarczający do założenia małego warsztatu, a także przywilej wykonania wcinki w gminnym wodociągu i rozprowadzenia w kształcie litery T wraz z przeciskiem pod drogą. Gminny wodociąg biegł bowiem po drugiej stronie drogi, tak przynajmniej twierdziły mapy inwentaryzujące infrastrukturę – co jest uwagą istotną, o czym przekonamy się później.
Mimo poważnych papierów, nie było ani gdzie się podłączyć, ani jak odkręcić kranika. Musieliśmy się dozbroić.
***
Druga połowa lutego to dobry czas na zbrojenia. Z niedługiej wizyty w wojsku pamiętałem, że mam na przykład dobrą rękę do broni długiej.
***
Postanowiliśmy zacząć od studni. Studnia to projekt szybki i – gdy jest gotowa – daje dużo radości. Poza tym i tak była potrzebna mimo zadekretowanego wodociągu, bo ten w sezonie letnim zwykł przysychać, intensywnie eksploatowany przez właścicieli niedalekich plantacji Zakładowych Ogródków Działkowych „Rozkoszna Dolinka”, albo podobnie. Sąsiad wziął też na siebie zbadanie sprawy przyłącza. Ostatecznie skoro wszystko jest opłacone, przyklepane i przypieczątkowane, to dlaczego niby mamy inwestować w prąd budowlany?
OD: Przyszły Sąsiad
DO: Barranek
Trzeba umówić studniarza i elektryka od przyłącza. Ja zadzwonię do elektryka, a ty zadzwoń do studniarza tego co kopał sąsiadowi.
OD: Barranek
DO: Przyszły Sąsiad
Rozmawiałem ze studniarzem, tym co kopał sąsiadowi, kojarzy działkę, wie gdzie kopał, znaczy przytomny.
OD: Przyszły Sąsiad
DO: Barranek
Dzwoniłem do studniarza, tego co kopał sąsiadowi i umówiłem się z nim na kopanie na początku marca, jak trochę przeschnie. Facet jest do rzeczy i nie pajacuje z kasą. Lepiej wydać mniej, a resztę na co innego. Tak więc do pracy rodacy.
OD: Barranek
DO: Przyszły Sąsiad
Resztę na wino .
OD: Przyszły Sąsiad
DO: Barranek
Może spotkamy się jutro z wieczora, flaszeczkę opróżnim, może dwie,
pogadamy trochę o starych Polakach.... Co Państwo na to?
Studnię opiliśmy na początku marca. Na wszelki wypadek przykryty dla niepoznaki suchymi badylami nawłoci, nieco samotny, ledwo wystający z ziemi kawałek grubszej rurki z kapturkiem był trudny do namierzenia. Pierwszy, tymczasowo utajniony element infrastruktury. Szliśmy jak burza.
***
Prąd się bronił. Sąsiad zorganizował spotkanie na naszym podmokłym polu ze znanym Instalatorem przyłączy, który niejeden już spiął kabel i na niejednym słupie siedział. No, może niekoniecznie on sam osobiście, ale z pewnością siedzieli na nim ci, którym płacił.
- Ja nic nie mogę – wyjaśnił na wstępie, wysiadając z luksusowego samochodu na naszym błotnistym dukcie, rozjeżdżonym przez samochody zmierzające ku budowie Dalszego Sąsiada. Dla uproszczenia spróbujmy nazywać go od teraz Zygmuntem. – Może tylko Rejon. Jak Rejon powie robić, zrobimy.
- Ale nic się nie da przyspieszyć? – pytał Sąsiad z nadzieją. Mieliśmy przecież papier, że Rejon jest już bogatszy o pieniądze za coś, z czym specjalnie się nie spieszy. No, może nie papier, ale kserokopia w tym wypadku była wystarczająca.
- Rejon musi zrobić przetarg na wykonawcę przyłącza, ja wygram, wtedy pogadamy – odsłonił kulisy Instalator.
Wizja zamaskowanej wtyczki koło przysypanej nawłocią rury z kapturkiem oddaliła się gwałtownie. Nie, tak naprawdę nie oddaliła się jeszcze, to miało dopiero nastąpić.
***
Sąsiad, którego nakręcała do działania wizja wbicia pierwszej łopaty (te pierwsze łopaty uroczyście kupiliśmy pięknego, wiosennego dnia w Leroyu Merlinie), ruszył do Rejonu.
- Dzień dobry, jak w sprawie przyłącza. Kiedy może być? – rola petenta jest zawsze niewdzięczna, choć akurat w tym przypadku dowód przelewu dość znaczącej kwoty, dokonanego jakiś czas temu przez Posiadacza Ziemskiego mógł być uważany za solidny argument w negocjacjach. A gdzieżby.
- Przyłącze? Nie, na razie nie. Ogłosiliśmy już przetarg na wykonawcę, nikt się nie zgłosił, więc nie robimy, bo jak robić, skoro nikt się do roboty nie rwie – wyjaśnił z rozbrajającą szczerością Rejon.
- Przecież wyście już wzięli za to pieniądze! – zbulwersowany Sąsiad postanowił iść na ostro. – A my chcemy budować.
Rejon na moment się zafrasował, ale szybko znalazł rozwiązanie. – Zrobimy tak. My ogłosimy nowy przetarg, pan doprowadzi wykonawcę, my go wybierzemy, on zbuduje przyłącze. To dobry plan, nie? – ucieszył się Rejon. I ogłosił przetarg, który wygrał doprowadzony Instalator. W międzyczasie zrobiła się połowa maja.
Ponownie zaprosiliśmy Instalatora na wieś. Byliśmy pewni, że od prądu dzieli nas tylko krótka wtyczka.
- Pół roku – stwierdził, uprzedzając nasze pytanie.
- Jak to? – sąsiad był autentycznie zdumiony. – Przecież…
- Rejon właśnie zadekretował, że niezależnie od czasu realizacji, będzie płacił za przyłącza po sześciu miesiącach od przetargu. Macie dwie możliwości – albo czekamy do grudnia, albo zapłacicie za robotę, a jak Rejon mi zapłaci, to wam oddam – Instalator wyłuszczył zasady działania Rejonu. – Nie ma innej opcji, przecież nie będę czekał pół roku z fakturą.
Rzut oka na elegancki samochód nie pozostawiał raczej wątpliwości – Instalator tam, gdzie mógł, na pewno nie czekał. Ale my nie mieliśmy ochoty sprawdzać, czy aby szybko oddaje wyłożone z góry pieniądze, kiedy mu już zapłacą. Uznaliśmy, że poczekamy i zobaczymy. Strzeżonego pan Bóg strzeże, a kto wie, może nawet oświetla mu drogę?
Tym razem wizja wtyczki koło przysypanej nawłocią rury z kapturkiem nie tyle oddaliła się gwałtownie, co odskoczyła, pozostawiając nas bez napięcia w szczerym, zazieleniającym się powoli polu. Rejon nie pograł z nami uczciwie, to trzeba sobie uczciwie powiedzieć.
U Zygmunta (to skądinąd bardzo ładne imię) kręciła się betoniarka.
***
Postanowiliśmy ruszyć za kablem.
***
Sąsiad Dalszy życzliwie doradził, żeby pogadać ze Skrajnie Dalekim. On może jeszcze niedaleko nas nie mieszka, bo mieszka trochę gdzie indziej, ale jego dom jest właściwie gotowy. Jest telefon i adres, kilka domów dalej, na skraju naszej i sąsiedniej wsi. Jak powie OK., to ciągnijcie sobie kabel dalej.
Poszliśmy z Sąsiadem. Skrajnie Dalekiego nie było w domu.
- Jest tam gdzieś na działkach, coś tam u kogoś robi, znajdziecie – usłyszeliśmy.
Znaleźliśmy, nawet nie trzeba było długo szukać.
- Dzień dobry, my się tam niedaleko zaczynamy budować – zagaił Sąsiad. – Pytanie takie mamy…
Skrajnie Daleki coś dłubał na balkonie na pierwszym piętrze letniskowego domku. Zwrócił uwagę.
- Bo od pana tam prąd idzie do naszego Dalekiego Sąsiada, a my właśnie ruszamy, może by mógł też i do nas? – Sąsiad kusząco zawiesił głos.
Skrajnie Daleki oderwał się od pracy. – Może by i mógł – stwierdził.
To już było coś.
- Ale na pewno? Będziemy bardzo wdzięczni… - patrzyłem na Sąsiada ze zdumieniem. Naprawdę zależało mu na rozpoczęciu budowy jeszcze bardziej niż nam. Potem zresztą się okazało, że jego górale, ci, których dystrybucją zajmował się skład budowlany z niedalekiej krzyżówki, mieli nawet własny generator, ale jednak co kabel, to kabel.
- Może być – stwierdził Skrajnie Daleki.
Byliśmy nieomal w euforii. Rejon był paskudny, Skrajnie Daleki zasługiwał na tytuł Supersąsiada. Przy okazji postanowiliśmy spytać, dlaczego nie mieszka w domu, który z zewnątrz wyglądał na taki, któremu już nic do szczęścia nie brakuje.
- Ale ja mam gdzie mieszkać – wyjaśnił rozbrajająco.
Następną wiosną się sprowadził. Mieliśmy kolejnego sąsiada.
***
Uzbroiliśmy działki. W jakimś sensie. Może nie tak to sobie wyobrażaliśmy, ale już nic nie stało na przeszkodzie, żeby zaczynać. Tylko Prawie Generał coś tam marudził, że jego nowa ekipa, którą testuje, ugrzęzła w jakimś fundamencie. Ale lada moment, lada chwila i zaczynamy.
=====
W odcinku 19 wystąpiła galeria Sąsiadów różnej odległości (po mniejszej lub większej znajomości wystąpili na szczęście), kosztowny Instalator i jego jeszcze kosztowniejszy samochód (udało się nam powstrzymać i w sumie też był gratis, bo zapłacił mu Rejon), oczywiście Rejon, któremu zapłacił Posiadacz Ziemski, który w tym odcinku nie wystąpił, ale i tak w sumie zgarnął najwięcej.
Odcinek 18
Papierologia
czyli dlaczego warto poznać Kuzynkę Kierownika
***
Ktokolwiek choć raz próbował zmierzyć się z budową domu, doskonale wie, że tu diabeł tkwi w papierach. Konkretnie – dużej ilości papierów, które mozolnie trzeba wyprosić w różnych urzędach, przy czym każdy z tych urzędów chce być na tyle ważny, by niczego nie udostępnić od ręki. Wszystko po to, by ten absolutnie najważniejszy mógł się pochylić nad pozbieranymi dokumentami i zbadać: zgodność projektu zagospodarowania działki z miejscowym planem zagospodarowania przestrzennego, wymaganiami decyzji o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu, obowiązującymi przepisami, także techniczno-budowlanymi i polskimi normami, a także ocenić kompletność projektu budowlanego włącznie z wymaganymi uzgodnieniami, opiniami, pozwoleniami i sprawdzeniami oraz informacją dotyczącą bezpieczeństwa i ochrony zdrowia. Uff.
Dokumentacja, jaką trzeba zebrać przed uzyskaniem prawa do wbicia pierwszej łopaty w swój własny kawałek ziemi, jest imponująca, a proces jej pozyskiwania trwa niekiedy dłużej niż sama budowa. I choć może jest w tym stwierdzeniu nieco przesady, wielu kandydatów na inwestorów w trakcie żmudnego polowania na druczki i pieczątki nabiera takiego przekonania. A niektórzy okazują się prorokami. Co ciekawe, wcale się z tego powodu nie cieszą.
***
Pozwolenie na budowę załatwiliśmy w kwadrans. Oczywiście nie uwzględniając czasu na znalezienie miejsca parkingowego w śródmieściu.
***
Dobra, dobra. Tyle zajęło odczytanie i podpisanie aktu notarialnego, według którego razem z działką dostajemy projekt wraz z prawomocną zgodą na wbicie owej łopaty i dalsze, tym podobne działania. W ten sposób w strategicznej grze „Budujemy dom” za drugim rzutem kostki wylosowaliśmy premię, która przeniosła nas kilkanaście pól do przodu. Pierwszy rzut kazał nam wybrać właśnie tę działkę. Też był nie najgorszy.
***
Jasne, superrzut. Ale z tą zgodą to jednak bez euforii – Urząd nie mógłby dopuścić do próby tak skandalicznego obejścia jego mocy i pozwolić, by dzięki nabytemu wraz z działką i projektem pozwoleniu zacząć sobie tak po prostu kopać bez nowych zgód i pieczątek. Inna sprawa, że tymczasowo kopanie było ideą teoretyczną. Podczas długich zimowych wieczorów zastanawialiśmy się raczej, co budować, i – tym bardziej – za co. Zwłaszcza ta druga sprawa nie była wcale oczywista.
W międzyczasie ustaliliśmy, że niezależnie jednak od tego, jaki miał być nasz przyszły Dom, musimy najpierw „usynowić” ten, który dostaliśmy. Procedura była nieubłagana. Żeby można było wykorzystać nabyte wymagane uzgodnienia, opinie, pozwolenia i sprawdzenia do nowego projektu, najpierw trzeba stary przepisać na nas. Bo PnB było wszak wystawione na Posiadacza Ziemskiego.
Na początku lutego 2008 r. udaliśmy się więc do Urzędu z niewielką kupką papierów, bo akurat proces adopcyjny nie wymaga ich zbyt wiele – wystarczy projekt z uzgodnieniami, opiniami, pozwoleniami i sprawdzeniami, aktualne PnB, zgoda poprzedniego właściciela na „usynowienie”, akt notarialny potwierdzający, że nasze, to nasze, wniosek o zmianę pozwolenia i chyba tyle. Wystarczyło niewielkie pudełko.
Urząd pochylił się na chwilę, pogrzebał w pudełku, upił łyk herbaty, postawił pieczątkę i wyraził opinię. Niech będzie. Niewiarygodne – zajęło to tylko tydzień. A zgodnie z wszelkimi urzędowymi zapisami procedura mogła zająć nawet 60 dni. 53 dni dostaliśmy w promocji.
***
Co ciekawe, Urząd miał opinię, że się czepia. I potrafi być nieprzyjemny, i wszystko trwa, i trwa, i często nie sposób nawet ustalić, gdzie ugrzęzło, dlaczego i na jak długo. A bardziej świadomi tematu przypominali, jak w jednej z gmin podległych Urzędowi (tak się akurat składało, że w naszej) działała odległa jego ekspozytura, a tam wszystko działo się szybciej i łatwiej. Pracujący jako ekspozytura pan Kazio miał dar do szybkiego przeglądania papierów i sprawy proste załatwiało się u niego nieomal od ręki, a sprawy złożone i niemożliwe niewiele dłużej. Niestety, ekspozytura wraz z panem Kazikiem została zamknięta niewiele przed początkiem naszej inwestycyjnej przygody. Część osób, które przepychały przez niego papiery, przez jakiś czas niezbyt dobrze spała w nocy. Potem spokój powrócił, ale ekspozytura już nie. Los pana Kazia jest nieznany (nam).
***
W międzyczasie zajrzeliśmy na kawę do Zaprzyjaźnionego Kierownika Placówki Bankowej (już innej, bo został rzucony na nowy, bardziej reprezentacyjny odcinek frontu walki o klienta). Chcieliśmy pogadać, czy – idąc tropem jakże znakomicie rozpoczętej współpracy – nie podnieść mu współczynnika sprzedanych kredytów hipotecznych, bo wszak od tego zależy jego premia? Kierownik odniósł się do koncepcji entuzjastycznie, a przy okazji nadmienił, że ma umocowaną Kuzynkę w Urzędzie. Uznaliśmy – nie bez wahania - że może warto mieć jakąś Ostatnią Kuzynkę Ratunku, gdyby coś się gdzieś zablokowało.
***
Ale znów nic się nie zablokowało. Pod koniec lutego wizja Domu wraz z wnioskiem o przeniesienie pozwolenia na budowę na projekt zamienny były gotowe. Kierownik umówił się z nami w Urzędzie, by zapoznać nas i nasze papiery (tym razem mieszczące się w średnim pudełku, bo trzeba było złożyć cztery kopie projektu) z Kuzynką. Kuzynka była miła i choć zastrzegła, że nic nie obiecuje, zapewniła, że będzie ciepło myśleć o naszym pudełku. Uścisnęliśmy sobie dłonie i udaliśmy się do stosownego pokoju, by osobiście i ponownie złożyć nasze papiery, a Kuzynka udała się na zasłużony, zimowy urlop od Urzędu. Miała prawo, a nam w gruncie rzeczy wcale nam się aż tak bardzo nie spieszyło (choć prawomocne pozwolenie na budowę bardzo by się przydało do papierologii kredytowej). Po drugie zaś, skoro pierwsza decyzja zajęła Urzędowi niewiele ponad tydzień, to nad czym miałby się zastanawiać tutaj?
To akurat było naiwne, ale mieliśmy rację – w połowie marca, po 15 dniach i przed końcem urlopu Kuzynki trzymaliśmy w rękach ostateczny papierek. „Na podstawie art. 36a ustawy z dnia 7 lipca 1994 Prawo budowlane (Dz. U. nr 156/2006 poz. 1118) oraz art. 104 ustawy z dnia 14 czerwca 1960 r. Kodeks postępowania administracyjnego (Dz. U. nr 98/2000, poz. 1071 z późniejszymi zmianami)” otrzymaliśmy pozwolenie na budowę projektu zamiennego wraz z poważnym komentarzem, że „ustalenia decyzji pozwolenia na budowę nr XXX i przeniesienia decyzji pozwolenia na budowę nr YYY nie będące w sprzeczności z niniejszą decyzją zostają utrzymane w mocy. Niniejsza decyzja stanowi integralną część ww. decyzji.” Byliśmy zachwyceni niezwykłą integralnością naszych pozwoleń i przeniesień.
***
Kuzynka Kierownika, której już nigdy więcej nie zobaczyliśmy, nie przyłożyła swej dłoni do czegokolwiek. Całą, plus minus roczną, drogę przez mękę przeszedł za nas Posiadacz Ziemski, planując swoje niedoszłe osiedle. Ale świadomość, że Kuzynka może czuwać, zwłaszcza dla początkującego inwestora, była kojąca.
Niestety, przyszłość pokazała, że była to też ostatnia Kuzynka, która mogła móc ewentualnie pomóc w dziele budowy. Dalej musieliśmy radzić sobie sami.
***
Może dlatego do początku maja roku 2008 padało.
========
W odcinku 18 wystąpiła przede wszystkim absolutnie cudowna Kuzynka która za rolę w tym epizodzie nie otrzymała nawet kwiatka. Z czego wszyscy sie cieszymy
Odcinek 17
Gówno w garażu
czyli nasze pierwsze katastrofy
***
Psucie się jest immanentną cechą, którą znane nam przedmioty, tak duże, jak i te małe, mają wpisaną w swój genom. Zepsuć się, na ogół złośliwie, może nawet to coś, w czym zasadniczo zepsuć się nie ma co. Nie ma obawy, to coś coś tam sobie znajdzie, żeby udowodnić, że może. Owszem, jesteśmy nawet przygotowani na to, że współpracy odmawiają przedmioty skomplikowane, budzące delikatne mrowienie w krzyżu podczas dywagacji, jak i dlaczego w ogóle działają. Kiedy powiedzą bye, bye jest nam przykro, owszem, ale czasem oddychamy z ulgą udając się w poszukiwaniu gwarancji. W końcu to dowód, że w zasadzie to my mieliśmy rację, a teraz niech nam ktoś to poprawi, skoro nasze już jest na wierzchu. W przypadku przedmiotów prostych jesteśmy po prostu wściekli, bo tym razem dowód działa przeciwko nam.
A jeśli rzecz dotyczy domu? Wszak dom to kłębowisko najróżniejszych kabli, rurek, przewodów, skład tajemniczych maszyn i urządzeń (w tym takich, które mówią "PING", albo jeszcze gorzej, np. sprawiają wrażenie jakby się zacinały albo miały za moment wylecieć w powietrze ), z których każde, nawet najmniejsze tylko czeka, żeby się zepsuć. To cytat – któż to może pamiętać – z samego początku tej podróży. Sama święta prawda.
Nikt nie powie, że w ogóle nie boi się nieznanego. W przypadku pierwszej budowy nieznana jest cała przestrzeń, w którą wkraczamy. Stajemy bezradni nie wiedząc, jakie uczucia, psując się, może budzić coś, co nie jest żadną miarą oswojone, jest całkowicie nieznane i obce, jest złożone, ale zupełnie innym stopniem złożoności od rzeczy wcześniej poznanych? Wiara w to, że nie przyjdzie nam tego doświadczyć, jest zwykłą naiwnością.
***
Zimą 2008 r. dom stał cichy i spokojny. Zapewne było mu dobrze – miał już dach, okna, drzwi, bramę garażową, instalację elektryczną, i to połączoną ze stuprocentowo oryginalnym prądem, miał wewnętrzne tynki i – co prawda jeszcze nieodebrane przez stosowne służby, ale mimo to perfekcyjnie działające - przyłącze wodne.
Przyłącze zrobiło się zupełnie oficjalne dopiero kilka miesięcy później. Aby tego dokonać, stawiłem się wczesnym popołudniem w siedzibie Gminnego Przedsiębiorstwa Wod-Kan, przy czym Kan wpisało sobie do nazwy awansem.
- Jest pan kierownik? – rzucone w przestrzeń pytanie znalazło odbiorcę przy jednym z trzech biurek, pozostałe dwa miały wyraźnie wolne. – Jest, tam – wpatrująca się w komputer pracownica przedsiębiorstwa komunalnego pokazała zamknięte drzwi.
- Można?
- Można, można…
Kierownik jadł rosół z plastikowej miski, idealnej do biurowych kuchenek mikrofalowych. Na biurku - spektakularnie rozścielone, poważnie wyglądające papiery. Sądząc z wyglądu, to nie pierwsza zupa, której dostarczały alibi.
- Można? – niechęć do przerywania czyjejś konsumpcji, nawet w godzinach urzędowania, nakazywała się cofnąć i poczekać.
- Jak już pan wszedł, to niech pan wejdzie i poczeka – kierownik ze zbolałą miną wskazał na krzesło. Kluska spadła na podłogę. Poczekałem. Rosół kończył się niespiesznie.
- Pan w sprawie? – jak uczciwy, szanujący urząd petent zastygłem w katatonicznym bezruchu i nawet nie zauważyłem, kiedy kierownik zakończył posiłek regeneracyjny.
- Odbioru przyłącza.
- Eeee, a był tam już pan Zenek? Ma pan plombę?
- Plomba jest na wodomierzu, ale pana Zenka to nie było, wszystko pan M. zrobił, ten od wody w gminie – tłumaczę odważnie.
- Bez plomby się nie da odebrać. Pan zadzwoni, będzie Zenek, podjedzie, zrobi plombę, pan przyjedzie , odbierzemy…. – kierownik zadumał się chwilę. – Hm, tyle że mnie już wtedy tu nie będzie…
Zapadła cisza. Na stronie internetowej urzędu gminnego od jakiegoś czasu wisiało ogłoszenie, że wójt szuka nowego kierownika, bo ten z jakichś powodów już się zużył. Udałem, że nigdy nie miałem dostępu do Internetu, a fakt posiadania przez gminę nie mającą ani kawałka Kan strony w sieci jest mi absolutnie nieznany.
- Nie będzie? – podchwyciłem, jakby nieco bez zrozumienia. – To może coś teraz zrobimy?
Kierownik zbolałym wzrokiem spojrzał na papiery, które jednak najwyraźniej nie paliły się, by zniknąć z biurka. Spojrzał też na pustą miskę po rosole. Znikąd ratunku.
– Ma pan samochód? – spytał.
- Mam.
– Odwiezie mnie pan z powrotem?
Daleko nie było. Raptem kilka kilometrów.
- Nie ma problemu.
Kierownik przywdział kurteczkę i pobrał plombownicę. Najwyraźniej Zenek był etatem nadprogramowym.
Dowieziony do pomieszczenia technicznego, kierownik dokonał oględzin.
– Wodomierz założony jest źle – powiedział z triumfem.
- Ale jak to – tym razem byłem autentycznie zaskoczony. – Przecież zakładała go firma, która oficjalnie, mając na to wszelkie papiery, opiekuje się gminnymi wodociągami, więc chyba wie, jak się zakłada wodomierz, no nie? – tłumaczę. – No, pan M. to robił – dokładam jeszcze, żeby nie było żadnych wątpliwości, że słuszność – jakakolwiek by była - jest po mojej stronie.
Kierownik popatrzył na kranik ze zbolałą miną.
- Nie ma zgodności z Unią Europejską – wyszemrał, zaskakując mnie jeszcze bardziej. Prawdopodobnie miałem wybałuszone oczy. – Powinien mieć tarczę w górę. A tak, żeby go odczytać, Zenek będzie musiał przyklęknąć. A na to nie zgadza się Unia – tłumaczy, kręcąc głową.
Na szczęście odchodzi. – Ale ja odchodzę, więc co mi tam – mówi, przewlekając drucik i plombując miernik. – Tylko niech pan M. to kiedyś poprawi, żeby była zgodność.
Odwiozłem kierownika, za kilka dni oficjalna umowa o dostarczanie wody do celów gospodarczych była gotowa.
Przyłącze wywołało małą katastrofę zanim stało się oficjalne.
***
Dom spał snem zimowym. Spało też przyłącze, w skład którego wchodziła niebieska rura wychodząca z podłogi, kilka kolanek, dwa zawory odcinające, wodomierz zamontowany w sposób budzący zaniepokojenie Komisji Europejskiej oraz roboczy kranik. Nie odwiedzaliśmy go zbyt często, bo i po co? I tak niewiele się działo, poza tym było zimno. Ba, niekiedy bywało nawet bardzo zimno, a nie wszystkie otwory i otworki, które nie zdążyły jeszcze zostać ostatecznie zatkane, były wystarczająco ogacone. Zdaniem fachowców, to znakomita atmosfera do schnięcia tynków. Fakt, tak właśnie było.
Mrozy uderzały kilkakrotnie, ale dom nic sobie z tego nie robił. A nawet jeśli, my tego nie dostrzegaliśmy. Sechł sobie po cichu.
Aż nastał dzień parzenia herbaty. Przyjechaliśmy odwiedzić dom wczesnym przedwiośniem, świeżo po tradycyjnie niespodziewanym ataku wściekłego mrozu. Plan był taki: odkręcam dwa zakręcone zawory na ujęciu, odkręcamy kurek na kraniku, nalewamy wodę do czajnika, robimy herbatę, jest cudnie. Nie było.
Już początek był zły. Nie wiem dlaczego postanowiłem zacząć od kurka przy kraniku. Nawet dał się przekręcić. Kawałek. Tylko dlaczego czerwona rączka nagle postanowiła odłączyć się od reszty ustrojstwa? Zdębiałem, patrząc na urwany kawałek instalacji hydraulicznej. Co mieszczuch, i to w dodatku humanista może wiedzieć o przemarzaniu? A może o czymś innym, co spowodowało dekompozycję zaworu. Niezależnie od przyczyn, fakty były nieubłagane – zepsute. Nieodwracalnie.
Myślenie nietechniczne charakteryzuje się czasem prostym, chłopskim sprytem, który nie bierze pod uwagę ani ogólnych, ani szczególnych ograniczeń systemu, bo nie ma o nich pojęcia. Zamiast uznać, że coś jest nie tak, wymyśliłem, że w takim układzie mogę zakręcać i odkręcać wodę jednym z dwóch zaworów przy wodomierzu, bo wszak sam kranik to taka wisienka na torcie, wygodny, acz niekonieczny. Na początek wybrałem ten przed. Rączka nie chciała się ruszyć. Nie przyjąłem tego do wiadomości. Czasem chęć wypicia herbaty zaćmiewa umysł. Pociągnąłem mocniej – ruch był niewielki, za to coś posikało mi kurtkę. Zakręciłem. Sikało dalej. Delikatnie, kompletnie nie wiem skąd poza tym, że na pewno z okolic zaworu.
Niech Pan przebaczy niewiernemu chwile obsolutnego zaćmienia – nie uwierzyłem, chciałem więcej dowodów. Kilkakrotne poruszenie rączką sprawiło, że zawór nagle obsikał przeciwległą ścianę pompowni. Imponujące. Błyskawicznie zakręciłem, ale ciekło dalej. Nieco mniej, ale jednak. Próba pozalepiania domniemanego miejsca przecieku pakułami i maścią hydrauliczną na różne problemy nie dała rezultatu – ten problem zdecydowanie znajdował się poza zasięgiem maści. Nagle dotarło do mnie, że rura, która wychodzi z chudziaka i kończy się przed zaworem ma w sobie całą moc, a właściwie ciśnienie wiejskiego wodociągu. I że tylko cieknący zawór dzieli nas od lodowatej kąpieli w pomieszczeniu technicznym. Pani barrankowa zachowywała zadziwiający spokój.
Przebłysk geniuszu kazał zadzwonić do pana M., tego od wody. Akurat był, nie wyjechał na ferie, nie odpoczywał po chrzcinach, imieninach teściowej ani potańcówce w OSP. Chwaląc wiejskie drogi za ich prostą wiejskość czekaliśmy raptem kilka minut na kawalerię, która przybyła z odsieczą i potężnym kluczem do zasuwy.
- Na razie zakręcimy na zasuwie, a potem się zobaczy – wyjaśnił pan M., a ja ze zdumieniem odkryłem niedaleko bramy istnienie malutkiej studzienki z zasuwą, odcinającą dom od wiejskiej sieci wodociągowej.
A zawór? Woda w nim zamarzła, rozsadziła go i tyle. Lód ma potężną moc. Cóż, nie było by go, gdybyśmy zakręcili wodę na zasuwie kończąc budowlany sezon. Nie byłoby go, gdyby pompownia była pomieszczeniem ciut cieplejszym, a nie z potężną szczeliną pod drzwiami, którą mróz wchodził sobie i wychodził. A gdyby nie pragnienie herbaty? No cóż, woda w zaworze by w końcu rozmarzła i nic by jej nie powstrzymało przed poszukaniem ujścia przez solidne pęknięcie w żeliwnym korpusie. Pijący mają jednak szczęście.
***
Pan Zenek pojawił się niespodziewanie kilka dni po oficjalnym oddaniu przyłącza. Na rowerze. Miał torbę, a w niej podręczne urządzenie do drukowania faktur. Jakoś nie klękał. Na podstawie dokonanego na stojąco odczytu wystawił pierwszy rachunek za zużycie czegokolwiek przez dom jako taki. Na 4,54 zł, ale i tak radość była wielka. Dom zaczynał pomału działać.
***
Kiedy w domu pojawia się woda, zwykle, wcześniej czy później, w ślad za nią pojawił się prawdziwy kibel. A kibel zawsze oznacza kłopoty, zwłaszcza gdy jest połączony z najdziwniejszym dla człowieka z bloku urządzeniem świata, czyli szambem. Szambo jest groźne, bo skąd wiedzieć, kiedy to już? Zaglądać? Fuj. Czekać aż…?
W piątek z budowy dzwoni pan M-2, ten od części wykończeniówki - w garażu przez kratkę odwodnieniową wybiło szambo. - No pomoc – woła. - Ani chybi pełne, trzeba wołać szambowóz z szambociągiem, a my tu ratujemy majątek, płytki, inne rzeczy, śmierdzi nieelegancko, ech w ogóle. My ratujemy, niech pan dzwoni.
Kurcze, tam dramat się rozgrywa, ścieki zalewają nasz dom, a ja uwiązany przy biurku, roboty rzucić nie mogę. Tyle, że coś jest dziwnie - kibel działa od trzech tygodni, na razie tylko on jest podłączony do szamba. Żeby chłopaki przez niespełna miesiąc załatwili 10 m sześć.? Trochę wątpię, choć oczywiście zdarzają się cuda.
Dzwonię do Sąsiada Dalszego. To budowlaniec predystynowany do inspekcji technicznej, a przy tym uczynny, więc udaje się z wizytą weryfikacyjną. Dokonuje lustracji szamba, czego wcześniej nie dokonano. Na szczęście nie zadzwoniłem do szambowozu. W szambie chlupota woda, tak 3/4, ale z całą pewnością nie chlupota żadne g... Sąsiad wstępnie diagnozuje CZOP w rurze między domem a szambem. Pociesza, że na budowie cuda wpadają różne do rur, więc nic nadzwyczajnego, czopuje się, a przynajmniej wiadomo, że to poza domem, a nie w domu, więc odkopie się i zbada, przepcha, będzie dobrze. A na razie szlaban na kibel.
Ustalamy z panem M-2, że odkopią w poniedziałek i zobaczymy. A na razie szlaban na kibel.
***
W sobotę przyjeżdżamy na wieś. W garażu śmierdzi, choć ślady potopu okazują się znacznie mniejsze niż można było przypuszczać. Ale widać, że wybiło. I czuć, że wybiło. Przy okazji oglądamy chlupoczącą wodę w szambie. Ciekawe. Skąd ona się tam wzięła? Raczej szambo nie jest nieszczelne, przyjechało jako lity, betonowy kloc, megapudło w jednym kawałku. Dziwne.
W niedzielę ponownie przyjeżdżamy na wieś. Już nawet nie śmierdzi. To zaleta wielkości otworu bramy garażowej - ma powierzchnię 10 mkw. Szybko się wietrzy. Przy okazji wyobraźnia podsuwa dramatyczne wizje przeoczenia przepełnienia szamba - wylewające odpływy w garażu i pomieszczeniu technicznym, zwanym pompownią... W ramach odprężenia palimy przez pół dnia stare drabiny. Na kibel dalej jest szlaban.
***
Poniedziałek. Pierwszy telefon. Pan M-2 informuje, że kopali, kopali i dokopali się. Jak się dokopali, chlusnęło. Przesyła MMS-em zdjęcie rury, która kończy się dwa metry od domu. Poszarpana jakaś taka. Sugeruje, że może połączenia między domem a szambem w ogóle nie było? Że ktoś zapomniał, z jednej strony podprowadzili kawałek szambiarze, z drugiej hydraulicy, a pośrodku ziała ziemia niczyja. Szambo montowaliśmy jesienią, a kto pamięta, co było jesienią, kiedy tyle się dzieje. Na razie - choć z powątpiewaniem - kupuję tę nieco naciąganą historię.
Oczywiście nie mogę być na wsi, bo siedzę uwiązany przed biurkiem.
Chłopaki kopią, a nie jest to łatwe, wcześniej za pomocą kamaza nawrzucaliśmy na podjazd ze 20-30 ton gruzu. Hdsy i inne zwierzątka pięknie to ubiły... Z drugiej strony, mogła być ślicznie ułożona kostka i ukwiecony trawniczek.
Kolejny telefon - rura jednak była. Jej ślady zostały wykopane gdzieś między warstwą z mezozoiku a jurą, połamane, wprasowane między resztki zmielonych rozbiórkowych cegieł i kawałków innych mielonych rzeczy pochodzących z rozbiórki, które przerabia się na gruz do podsypek. Niewiele z niej zostało. Sąsiad Dalszy tłumaczy, że pewnie była źle osypana, górą jeździły różne ciężkie potwory, ona uginała się do dołu i w końcu nie wytrzymała. Ale dopóki nie ruszył kibel, rzecz nie do wykrycia.
A woda? Nasiąkała do drugiej części rury, w kilka miesięcy się naciurkało.
Sytuacja beznadziejna. Szmbo zakładane kilka miesięcy temu, trudno udowodnić szambotwórcy, że spieprzył ułożenie rur. Nie wiadomo, kiedy się to stało. Trudno - nie jest to bardzo kosztowna katastrofa, choć irytująca i dająca do myślenia, na ile rzeczy trzeba zwracać uwagę. Tylko jak humanista może sprawdzić poprawność podsypania pod rurą kanalizacyjną na odcinku 4 metrów? Po to niby wynajmuje fachowców...
A może nawet i położyli dobrze, ale ruchy górotworu, tarcie płyt euroazjatyckich czy trzesięnie ziemi w Chile coś przesunęły w naszej glinie? Trudno powiedzieć. Dobrze że teraz.
Uroczyste, ponowne otwarcie kibla i prawdziwy debiut szamba. Kolejna okazja do wypicia. Trochę ze złości, trochę z radości. A i tak niebawem przyjedzie kolejna maszyna z gruzem, to się wszystko zasypie. Byle już na zawsze...
***
Każdy ma takie katastrofy na jakie sobie zasłużył. Albo na jakie go stać. My na większe – odstukać – nie mieliśmy wystarczających środków.
W odcinku 17 nie wystąpiła Kaczka Katastrofa, natomiast odnaleźliśmy liczne ślady jej łapek, skrzywiony kierownik, rosół, pan Zenek z drukareczką, który nie musiał klękać, a także liczna ekipa grzebiących się w okolicach szamba. Niestety, część z nich pobrała z tego tytułu całkowicie nieuzasadnione honorarium. Sąsiad Dalszy na szczęście przybył gratis.
Odcinek 16
Izba na twarz
czyli jak wymyślić przyszłe życie
***
Trudno sobie wyobrazić, stojąc na kawałku zarośniętej usychającą nawłocią kawałku planety, że w miejscu, w którym teraz grzęźniemy w błocie, stanie kiedyś przepastna sofa, na której półleżąc będziemy patrzyć w trzepoczący delikatnie ogień w kominku. Zwłaszcza że i samo „kiedyś” mieści się pomiędzy cudowną wizją jak najszybszego, szczęśliwego i spokojnego życia na wsi a brutalną rzeczywistością, w której decydującą rolę odgrywa kolekcja licznych zer z ambitną cyfrą na początku. Jest listopad. Stojąc na kawałku zarośniętej usychającą nawłocią kawałku planety w ogóle trudno sobie wyobrazić cokolwiek, bo zimno, wieje od lasu i niespecjalnie można się skupić pod kapturem. Ale przecież to jest nasze miejsce, nasza sofa, nasz ogień...
***
Zapewne 99 procent populacji budowniczych zaczyna podobnie. Przeglądamy, wertujemy, porównujemy z zapałem i cudowną świeżością poszukiwacza, który wie, że cel jest blisko, studnia skarbów jest pełna. Potem entuzjazm opada. Penetrujemy wykopaliska z tysiącami wizualizacji i rzutów z coraz większą determinacją i narastającym przekonaniem, że to przecież niemożliwe, by pod różnymi nazwami pracowni architektonicznych, masowo tłoczących na rynek gotowe projekty, działał ten sam szalony gnom, któremu dano do ręki mazak, korektor i wyposażono w kserokopiarkę. Potem przychodzi zniechęcenie, przerywane porywami nadziei, że mazak i korektor pozwolą na tyle zmodyfikować to, co jest, by choć trochę przybliżyć się do tego co ma być.
***
Hola, hola - powiedzą ci, którzy budują domy z gotowych projektów. Przecież my budujemy domy z gotowych projektów, znaleźliśmy je, dopieściliśmy może nieco, i jesteśmy szczęśliwi. I nie spotkaliśmy żadnego gnoma z mazakiem, więc takie sugestie są zdecydowanie nie na miejscu. Widocznie to kwestia szczęścia.
***
Gotowe projekty to temat sam w sobie. Generalnie z roku na rok przybywa ciekawych propozycji. Dlatego wśród wielu nieomal od siebie nieodróżnialnych pojawiają się rodzynki, aczkolwiek zwykle - na przykład - akurat nie chcą się zmieścić na naszej działce. Zdarzają się architektoniczne ciekawostki, które, choć kuszą, to żadną miarą nie chcą udawać budynku parterowego z użytkowym poddaszem, a takie akurat widzimisie zapisała gmina w planie zagospodarowania przestrzennego. Mają dwa piętra i bezczelnie chichoczą. Bo choć gmina nie ma ani kilometra kanalizacji, ma za to Plan. Z naszego punktu widzenia wolimy szambo i Plan. Widok na las czuje się choć trochę bezpieczniejszy, choć – nie łudźmy się – ludzie są tylko ludźmi. Ostatecznie na jakiś kawałek Planu zawsze może się wylać kawa…
Gros projektów łączy jedno – umiarkowany funkcjonalizm. Trudno chociażby uwierzyć, by ktoś, wyprowadzając się z bloku, dobrowolnie godził się na kilkumetrowe pokoje na poddaszu, i to jeszcze pod skosami. Chyba że mentalna klitkowatość, którą nam zaszczepiono w trzypokojowych mieszkaniach ze ślepą kuchnią o powierzchni pięćdziesięciu kilku metrów kwadratowych wciąż paraliżuje i nie pozwala na oddech. W projektach często brakuje też dodatkowych pomieszczeń, dzięki którym łatwiej się funkcjonuje. Tak, jakby naprawdę nikt ani chwili się nie zastanawiał, jak się będzie żyło w takim miejscu. Zapewne dlatego powszechne jest przekonanie, że dopiero drugi lub trzeci dom są tymi dla nas, bo wtedy mamy już własne doświadczenia i obserwacje, a nie tylko mami nas ciekawy wygląd elewacji północno-wschodniej. I jeszcze tej od ogrodu. Normalnie cudo.
***
Nie mieliśmy zbyt wielu znajomych z domem. Ale kiedy zapadła decyzja, że budujemy, wybuchło gwałtownie uczucie do tych, którzy mieli. Ciekawe, jak życiowe decyzje determinują aktywność towarzyską. Nie, nie zapraszaliśmy ich częściej do siebie, bo niby po co, bardzo chętnie za to dawaliśmy się zapraszać. Oczywiście żeby pogadać, też, ale tak naprawdę cel był jeden. Chodzić po ich domach i wyobrażać sobie życie. Nie, nie ich, nie przesadzajmy z odzieraniem wszystkiego i wszystkich z ostatnich szmatek prywatności. Staraliśmy się wyobrazić sobie nasze życie w przestrzeni większej niż dwa pokoje. Dlatego staraliśmy się śledzić szlaki wędrówek domowników, rozkłady pomieszczeń, ich lokalizację, dostępność z różnych miejsc, ewentualnie czego brakuje, a mogłoby się na przykład dać wcisnąć gdzieś pod schodami… A przy okazji staraliśmy się być choć trochę towarzyscy.
***
- Dom ma być funkcjonalny. A poza tym ma nam się podobać i być biały – przedstawiła kierunkowo zasady gry pani Barrankowa.
W sumie, o czym my mówimy. Wszak w naszym stanie posiadania znajdował się projekt domu, co więcej, na pierwszy, drugi i nawet trzeci rzut oka uznaliśmy, że bardzo nam się podoba, że czegoś takiego szukaliśmy, a tu proszę, spadło nam z nieba. No i projektował go sąsiad zza płota.
Problem w tym, że im dokładniej definiowaliśmy kwestię naszego rozumienia przymiotnika „funkcjonalny”, tym większy mieliśmy problem. Bo choć dalej elewacja ogrodowa i ta od wschodu budziły w nas miłe emocje, to projekt wnętrza jakby gasł w oczach. Byliśmy coraz bardziej pewni, że nie da się wpisać naszej wizji w to, co już zostało narysowane, bo wtedy wszystko się rozpadnie. Gdzieś po miesiącu wertowania przed snem zdobycznej księgi z rzutami i wizualizacjami znaleźliśmy się przed ścianą. Trójwarstwową, z okładziną klinkierową. Jak cudnie.
***
- A w ogóle, to jest za duży – znaleźliśmy wygodne wytłumaczenie, odkładając ostatecznie projekt do specjalnego koszyka, do którego trafiały inwestycyjne relikwie.
Obecny dom jest tylko ciut od niego większy.
***
Spróbowaliśmy wymyślić nasze nowe życie. Jak będziemy chodzić z zakupami, gdzie powinna być kuchnia i jadalnia, by z salonu było widać tylko tę drugą. Ostatecznie nie każdy gość musi pani barrankowej zaglądać z kanapy do garów. A kto zechce, to i tak przyjdzie (czyli większość). Wiedzieliśmy, że chcemy dużą spiżarnię, która dziś dojrzała wręcz do roli „brudnej kuchni” i przyjęła w swe progi lodówkę, uwalniając miejsce na dodatkowe atrakcje w kuchni. Zastanawialiśmy się nad wygodną pracą w domu i wieszaniem prania. Koegzystencja z rozstawioną w pokoju wielożyłkową suszarką jest przeżyciem rodem z dowcipu o Mosze, rabim i kozie. Kiedy znikała, zachwyt nie chciał minąć. Aż do następnego prania.
A na koniec wymyśliłem saunę. A co. Przyjaciele właśnie zainstalowali. W mróz.
***
Zimą 2007 r. otworzyliśmy kolejny front walki z gotowcami. Tym razem była to kampania wewnętrzna, skupiona na analizie rzutów. Nikt ich nie zliczy, bo i po co? W końcu zdesperowany gnom, ten od przerabiania projektów typowych na inne projekty typowe, wcisnął nam do ręki flamaster. Postanowiliśmy skonsultować z przyszłym sąsiadem nasze niewielkie zmiany w potencjalnej przestrzeni do życia.
OD: Barranek
DO: Przyszły Sąsiad
Sąsiedzie. Postarałem się narysować sugerowane zmiany. Teraz powiem, co tam widać:
1. wysunięcie obrysu w stronę południową (nasze pole) o ok. 1 metr, max 1,5 metra.
2. przesunięta, przejściowa spiżarnia między wiatrołapem a kuchnią
3. kuchnia przeniesiona w miejsce spiżarni.
4. powiększona łazienka na dole, tak do 4-4,5 mkw.
5. schody, nie lane, raczej jakaś lżejsza konstrukcja.
GÓRA:
proporcjonalnie powiększona zgodnie z ruchem parteru. W pralni-suszarni za łazienką w kątku sauna sucha.
ELEWACJE:
Zdecydowanie unowocześniamy. Wszelkie kamienne okładziny wyrzucamy, wstawiamy tam, gdzie się wysokie okna z żaluzją plus tam, gdzie to ma uzasadnienie – okładziny drewniane.
Takie tam drobiazgi.
OD: Przyszły Sąsiad
DO: Barranek
Sąsiedzie, przerobienie tego projektu do waszych wymagań to kilka tysięcy złotych. Według mnie lepiej zrobić to wszystko od nowa.
Zaczęliśmy od nowa.
OD: Przyszły Sąsiad
DO: Barranek
Dokończ hasło
wino bułgarskie.............
Praca paliła się nam w rękach.
***
Paliła się, bo chcieliśmy zacząć wiosną. Po dwóch miesiącach konsultacji, przepychanek słownych, burczenia przekleństw pod nosem, zbijania tłumaczeń, że się nie da, lekkich modyfikacji wizji przyszłego życia, bąkania, że coś takiego to zupełnie nie przejdzie, 22 lutego 2008 r. o godzinie 14.55 nadszedł mejlem gotowy projekt. Potem i tak go nieco zmodyfikowaliśmy podczas budowy, ale zyskaliśmy solidną podstawę na nasz grunt.
Generalnie projekt powstał zbiorowym wysiłkiem. W ten sposób często rodzą się słuszne idee. Tego przynajmniej będziemy się trzymać, choć tak naprawdę już teraz wiemy, bo mogliśmy sprawdzić, jak działają idee gdy wcieli się je w życie, że niektóre kwestie można było rozwiązać lepiej. Ale zostawmy to trzeciemu domowi. Ale tak naprawdę już ten broni się zupełnie nieźle.
Na zbiorowy wysiłek złożyła się wielowariantowa, dynamicznie labilna koncepcja, i sąsiad. I jeszcze wino, sporo wina. Powstał papierowy dom, rozrysowany na wiele elementów, przekrojów, wyliczanych obciążeń, rozliczeń materiałowych. To był mały krok dla ludzkości, ale wielki krok dla barranków...
W odcin wyst XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
eć, p
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
sąs XXXXXXXXXXXXXXXXXXx i XXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
wał korektorem...
Odcinek 15
Sąsiedzi
czyli jak kupić kota w worku
***
Oderwana, choć nie do końca, od głównego nurtu historii opowieść odległa od naszej wsi o blisko 2000 kilometrów. Maleńka, wymierająca wioska Vrućica, w której z dawnej, i tak zapewne nieświetnej, przeszłości pozostało ledwie kilka zamieszkałych domów i opuszczone gospodarstwa, przy wąskiej, dziurawej drodze w jedną stronę, gdzieś w interiorze chorwackiego półwyspu Peljesac, który sam z siebie jest prawie na końcu świata. Zatrzymujemy się, by kupić domowe wino, które w tamtym regionie jest produkowane nieomal w każdym zakątku. W ogródku siedzi starszy mężczyzna, uśmiechamy się do siebie.
- Dober dan – staramy się posługiwać chorwackim na tyle, na ile jest to możliwe.
- Dober dan – słyszymy, by za moment popaść w osłupienie. – Warszawa? – pyta przedstawiciel lokalnej społeczności w jakimś swoim półwyspiarskim dialekcie, pokazując na naszą rejestrację. – Daleko?
- Prawie 1800 kilometrów – usiłujemy odpowiedzieć, choć przy dużych liczbach nasz prawie jak chorwacki język nieco na się plącze.
Ale wygląda na to, że się zrozumieliśmy.
- Daleko – odpowiada i wraca do upalnego letargu.
Trzeba być otwartym na ludzi, których spotykamy w życiu. Oczywiście bez przesady.
***
Historia odległa od naszej wsi o 1700 kilometrów. Apartament na chorwackim wybrzeżu, dwa stykające się ze sobą balkony. Na razie jest cisza, ale już niebawem się skończy, kiedy o północy wrócą sąsiedzi zza ściany. Głośni, w stanie wyraźnie wskazującym, porozumiewający się w trudno identyfikowalnym języku, który później rejestracja samochodu pozwoli zdiagnozować jako słoweński. Czar gorącej nocy, grającej cykadami, mieniącej się blaskiem światełek miejscowości na drugim brzegu zatoki gwałtownie pryska. Tubalny rechot panów o wyglądzie podstarzałych mafiosów z małego miasteczka (z całym szacunkiem dla ich pozostałych mieszkańców), chichot pań w wieku balzakowskim, impreza na całego, co chwila przewija się jedyne zrozumiałe słowo: „Napoleon”. Niechybnie wiąże się to z wyciąganymi tryumfalnie korkami od musującego wina. Mimowolne uczestnictwo w imprezie na sąsiednim balkonie jest irytujące, na szczęście krótkie szczeknięcie w języku naszych zachodnich sąsiadów nieco uspokaja rozbawionych braci (?) Słowian. W żadnym języku grzeczna prośba o ciszę nie brzmi tak znacząco i nie zawiera tylu brutalnych wręcz podtekstów.
Poranek wdziera się do naszego łóżka głosami nie znającymi regulacji głośności. Tu trudno powoływać się na ciszę nocną, choć pomaga trochę miażdżące spojrzenie pani Barrankowej znad porannej kawy. 65 euro za dobę z atrakcjami. Na szczęście po dwóch dniach wyjeżdżają. To jeden z wypadków, w których sąsiadów, zarówno tych dobrych, jak i tych irytujących i nie do zniesienia, kupuje się na ślepo, ale na chwilę. W dostrzegalnej przyszłości można się od nich uwolnić.
Kupując działkę, gramy w totolotka o dużą część życia. A tylko nieliczni mogą sobie pozwolić na ustawienie tego rozdania.
***
Sąsiadów kupowaliśmy w ciemno. To jeden z najbardziej frustrujących elementów procesu stawania się ziemianami. Zwykle wiadomo, czy działka się nam podoba czy nie, czy okolica jest malownicza, czy jakieś stawy pochylają w niej ku sobie oblicza, czy też nie – to wszystko jest jasne i oczywiste jak mapa geodezyjna. O ile jednak nie kupujemy siedliska, gdzie do płota będzie co najmniej kilkaset metrów i kwestia tego, kto będzie żerował za nim nie stanowi już tak istotnego elementu budowy tożsamości ziemianina, o tyle w przypadku mniejszych areałów – i owszem. Ostatecznie sąsiadów kupuje się na dłużej, w niektórych przypadkach – co pokazuje powagę sytuacji – na zawsze. Co prawda można się przed nimi skryć w domu, ale przecież nie o to chodzi, by się chować we własnych czterech ścianach, skoro clou całej zabawy jest ogród i taras, miejsca do życia przez znaczącą część roku. Poza tym – w przypadku decyzji o zmianie środowiska miejskiego na wiejskie, i to naprawdę wiejskie, a nie takie sielsko miejskie, dobry sąsiad to skarb.
Niestety Posiadacz Ziemski, od którego nabywaliśmy nasz skrawek poletka, utajnił przyszłych sąsiadów. Prośby o ujawnienie ich tożsamości twardo odrzucał, obiecując jednak, że jak tylko podpiszemy akt notarialny i stosowne środki zostaną zarejestrowane na jego koncie, w pakiecie sprzeda nam także i te informacje. A na razie to on nie będzie im przeszkadzał. Działek było osiem, nie do końca było wiadomo, ile jest już sprzedanych, a ile nie, więc i niejasna była liczba potencjalnych współmieszkańców naszego przyszłego kondominium, któremu kilka miesięcy później, oczekując już z poznanymi sąsiadami przy winie na zakończenie upartej pory deszczowej i możliwe rozpoczęcie budowy, nadamy nazwę „Błota Residence”. Na razie jednak stres związany z kupowaniem ziemi wzmacniało pytanie: „Kim będą ONI”?
***
Onych okazało się dwóch. Pierwszych poznaliśmy jeszcze u notariusza. Byli przed nami, ale i trzy płoty dalej. Mieli jasno określony cel: podpisać co trzeba, zgarniać humus i tak dalej. Męża po cichu ochrzciliśmy mianem Sąsiada Dalszego. Motywatorem ich pospiesznych działań była widoczna ciąża przyszłej sąsiadki zza trzech płotów. Przeszli pierwszy test pozytywnie, aczkolwiek – co zrozumiałe - znacznie bardziej interesowali nas ci zza wspólnego płota. Bo to, że są, udało się ustalić na poziomie aktu notarialnego. Niestety – zgodnie z obietnicą Posiadacza Ziemskiego, który tracił kawałki swoich włości, aczkolwiek nie widać było po nim śladów zmartwienia - ci akurat mieli zostać odtajnieni w zamian za podpisy i stosowny przelew. Przelewu co prawda natychmiast obiecać nie mogliśmy, zasłaniając się procedurami bankowymi, ale ostatecznie podpisy zrobiły swoje. Wraz z paczką dokumentów dostaliśmy także adres mejlowy przyszłych sąsiadów zza wspólnego płota. Był to znaczący krok naprzód, jednak pytanie „Kim będą ONI” wciąż pozostawało dręcząco otwarte.
***
Napisaliśmy nieśmiało, że to my, zza płota (hmmm, zza miedzy bardziej, a właściwie to nawet nie wiadomo zza skąd, bo czy ktoś tak dokładnie w ogóle wie, gdzie się zaczyna i kończy nasza posiadłość?), i że dostaliśmy ten namiar, i że generalnie się cieszymy, i że może by się poznać i w ogóle. Brzmiało to strasznie oficjalnie, niezmiernie poważnie, mniej więcej tak:
OD: Barranki
DO: Przyszli Państwo Sąsiedzi
Dzień dobry
Właśnie kupiliśmy działkę i tą drogą chcielibyśmy jakoś nawiązać z Panem kontakt operacyjny:). Zwłaszcza że, jak wynika z planu działek, będziemy sąsiadami przez płot – co sprawia, że pewne działania być może lepiej byłoby uzgodnić lub wręcz podejmować wspólnie, żeby potem uniknąć losu Pawlaka i Kargula:). Bardzo prosimy więc o jakiś kontakt. Zależy nam na czasie, bo rozmaici znawcy tematu przekonują nas, że fundamenty najlepiej byłoby wylać jeszcze przed zimą, żeby na wiosnę zacząć budowę.
Barranki
Z tą przedzimą to naiwni byliśmy jak dzieci, trzeba przyznać. Zupełnie tak, jakby owe fundamenty to wylewało się z jakiejś prostej konewki albo innego nieskomplikowanego narzędzia. I niewiele poza nim było w ogóle do tego potrzebne. Ale – jak wiadomo, papier, a tym bardziej mejl, zniesie wszystko.
OD: Przyszli Państwo Sąsiedzi
DO: Barranki
Witam serdecznie;
Na samym początku zaproponuję ułatwienie komunikacji i rezygnację z PAN /PANI. Cieszę się, że napisaliście maila. Proponuję zorganizować wieczorek zapoznawczy. Dobre stosunki z sąsiadami to podstawa egzystencji na tym odludziu. Dla nas temat budowy też jest superważny i pilny. Proponuję spotkanie jutro. Czekam na kontakt, pozdrawiamy
Przyszli Sąsiedzi
OD: BARRANKI
DO: PRZYSZLI SĄSIEDZI
No to super – jesteśmy absolutnie za:) To znaczy za ułatwieniami komunikacyjnymi, wieczorkiem zapoznawczym tudzież budową stosunków dobrosąsiedzkich:).
Barranki
Ulżyło nam. Jakbyśmy wygrali milion w totolotka.
***
Jesień 2009 r.
OD: SĄSIADKA
DO: BARRANKI
Gratulacje z posiadania już przez dwa lata tak cudownych sąsiadów.
To oczywiste. Tak naprawdę to były minimum cztery miliony. Albo i więcej. Cóż, żeby wygrać, trzeba grać, nawet jeśli gra się za stawkę pożyczoną w obcej walucie.
***
Za oknem szalał listopad 2007 r. Sąsiad Dalszy ściągał humus.
---
W odcinku 15 wystąpiła Odległa historia, hałaśliwi Słoweńcy (finansowali się sami ), ponownie Posiadacz Ziemski, który nie chciał zakłócać spokoju, a także Mejl do sąsiadów (sprzedany w pakiecie) oraz Milion w totolutku (niestety tylko wirtualnie ). A szkoda, bo mógłby sfinansować produkcję wszystkich kolejnych odcinków...
Odcinek 14
Wszystkie kabelki świata
czyli dlaczego lepiej nie kuć w ścianie
***
Lepiej w ogóle się nad tym nie zastanawiać. Każda głębsza, dosłownie, analiza, co tkwi na przykład w ścianach czy sufitach i gdzieniegdzie, w mniej lub bardziej prawdopodobnych miejscach z nich wystaje, prowadzi do obłędu. Tajemnicze kabelki, którymi dokądś płynie bądź nie płynie prąd, cienkie przewody, które mają nas ochronić przed złym i wezwać potężnych panów ledwo mieszczących się w swoim wozie interwencyjnym, zabłąkane rurki z wodą i kanalizacją, mniejsze lub większe pętle podłogówki, srebrne węże rekuperatora – ileż dziwnych historii dzieje się - poza naszymi wyobrażeniami - w ścianach, sufitach i podłogach. Błogosławiona nieświadomość mieszkańca bloku, który ma pod ręką telefon do administracji.
***
Chyba tylko Pan M. wie, skąd , dokąd i po co prowadzą te wszystkie jego kabelki, które pieczołowicie i elegancko układał, pogwizdując cicho w chwilach lepszego nastroju, kiedy przewody posłusznie układały się w równiutkie ścieżki, przeboje z lat 20. ub. w. Tylko Pan M. wie, jak powinien zostać zamontowany wyłącznik krzyżowy, bo innemu panu M., nazwijmy go M-2, który dopiero pojawi się kilka miesięcy później, ta sztuka się nie udała i na razie w kotłowni trzeba prowadzić skomplikowane klikanie pstryczkami, by w końcu stała się jasność. Tylko Pan M. wie, co rozłączają i co włączają te wszystkie tajemnicze bezpieczniki, ustawione na baczność w równych rządkach w dwóch skrzynkach-elektrynkach. I właściwie, dlaczego nie kazaliśmy mu dotąd opisać tablicy i każdego z wystających ze ścian przewodów? O niektórych nie wiemy nic, choć z całą pewnością ich powstanie poprzedziły wyczerpujące konsultacje. O innych mamy mgliste pojęcie, niektóre są oczywiste, ale tych jest chyba najmniej. Jeśli w jakiś sposób można się uzależnić od wykonawcy, to z pewnością jest to jeden z lepszych przykładów.
***
- Czy ja tu mogę kuć? – zapyta kilka miesięcy później pan M-2, przymierzając się do montażu podtynkowego stelażu do WC, zwanego potocznie Geberitem, choć ten akurat wyprodukowała inna firma, też na G. Rany boskie, czy może? Akurat nie zrobiliśmy zdjęć przebiegu podłogówki w małej łazience, to jedno jedyne pomieszczenie z takim faux pasem… Nie wiem, czy może, jeśli wbije się w pętlę? Chyba nie tędy biegnie centralny odkurzacz, nie, zdecydowanie nie tędy… Ale lepiej kuć tak tylko przez wylewkę, bezpieczniej.
Na szczęście są zdjęcia całej ciężkiej pracy Pana M. Wręczamy je każdemu wykonawcy, który nastąpił po tynkach i ma w bagażu co najmniej wiertarkę. Wręczyliśmy też hydraulikom. Świetna ekipa, tyle że nie znają się na fotografii. Pierwszego dnia pracy swoimi fantastycznymi młotami przecięli dzieło pana M. w trzech miejscach i dzieło pana T. od alarmów w dwóch. To drugie było zabawniejsze.
– Dzień dobry, co się tam u Pana dzieje? Poproszę hasło… - telefon zadzwonił po kilkunastu sekundach, dowodząc czujności centrum monitoringu. – Mamy sygnał włamania, pożaru, zalania i sabotażu, ekipa już jedzie…
- Nic, nic – uspokajam, odwołując wielkich panów ledwo mieszczących się w swoim samochodzie. – To tylko hydraulicy.
Gwoli uczciwości, nie tylko. Zdjęcia to fundament i gwarancja spokoju. Przynajmniej teoretycznie.
***
Wiemy, że tam, gdzie zaczną się schody, można ryć. Tam nie ma podłogówki. Ale obrazki na ścianie? Miejsca na kołki wyznaczane na podstawie wnikliwej analizy fotografii i topografii ścian. Może się uda. Ale dlaczego i do czego pan M. poprowadził całą wiązkę kabli sterujących z okolic przyszłej pompy ciepła do holu, skoro wystarczyłby jeden, a zapewne i on będzie zbędny? Ale gdyby ich nie było, a wtedy okazałyby się niezbędne? I co to za tajemniczy kabelek sterczący z elewacji nad garażem? Ponad 200 punktów na planie domu to wystarczający powód do frustracji wynikającej z kłopotów z ogarnięciem zjawiska elektryczności jako takiej. Oczywiście są i tacy, którzy są do tego i innych tematów perfekcyjnie przygotowani i nawet obudzeni w środku nocy recytują kolejność bezpieczników w skrzynce. Ale czyż nie odbiera się w ten sposób domowi swoistej magii?
***
Tak czy inaczej pan M. sprawił, że filozoficzne dywagacje o tym, skąd się bierze prąd, zostały tymczasowo przecięte.
W odcinku wystąpiła fotografia, kabelki i wielu psujów. Niestety, musieliśmy im zapłacić... Taki to inwestorski los.
Odcinek 13, część D
Z_ogłoszenie
czyli pokrętła droga do generała
***
Niektórych kandydatów na wykonawców poznajemy osobiście, jednak większość bierze udział i ginie w internetowych castingach, nie dając sobie szansy na zaprezentowanie tego, co w nich najlepsze. Pana B, Pana C i Pana D nie widzieliśmy na oczy. Zniknęliśmy ich sami, uznająć że oceny na przedstawionych świadectwach nie dopuszczają ich do egzaminu, albo sami się zniknęli, na przykład na wskutek pojawienia się bliźniaków bądź też zasłaniając się nimi (historia wciąż pełna jest białych plam ). Trudno powiedzieć czy to dobrze, czy źle. Czy lepiej jest wiedzieć, że dostałeś w ciemnej ulicy w pysk od Pana B, który nie zarobił swoich 10 000 zł i z tego tytułu miał na przykład nieprzyjemności z żoną lub kolegami, czy też uznać taki wypadek za nieuzasadniony przejaw agresji przypadkowego osobnika z tytułu jego zapotrzebowania na rozładowanie wzbierających emocji.
Oczywiście nikt nikomu nie zrobił żadnej krzywdy. I - miejmy nadzieję - ów stan się utrzyma, zwłaszcza ż lista przyszłych, a nieznanych nam jeszcze wykonawców jest coraz krótsza. To tylko takie zawieszone w czasoprzestrzeni pytanie o skutki i konsekwencje anonimowości Internetu. Niby się nie znamy, ale znaleźć nas coraz łatwiej.
***
Pan D. także pochodził z ogłoszenia. Tak jak pan A (na literę B). Pan D sprawiał w mejlach i poprzez telefon ogromnie sympatyczne wrażenie, był młody, ale brzmiał kompetentnie, nie silił się na budowanie wizerunku fachowca, który zjadł dotąd co najmniej kilka kielni i wykończył niejedną betoniarkę, wręcz przeciwnie, rysował się obiecująco, ale bez zadęcia.
Pan D. pochodził spoza, a tymczasowo nie działał w naszym regionie. Ale szczerze zapraszał w swoje okolice, gdyż nie bał się konfrontacji swojej sztuki z czujnym okiem inwestora. Tyle że okolice były daleko. Ale sama przedstawiona oferta była kusząca. Bardzo kusząca.
Pan D. miał kilkakrotnie przybyć, ale w przybyciu przeszkadzały mu różne historie, w tym rodzinne. Głównie tłumaczył się, że żona. Potem zniknął. Gdy w końcu udało się doń dodzwonić wyjaśnił w krótkich słowach, iż właśnie urodziły mu się bliźniaki i niestety musi teraz pracować w miejscu stałego zamieszkania.
Nie wolno własnymi, egoistycznymi kaprysami gasić szczęścia domowego ogniska, w dodatku cudzego.
***
Pan E (tu kwestia litery zostanie utajniona) także pochodził z ogłoszenia. W mejlach przedstawił ogromny realizacyjny rozmach, możliwości swoich ekip itp. Pan E rozegrał jednak i przegrał sprawę inaczej - zanim jeszcze zaczęliśmy o czymkolwiek rozmawiać, zaprosił nas na jedną ze swoich budów. Zaiste, wiara w ślepotę oka laika jest niewyobrażalna. Brnęliśmy w błocie, by zobaczyć obiekt, w którym w wylanych schodach żaden nie miał choćby porównywalnej z innym wysokości, stopień nierówności położonych pustaków zdziwiłby nawet znającego się na budowaniu murów z klocków przedszkolaka, a inne niedoróbki wyskakiwały z różnych kątów i kusiły, by się z nimi bliżej zapoznać. Pan E mętnie tłumaczył, że przecież to dopiero jest wszystko w trakcie i póki jest w trakcie, to wszystko da się jeszcze poprawić, doszlifować i dopieścić.
Wracaliśmy mocno zdziwieni i absolutnie nieprzekonani do teorii ostatecznego doszlifowania. Jak doszlifować krzywo wylane nadproże? To ciekawe z technicznego punktu widzenia pytanie nie znalazło odpowiedzi. Chociaż nie, znalazło. Kilka miesięcy później, że pan E znalazł się na czarnej liście wykonawców Forum Muratora. Ktoś jednak wdepnął w to gówno.
***
Pan F nie pochodził z ogłoszenia. Skąd pochodził Pan F, źródła milczą, a pamięć, przez wzgląd na ewentualną dociekliwość służb podatkowych, woli nie wyciągać żadnych szczegółów, pozostawiając jedynie mglisty obraz powyciąganej, flanelowej koszuli z musowo wywiniętymi rękawami, drelichowych spodni i peta u warg.
- Bo ja szara strefa jestem - rzucił jeszcze przez telefon Pan F, aczkolwiek na pytanie, skąd mieliśmy ten telefon, świadek zasłonił się brakiem pamięci i pomrocznością jasną. - Pan przyjedzie, będę przy drodze stał, przy takiej budowie w J.
Stał. W powyciąganej, flanelowej koszuli, drelichowych spodniach i petem u warg. - Bo my tu z kuzynem i bratem się na zimę na przechowanie zatrudnili - tłumaczył. - Ale od wiosny możemy zacząć. Pan załatwiasz barak, sprzęty, materiały, a my robimy. Dobrze robimy, za 45 tysięcy zrobimy.
Pan F przekartkował projekt, nie poświęcając żadnej z kartek ani sekundy dłużej, niż było to konieczne. Czyli około sekundy. - To prosta sprawa, my z kuzynem i bratem nie takie budowali - międlił w ręku projekt.
- Czy może skserować panu najważniejsze elementy projektu? - pytamy dla zasady, choć czerwona lampka migocze jak wściekła, a alarmowy brzęczyk słychać chyba na kilometr.
- Już wszystko wiem - mówi Przydrożny Pan E. - Tylko barak niech pan załatwia.
I wrócił na to swoje przechowanie. Trzy razy jeszcze potem dzwonił, pytał, czy już wiemy, czy już mamy ten barak, bo oni też mają inne pytania, ale my byliśmy pierwsi, więc niby przywileje mamy. Miły był, naprawdę, sprawiał wrażenie fachowca, taki który przeczyta projekt w 30 sekund, bo przecież i tak wie, jak zbudować dom. Kiedy w końcu powiedzieliśmy, że chyba jednak nie, był wyraźnie zawiedziony. Sprawiliśmy mu przykrość. Bo w końcu nawet nie było baraka. Była przyczepa. Ale wcale nie jesteśmy pewni, co byłby lepsze.
***
Prawie Generał wmaszerował z polecenia. Kolegi, z którym pracuje pani Barrankowa. To ważne, gdyby radził źle, miałby tysiąckroć szans by dostać w ucho. I dostawał, ale z innych paragrafów.
Prawie Generał zbudował i sprzedał koledze dom w stanie surowym, a nawet zamkniętym, i ów dom sprawiał w tym stanie dobre wrażenie. Jako emerytowany mundurowy służb inżynieryjnych zbudował i sprzedał takich obiektów znacznie więcej. By szerzej stanąć na emeryckich, choć młodych jeszcze nogach, chciał zaistnieć także na rynku budów na zlecenie, pozwalających nie tracić potem czasu na poszukiwania klienta, po którym można się spodziewać wszystkiego najgorszego, choć oczywiście bywa on też miły.
Prawie Generał spodobał się nam. Uznaliśmy też, że proponowana przezeń formuła zatrudnienia go jako kogoś w rodzaju menedżera kontraktu - który załatwia ekipy, pilnuje ich, kupuje materiały, realizując jednocześnie sformułowany wcześniej wspólnie harmonogram i nie chcąc więcej, niż ustaliliśmy w kosztorysie stanowiącym załącznik (do umowy) numer 1 - bardzo nam odpowiada. Odpowiadała nam cena (choć zawsze mogła być niższa), odpowiadał też (mniej więcej) obiecywany termin przekazania nam SSO. Prawie Generał miał tylko wygrzebać z błota, w którym ugrzązł jakiś monumetalny fundament, prawie swoją ekipę. Chciał się z nią związać na dłużej, więc traktował ich po ludzku (błąd, wielki błąd!). Podpisaliśmy, nawet była pieczątka. Trzeba się było w końcu na coś się zdecydować.
***
Tymczasem Sąsiad ostatecznie pobrał paczkę górali, których dystrybucją zajmował się pobliski skład budowlany. Było ich dużo, byli krewcy, szybcy i weseli. Bardzo weseli. Na wygraną w tej rywalizacji raczej nie było szans. Góral może więcej. Prawie zawsze.
W odcinku listę płac podpisały tradycyjnie już barranki, sąsiad odebrał swoje w naturze, ponadto na plan udało się przemycić na szaro panów D., E. i F. Prawie Generał przyjechał sam ze swoją teczką i na starcie z ujmującym uśmiechem poprosił o zaliczkę.
Odcinek 13, część C
Z_ogłoszenie
czyli kto żyw (niestety) pomaga budować
***
Ze znikaniem można i trzeba żyć. Bo wykonawcy po prostu znikają, jedni na krócej - tych Dandi znajdzie potem w lesie - inni na dłużej, a jeszcze inni na zawsze. Zostawiają po sobie różne, nieraz intymne pamiątki - połamane młotki, niemiłosiernie zasyfione wiertarki, sterane wiekiem flanelowe koszule i rozdeptane kapcie, zachlapane drzwi i wiaderka, kostropate tynki, krzywe ściany, poprzecinane kable, przymurowane kominy, zbyt nisko osadzone nadproża i inne cuda walające się po kątach. Znajomym, którym ekipa murarzy cmentarnych, wąskich specjalistów od infrastruktury funeralnej (innych nie było podówczas wolnych na rynku w ich nadgranicznej okolicy) usiłowała wznieść piwniczkę na miód i wino, po zniknięciu została betoniarka. Warto zbierać te rzeczy do skarbczyka budowy. Albo upychać w betoniarkę.
***
Nawet trudno się dziwić, że pan A (na literę B.) zniknął. Ostateczna cena robocizny za wykonanie stanu surowego wraz z więźbą, deskowaniem i pokryciem blachą systemu Plannja Emka miała - po negocjacjach - wynieść 88 929 zł i 24 gr. Z dachem. Dokładnie. Sam bym uciekł. Normalnie bajka, tyle że zapewne autorstwa braci Grimm .
Bo gdy inwestor się cieszy, wilk zjada staruszkę i Kapturka z woreczkiem pełnym złotych dukatów (w sumie to licencja poetica, ale jakże w tym miejscu potrzebna i uzasadniona). A nawet bez zastanowienia można stwierdzić, że lepiej być podmiotem niż przedmiotem konsumpcji. Zatem, drogie dzieci, to dobrze, że Pan A zniknął, by Kapturek mógł dalej rozrabiać. I - per saldo - zapewne taniej.
***
Po zniknięciu Pana A (na literę B.) cała rodzina Barranka postanowiła nas ratować. Ich tymczasowy entuzjazm przyniósł efekty w postaci Pana B. Pan B, posiłkując się osiłkami z miasta M., w pochwały godny sposób wzniósł dwa domy przyjaciela rodzinnego gniazda. Co prawda było to kilka lat temu, niemniej jednak sława dobrego imienia pana B (na literę A.) pozostała. Miał być tani i solidny.
"Przesyłam wyliczenia. Brakuje tylko wyceny dachu a to dlatego iż człowiek, który tym Handluje i wylicza jest na urlopie, alę będę miał po Świętach. Pana dom Robocizna 360 m2 pow.całk x 265 zł = 95 400 zł netto. Moje wynagrodzenie za koordynację ekip, sprowadzanie materiału 10 000 zł netto. Pozdrawiam serdecznie Pan B (na literę A)." Oczy przecieram. Tani miał być, ale widocznie chłopaki z miasta M podrożeli ostatnio. 105 400 robocizna bez dachu????
Swoją drogą, gdzież ty sprytnie chowasz te 360 metrów? - zastanawiamy się z panią Barrankową ślipiąć nad piwem w projekt, z którym zaczynamy się coraz lepiej rozumieć i zaprzyjaźniać na tyle, by pozwolić sobie na takie intymne pytania.
"Chcą nas wyskubać" - informujemy mejlem przyszłego sąsiada. Ten - słusznie - proponuje flaszeczkę. Podoba nam się sąsiad, oj podoba.
***
Po dwóch tygodniach marzec zaczynał chylić się jakoś tak ku kwietniu. Na szczęście wciąż był rok 2008, co przy niektórych inwestycjach wcale nie jest takie oczywiste. Po klasycznym, przejściowym zniknięciu objawił się roszczeniowo Pan B.: "Witam, prosiłbym o decyzję w sprawie budowy domu, gdyż mam również inne zapytania i nie wiem jak mam ustawiać ekipę". A nasze metry, ha, niedoczekanie twoje? I nawet nie udało ci się przez ten czas z nami spotkać, miejsca naszego na ziemi wśród gliny i nawłoci zobaczyć? Niedoczekanie twoje?
Nabieram powietrza, pobudzam palce i atakuję: "Na razie z przykrością muszę przyznać, iż proponowana przez pana cena robocizny jest najwyższa zwszystkich ofert, które dostaliśmy. I to znacząco najwyższa. Nie do końca wiem, na jakiej podstawie powstało 360 m powierzchni całkowitej budynku?" Ufff. Ale mu daliśmy, zapewne w pięty mu poszło.
Przytłoczony ciężarem argumentów Pan B. (na literę A.) zmiękł nieco, a przynajmniej tak nam się wydawało. "Przejrzałem projekt raz jeszcze i faktycznie policzyłem za dużo pow.całk, za co przepraszam. Pow całkowita wynosi 311m2. Stawka na jaką mogę zejść to 79 305 zł netto plus 10 000 dla mnie". I bez dachu, niedoczekanie twoje. I tak łatwo, ot tak sobie, zniknęło 49 metrów naszego nieistniejącego domu? Niedoczekanie.
1 kwietnia temat umarł nie doczekawszy się potomstwa, o czym informujemy bez specjalnego żalu.
***
Efektem starań rodziny był także krótkotrwały, chłodny i przelotny romans z panem C. (na literkę W.) Pan C. w krótkim mejlu zilustrował wielowątkowe doświadczenia w budownictwie jednorodzinnym ("dwa lokale usługowe, remont przychodni, budowa sali gimnastycznej"), postraszył: "składniki kosztów są następujące: R - 17 zł/godz, KO - 75% do R i S, zysk 15% do R, S i KO, ceny materiałów średnie z sekocenbudu z wsp. 1,1 uwzględniającym spodziewany wzrost cen" i wyciągnął rękę w dość charakterystyczny sposób: "Przed przystąpieniem do robót konieczność otrzymania zaliczki w wys. 10% całości kosztów". Ponieważ nijak nie składało nam się to KO do R i S, a także do innych literek, rozstaliśmy się bez konsumpcji związku w baraku socjalnym, który Pan C. miał ze swej strony zapewnić dla pracowników zamiejscowych w liczbie pięciu.
***
Generalnie przedwiośnie było dżdżyste. Sąsiad, zachęcony sukcesem Dołu Rewizyjnego, sprowadził koparkę. W ten sposób powstał dwukrotnie głębszy i kilkukrotnie większy Basen Rewizyjny, gdzieś w okolicach środka sąsiedzkiego salonu, który natychmiast napełnił się wodą. Później w żartach nazywaliśmy to próbą zdjęcia części humusu. Koparka mało nie utonęła, co się ponoć zresztą koparkom przydarza. Na zielonych inwestorach jednak zrobiło to piorunujące wrażenie. Czy w tych warunkach aby nie zapadnie się dom? Sąsiad uspokoił. Wino koi skołatane zmysły.
Przynajmniej to było pocieszające. Brak ekipy nie był jedyną, ba, nawet nie był główną przeszkodą, uniemożliwiającą start inwestycji. Więc polecieliśmy z sąsiadami nad Como szukać Dżordża.
***
Nie spotkaliśmy Dżordża
W odcinku 13 część C wystąpiły barranki2 (no tak, grają w tasiemcach to mają z czego budować ), sąsiad, Panowie B i C (im nie zapłaciliśmy), a także w epizodach, obok Dołu Rewizyjnego także Basen Rewizyjny oraz specjalnie na tę okazję wypożyczony Dandi (to uchybienie się już więcej nie powtórzy ). Dżordż nie wystąpił. Na Dżordża nie było nas stać.
Niespodzianka!
Odcinek 13, część B
Z_ogłoszenie
czyli jak się szuka się go zniknie
***
Z budowaniem jest jak z małżeństwem. Na początku inwestor czyliż kandydat na małżonka zaślepiony wizją czekającego go szczęścia bez większego lub wręcz żadnego pojęcia o sprawie daje się naiwnie wkręcać, ufnie wierząc, że jakoś się uda, bo on wszak chce tak bardzo, bardzo, bardzo. Doświadczenie przychodzi z czasem, niestety im jest większe, tym więcej tzw. prac zanikających jest już bezpowrotnie zagrzebanych w betonie, przywalonych pustakiem, przykrytych styropianem i wylewką, schowanych pod płytą G-K i wełną.
Oczywiście można to wszystko pruć i poprawiać, ba, w skrajnym przypadku nawet zburzyć i zbudować od nowa, wykorzystując owo bezcenne doświadczenie, za które nie sposób zapłacić nawet kartą MC. Ale większość decyduje się na trwanie uznając, że są większe nieszczęścia niż podciekający taras, kominek pompujący dym do środka, wentylacja udowadniająca, że grawitacja nas odpycha od ziemi... Być może.
***
Nie każdym małżeństwem .
***
My chcieliśmy, żeby było dobrze. To roszczeniowe założenie, zwłaszcza biorąc pod uwagę inwestorskie doświadczenie mieszkańców bloku, dla których największym wyzwaniem podczas, dajmy na to, awarii, jest wykonanie telefonu do aministracji, poprzedzone nerwowym zastanawianiem się, czy tym razem aby nieprzesadnie wisimy z czynszem. Na szczęście nad naszą niekompetencją, z pełną świadomością czyhających niebezpieczeństw, czuwał Sąsiad Stróż. I któż by pomyślał, że nadmierna świadomość także może prowadzić do nieszczęścia?
***
Pierwsze spotkanie z Panem A., który zaczynał się na B wzbudziło zasłużony entuzjazm. Pan A przyniósł pamiątkowy album, w którym miał swoje zdjęcia. Zdjęcia zrobiły na nas wrażenie, pokazywały, że Pan A. słusznie używa tytułu, słusznie rości sobie o szacunek i w ogóle z jego ogłady i sposobu bycia wynikają dla nas same rzeczy dobre.
Przed przystąpieniem do kosztorysowania Pan A udał się na wizję lokalną. Suche badyle lutowej nawłoci bezdusznie (sorry - przyp. aut.) kołysały się na zimowym wietrze, w powietrzu nie było ani śladu zapowiedzi wiosny, czuć było jednak delikatny powiew nadziei na początek budowy. Pan A za pomocą wydobytej z bagażnika swej limuzyny łopatki dokonał technicznego wykopu głębokości ok. 60-70 cm.
- Glina - rzucił.
Nie zawsze tłum spija każde słowo z ust kandydata na idola. Że glina, to akurat wiedzieliśmy.
- To dobrze, wylejemy ławy do gruntu, będzie taniej, bo bez szalowania - dorzucił. Aaaa, za słowo "taniej" już go kochaliśmy. Szkoda, że amor w większości przypadków strzela gdzie popadnie. Gdyby czasem choć chwilę pomyślał...
***
Wycena wypadła znakomicie. Była boleśnie kompetentna, robiła wrażenie profesjonalnie użytą terminologią i stosownymi tabelkami z odwołaniami do PKU i innych literek. Wiedzieliśmy, ile zapłacimy za "wykop oraz przekopy wykonane koparkami podsiębiernymi 0,15m3 na odkład", a ile za "Roboty ziemne z przewozem piachu taczkami na odległość do 10 m." Wszystko było świetnie, początek prac - 15 kwietnia u sąsiada, miesiąc później u nas, perfekcyjna logistyka ekip przenoszących się pomiędzy budynkami, jedna baza, dwie nadbudowy, mury pnące się do góry, czar wielkich inwestycji...
- No dobrze, a umowa? - zapytaliśmy. Pan A. nie ugiął się pod brzemieniem słowa, na które wielu wykonawców (o czym mieliśmy okazję przekonać się później) reaguje alergicznie lub nie reaguje w ogóle.
- Przyślę - powiedział. I przysłał.
***
To była krótka umowa. Miała dwie strony. Nie uwzględniała niezbezpieczeństw, które mogą okaleczyć fizycznie lub duchowo (przepraszamy ponownie - przyp. aut.) inwestora. Nie uwzględniała odpowiedzialności za wszelakie nieszczęścia, które mogą na niego spaść w wyniku złożonej realizacji procesu inwestycyjnego, teraz, za miesiąc lub po latach. Bo to zła umowa była.
Zabraliśmy się z sąsiadem do modernizacji umowy. Po dwóch wieczorach ciężkiej, wytężonej pracy była właściwie niezła. Nie, żeby od razu doskonała, ale poczuliśmy się jakoś bezpieczniej. Miała 11 stron z pojedynczą interlinią. 24 175 znaków bez załączników. Bosko.
***
Zima wyraźnie miała się ku końcowi, suche gałązki nawłoci szeleściły. Na początku marca 2008 r. umowa była gotowa. Wysłaliśmy ją mejlem do Pana A., umawiając się na sobotę na podpisanie dokumentów. Co prawda po otrzymaniu propozycji umowy na mejle odpowiadał jakoś niemrawo, ale przecież to bardzo zajęty człowiek był, to i mu wolno.
***
Sobota. Południe. Centrum Handlowe Land, Warszawa-Służewiec. Czekamy: pani Barrankowa, Sąsiadka, Sąsiad, Barranek.
Czekamy. Coś tam przekąszamy, ale atmosfera oczekiwania nie pozwala właściwie się skupić na przeżuwaniu.
Czekamy i dzwonimy. Telefon jakby wyłączony. Czekamy.
Po półtorej godzinie teczki z wydrukami umów wracają do teczek. Trąbimy odwrót. Pan A zniknął. Nie zobaczyliśmy ani nie usłyszeliśmy go nigdy więcej . Zmienil telefon, nie odpowiadał na mejle...
A taki był miły człowiek, taki kulturalny, wyglądał, jakby w ogóle niie używał, na przykład brzydkich słów. A Regulaminu budowy (załącznik nr 2) się zestrachał .
***
W ten sposób po raz pierwszy częściowo i szczęśliwie przejściowo utraciliśmy wiarę w człowieka.
W ten sposób posiedliśmy wiarę w potęgę słowa. A konkretnie potęgę i zadziwiającą moc słów, złożonych z 24 175 znaków tekstu ze spacjami bez załączników. Nie wiemy, czy nas ustrzegły przed złym czy przegnały dobrego, jednak fakt, że miały moc, jest bezdyskusyjny.
W ten sposób uwierzyliśmy, że to jednak prawda, że ludzie znikają i jeśli nie zechcą, nikt nie potrafi ich odnaleźć.
***
Dół rewizyjny (glina) powoli naciekał wodą gruntową...
CDN
W odcinku 13 część B wystąpiły obydwa barranki2, sąsiad i sąsiadka (też obydwa), Pan A, Glina, 24 175 znaków Umowy, a także w epizodach Dół Rewizyjny. Na szczęście nie każdemu trzeba było zapłacić
Odcinek 13, część A
Z_ogłoszenie
czyli jak się szuka, się nie znajdzie
***
Fachowcy biorą się z ogłoszenia, polecenia lub przypadku. Praktyka pokazuje, że w tym pierwszym źródle najwięcej czai się osobników podejrzanych, liczących, że a nuż uda się choć jeden „złoty strzał”, częstokroć w stanie nie nadającym się do spożycia. Oczywiście są wyjątki, ale one – zgodnie z obowiązującym przysłowiem - potwierdzają tylko regułę. Dlatego „z_ogłoszenie” jako kierunek poszukiwań to zdecydowana ostateczna ostateczność.
***
Oczywiście zaczęliśmy od ostatecznej ostateczności.
Choć właściwie nie, zaczęliśmy tak jak większość tutaj, a dopiero potem zostaliśmy zepchnięci w otchłań ostateczności. 5 listopada 2007 „zanim zapytasz, poszukaj odpowiedzi” barranki2 zadebiutowały zadając to samo, odwieczne pytanie (ha, nikt nie mówił, że ten podpis debiutantów trzeba traktować ze zrozumieniem ). Brzmiało to tak: „Witam wszystkich potencjalnych sąsiadów:-) [to pisała pani barankowa, potem dopiero jej przeszło]. Właśnie nabyliśmy z małżonem działkę kawałek z Zalesiem G. i na wiosnę zamierzamy się budować. Mamy nawet już pozwolenie na budowę projektu, który kupiliśmy wraz z działką, ale pewnie jeszcze ulegnie on twórczej modyfikacji:). Szukamy natomiast intensywnie jakiejś sprawdzonej ekipy. Czy ktoś z Was ma może kogoś godnego polecenia takim, co to czasu za dużo nie mają, ale ciekawi są jak toto powstaje, z czego się buduje i dlaczego tak drogo:). Interesowałyby nas firmy, które zajęłyby się zbudowaniem domu od pocżątku do końca, ale mielibyśmy wgląd i wpływ na zakup materiałów. Mam nadzieję, że z czasem będziemy mniej prosić o radę, a zaczniemy sie przydawać następnym budowniczym, a na razie z góry dziękujemy za odpowiedzi.”
O święta ludzka naiwności...
***
Flamenco180 napisał: „Hahahaha... ;-(
Wszyscy by chcieli sprawdzoną ekipę, ale robią tyż niesprawdzonymi, albo, co gorsza, sprawdzonymi negatywnie, bo tych dobrych trochę mało...”.
Bęc.
***
Nawet się nie obraziliśmy. Może się spłoszyliśmy? Tak, na jakiś czas nawet zniknęliśmy z FM, zagrzebaliśmy się w zimie, która podówczas nastała i zajęliśmy się projektem (a o tem będzie potem, jak to już w tej nieciąglej historii się zdarzało ). Na szczęście pytanie i tak wyprzedzało swój czas o kilka miesięcy, tak nam się przynajmniej wydawało, więc nie było o co drzeć szat. Ostateczne wiedzieliśmy tylko, gdzie powstanie nasze rodowe gniazdo i tą radosną wiedzą podzieliliśmy się nawet z internetową społecznością licząc na jakąś wzajemność w tej radości. O święta ludzka naiwności. Po 10 postach już nikt o nas nie pamiętał.
Nigdy więcej nie zadaliśmy już tego pytania na tym Forum. Poszukaliśmy odpowiedzi i zrozumieliśmy, że skoro tylu wykonawców popełnia nieraz najgłupsze błędy, wchodzenie z butami w cudze nieszczęścia i domaganie się od tych, którzy pytają, jak coś poprawić, kiedy cieknie, krzywi się, źle izoluje, odpada, za bardzo lub za mało wystaje (itp.) adresu, telefonu i najlepiej zdjęcia takich, którzy zrobiliby to wszystko lepiej, jest głupie i nie na miejscu.
***
Ostateczna ostateczność pojawiła się pod postacią jednego z portali ogłoszeniowych z sekcją budowlaną. Pani barankowa, która miała zadatki na zostanie babą budowniczyną pełną gębą (a ostatecznie została wraz ze swoim barrankiem półgębkiem ) zawiesiła ogłoszenie, iż poszukujemy najznakomitszej i nie najdroższej acz z referencjami ekipy, która wzniesie z entuzjazmem i bez specjalnych błędów nasze szato (chateaux) wśród łanów nawłoci. Ba, może nawet w hurcie dwa szato wśród łanów, bo wszak obok miał rosnąć ku niebu (teoretycznie na półtorej kondygnacji, zgodnie z PZP gminy) nasz nieoceniony sąsiad i kierownik budowy w jednym.
Niektóre z napływających ofert nawet na najzieleńszych z zielonych kandydatów na inwestorów robiły wrażenie składanych przez osoby, które rozeszły się z rozumem, inne budziły nadzieję.
Ostatecznie podczas kilku zakrapianych mocno castingów wybraliśmy wspólnie kandydata na wykonawcę roku, nazwijmy go Panem A., choć z racji nazwiska właściwie powinien być panem B, zwłaszcza że późniejszy pan B właściwie z racji nazwiska powinien być panem A . Trudno.
***
To był początek przejściowego końca naszej wiary w ludzi.
CDN odcinka 13 dzisiaj o 23.57
W odcinku 13 część A wystapili: państwo barrankostwo półgębkiem , grono sieciowych prześmiewców, zaocznie sąsiad i zapowiedź Pana A. I wystarczy, koszty tego serialu robią się zdecydowanie za wysokie.
Odcinek 12, sekcja 1
Wszystkie zwierzątka duże i małe
czyli biologia inwestycyjna
Każdy wie, że na budowę ściągają różne zwierzątka. Jakoś się o niej dowiadują i ściągają. Ściągają raz stadnie, raz pojedynczo, ale jak już zaczną, to nie odpuszczają. Można próbować się od nich wykupić za pomocą wartości pieniężnych, ale wtedy one jeszcze chętniej i jeszcze stadniej ciągną. Nie ma dobrej metody na zwierzątka ściągające.
Zwierzątka ściągające na ogół dzielą się na trzy rzędy - rząd plujących, rząd gryząco-miażdżących i rząd grzebiących. Wbrew pozorom zwierzątka plujące są nie mniej groźne od zwierzątek gryząco-miażdżących. A grzebiące potrafią wygrzebać niezłą pułapkę w którą mniej świadomie lub bardziej świadomie można dać się złapać. Wszystkich zwierzątek, które ściągają na budowę, lepiej się strzec. I potrfela się strzec, bo zwierzątka lubią podjadać pieniążki. Oprócz innych rzeczy, którymi się żywią.
Rząd plujących
Jako jedno z pierwszych zwierzatek z rzędu plujących pojawia się Pompotrąb, w odmianie pospolitej lub wypasionej. Pompotrąb wypasiony jest bardziej wypasiony od pompotrąba pospolitego. Można je rozróżnić po brzuszkach. Pompotrąb bardzo pluje i macha organem.
Pompotrąb pospolity wygląda tak:
http://www.barranki.com/slides/05_08_fundamenty%2045.JPG
http://www.barranki.com/slides/05_08_fundamenty%2046.JPG
Innym powszechnie znanym zwierzątkiem plującym jest Kreciokup sążnisty. Znany jest z uwielbienia do sadzenia sążnistych kup swoim rozdętym nosem (świat zwierzątek jest naprawdę zaskakujący ), wieńczącym różnej długości trąbę. Kreciokup i jego nos wyglądają tak. Kreciokup także bardzo pluje i tłucze organem, jakby chciał się uwolnić niego. To dziwne, zaiste bardzo dziwne...
http://www.barranki.com/slides/MMPi%20085.jpg
http://www.barranki.com/slides/MMPi%20118.jpg
Charakterystyczną reakcją obronną Tynkurka jest plucie i kurzenie. Tynkurki występują w różnych kolorach, ale zwykle trudno coś o nich konkretnego powiedzieć, bo z racji silnych reakcji lękowych są całe zakurzone. Także tynkurki plują nosem. Gatunek jest wyjątkowo wrażliwy na presję połowową, boi się reakcji agresywnych, z natury jest filozoficzno-introwertyczny.
http://www.barranki.com/slides/MMPi%20135.jpg
Co ciekawe, plucie trąbą lub nosem – zaskakująca w sumie forma aktywności – jest jak się okazuje typową cechą zwierzątek ściągających z rzędu plujących. Dziwne niebios są wyroki, dziwne, dziwne są roboki...
----------
W przyrodniczym Odcinku 12 sekcja 1 wystąpiły zwierzątka ściągające z rzędu plujących, jako to tynkurek, kreciokup i pompotrąb. Nie wystąpiły barranki2, gdyż wolały zachować powściągliwą ostrożność.
Odcinek 11
Remanent
czyli cośmy właściwie zrobili
***
Zgodnie z wszelkimi zasadami sztuki po niezwykle emocjonującym emocjonalnie piku w biegu historii powinno nastąpić uspokojenie, ukojenie, moment refleksji, podsumowanie dotychczasowych działań. Chwila, w której można przejrzeć na oczy i zadać sobie kilka poważnych pytań, które wsześniej i tak zostałyby zignorowane, zepchnięte do realizacji na następny kwartał. Coś w rodzaju remanentu. Spis z natury.
***
Po kolei.
Kupiliśmy:
* 1132 metry kwadratowe pola nawłoci o kwalifikacji rolnej w planie zagospodarowania przestrzennego gminy przeznaczonego pod zabudowę mieszkaniową z zachowaniem 70 proc. powierzchni biologicznie czynnej. Reszta może pozostać biologicznie bierna, nikomu to nie będzie przeszkadzać.
* 1/8 pola nawłoci o łącznej powierzchni 850 metrów kwadratowych z przeznaczeniem na osiedlową prywatną drogę wewnętrzną (cały areał Słoneczna 4 składa się z ośmiu działek). Drogi oczywiście nie było. Była nawłoć.
W pakiecie dostaliśmy:
* słup energetyczny średniego napięcia, który podobno można nieco przesunąć, aczkolwiek oczywiście żaden słup nie przesunie się, więc i dotąd się nie przesunął, za darmo
* sączek odwodnieniowy, który biegł gdzieś pod uskokiem gliniastej ziemi. Studnia zbiorcza dostała się nieistniejącemu jeszcze sąsiadowi od drogi.
* projekt domu wraz z wszelkimi niezbędnymi mapkami, uzgodnieniami, planami przyłączy, zatwierdzonym planem włączenia drogi w drogę i innymi cudami-niewidami i - co okazało się największym Cudem nad Cudami – pozwoleniem na budowę. I to aktualnym
* sąsiadów zza przyszłego płota wartych każde pieniądze
Na pierwszy rzut oka - nieźle.
***
Diabeł tkwi w szczegółach. Pole nawłoci miało być częściowo uzbrojone w podstawowe, niezbędne do życia media (woda miejska i miejski prund). To przyjęliśmy na wiarę i oczywiście nie sprawdziliśmy . Jakoś nie przyszło nam do głowy, że działka może być uzbrojona teoretycznie, a nie praktycznie.
Uzbrojenie teoretyczne obejmowało przydział mocy wraz z opłaconą zgodą na wykonanie przyłącza "pod warunkiem że..." oraz opłaconą zgodę na wykonanie przyłącza do wodociągu. Od skrzynki-elektrynki i kranika dzieliła nas długa - jak się okazało – droga, pełna zagadkowych zwrotów akcji i zakrętłych momentów... Pewna była tylko nawłoć. Prąd było widać wzdłuż drogi, a woda gdzieś tam sobie biegła, zresztą zupełnie nie tam, gdzie wszyscy jej za jakiś czas będą szukać . Biegła sobie zupełnie gdzie indziej.
***
Głupi na ogół ma szczęście, mądry zawsze wymyśli sobie kłopoty. Ponieważ sposób kupowania przez nas działki absolutnie lokował nas wśród tych pierwszych, nic gorszego od teoretycznego uzbrojenia nie mogło nas raczej spotkać.
Wielka Księga Nabywcy Nieruchomości Gruntowej sugeruje sprawdzenie hipoteki (jej czystość i cnotę mieliśmy co prawda potwierdzoną w akcie notarialnym, ale strzeżonego i tak dalej...), weryfikację w gminnej gospodarce gruntami, co może teraz lub w przyszłości czyhać za miedzą, pogadanie z okolicznymi (- Teraz to jest tu pięknie - dowiedzieliśmy się po fakcie od zasiedziałego sąsiada zza drogi. - Ale wiosną to stoi tu piękne jezioro )... Zasadniczo - kierując się uzasadnioną wyłącznie emocjonalnie żądzą posiadania akurat tego fragmentu województwa mazowieckiego - zignorowaliśmy wszelkie zdroworozsądkowe sugestie związane z kontrolą i weryfikacją Nieruchomości Gruntowej i jej okolic.
Do tej pory żadna mina nie wybuchła. Albo mieliśmy szczęście (o czym na wstępie), albo ominęła ją łycha koparki. Więcej już kopać raczej nie będziemy. Teraz będziemy już tylko dosypywać.
***
Kto by pomyślał, żeby dodatkowo sprawdzić "geodezyjne zero" budynku, które znajduje się w projekcie domu, na wzniesienie którego mieliśmy PnB? Było wysoko, na wysokości korony ulicy. Nie, absolutnie nie przestraszyliśmy się tego jeziora. Ale nie wzieliśmy pod uwagę konieczności nawiezienia na naszą ziemię kolejnych 60, może 70 kamazów ziemi. Cudowna ekstrawagancja. Jakby nie można kupić porządnej, zwykłej, normalnej działki z normalnym poziomiem, istniejącym dojazdem i bez perspektywy wiosennych podtopień. No pewnie było można. Tylko czy byłaby tak zachwycająca?
***
Zaczął się listopad 2007. Staliśmy się pełnokrwistymi Posiadaczami Ziemskimi. Stąd był już tylko krok do zostania Inwestorem.
Ochłonęliśmy. Rany Boskie...
-------------
W odcinku 11 wystąpił Remanent, Pozwolenie na Budowę, Nieruchomość Gruntowa z Teorią Uzbrojenia, po raz kolejny Nawłoć oraz mina, której nikt dotąd nie znalazł. I niech tak zostanie.
Odcinek 10
Mebel
czyli przestrzeń nie znosi pustki
Dla ludzi żyjących w mieszkaniu ze zdecydowanie przekroczoną masą krytyczną zderzenie z Pustą Przestrzenią jest niezwykłym przeżyciem. Nieograniczone (na razie) możliwości, które się w niej kryją, są absolutnie porażające. Otumaniają.
Wylewki jednym prostym ruchem zmieniły status Domu pod Barrankami z obiektu w fazie budowlanej na obiekt w fazie wykończeniowej. Zamiana choćby i najrówniejszego chudziaka na gładką pre-podłogę to przejście zgoła magiczne.
Dom zaczyna kusić możliwościami... Przecież można już coś przywieźć, schować, przyklepać, w mieszkaniu się nie mieści, ale tu... tyle miejsca... I nie trzeba już wywozić, bo wszak działania na podłodze na razie zostały zakończone...
Dlatego trudno się dziwić, że w salonie pojawił się Mebel. Mebel przez jakiś czas mieszkał w piwnicy, ale się nie mieścił. Teraz ledwo go widać. Jakieś zagięcie kontinuum czy jak? Obok Mebla zamieszkał kwiatek. Ktoś go wyrzucił, pani barrankowa przygarnęła. Dała szansę. Jak nie podejmie wyzwania, zostanie spalony. Przyjął to do wiadomości. Jest spokojny
Pusta przestrzeń zaczęła się zagracać.
Mebel:
http://www.barranki.com/slides/MMPi%20106.jpg
W ślad za Meblem do kuchni przyczłapała Szafka, wygnana z przedpokoju ze względu na zbyt małą ilość oferowanego miejsca
http://www.barranki.com/slides/MMPi%20109.jpg
I tak poszło...
------------
W oddcinku 10 wystąpił Domek pod Barrankami, bo tak w międzyczasie został ochrzczony (ceremonia wkrótce), PUSTA PRZESTRZEŃ, Wylewka, Mebel i Wygnana Szafka. W epizodzie pojawił się Kwiatek. Nie wziął pieniędzy za odcinek.
Odcinek 9/2
Blitzkrieg 2
czyli jak wypożyczyć kierownika banku
[po zmianie wielkiej puszki]
***
Czekanie jest czynnością męczącą, morderczą, złośliwą, wycieńczającą, wręcz wyczerpującą psychicznie, fizycznie i duchowo, demotywującą, destrukcyjną, dekomponującą, destabilizującą i w ogóle de.
Godzina W, spotkanie u notariusza celem być albo nie być zbliżało się cichymi, acz nieubłaganymi krokami.
***
Godzina W minus plus minus 24 godziny, poniedziałek.
Nadchodzi oczekiwana informacja: jest zgoda. Ale są też schody. Bo zgoda zgodą, a nam potrzebna umowa, podpisana, parafowana, z pieczątkami i szamerunkiem. A pan analityk ze swojego Wysokiego Zamku stawia warunki: umowa, owszem, ale najpierw jeszcze kilku papierków, bo tu ich jest za mauuuoo . Ale jak mówi nasz zaprzyjaźniony coraz bardziej KPB: nic to, damy radę. Proszę rano przyjść, z samego rana o 8.
***
Godzina W minus ok. 6 godzin, czyli 8 rano, wtorek
Okazuje się że mimo argumentów KPB pan analityk nie dał się przekonać i pani barrankowa jako firma ma donieść świadectwo moralności od pana ZUSa. A przecież pytała! I strach padł na panią barrankową, gdyż z moralnością żartów nie ma i na świadectwo czeka się tydzień. Około.
***
Godzina W minus ok. 5 godz. 30 min.
Pędzimy do pana ZUSa, pan ZUS zasadniczo też szybko nie może, bo nie wypada. Gdyby było szybko, nie daj Bóg od ręki, nadszerpnęłoby to majestat. A nadszarpywać kategorycznie nie wolno, bo to godzi w podstawy systemu, a w systemie i tak braki kadrowe. Składamy papiery i pędzimy z powrotem do banku, bo tu już prawie 12 czyli do godziny W zostały cztery i pół godziny. A nuż przebłagamy jakoś analityka. Nic z tego. Na rozstrzęsioną panią barrankową patrzy tylko KPB i serce mu pęka, analityk na Wysokim Zamku ma przed nosem tylko komputer i rozpaczy pani barrankiwej nie widzi, nie słyszy, toteż i serce ma z kamienia. No to może jednak pana Zusa przebłagamy. Czas płynie... Dzwonimy do pana ZUSa. Pani barrankowej już sie broda trzęsie, kiedy tłumaczy, jaki ważne ten papier i wtedy stał się cud: coś się takiego porobiło w systemie komputrowym pana ZUSa i w jego sługach, że nagle pani barrankowa słyszy: ale ja tu mam już zrobione dla pani to zaświadczenie, koleżanka zrobiła, bo miała chwilę... Dwie godziny. Zaświadczenie o niezaleganiu w ZUS w dwie godziny! Rekord świata. A nawet galaktyki.
***
Godzina W minus 3 godziny 30 minut.
Biegiem z powrotem do KPB, który już cały w nerwach: jeśli mamy mieć dziś tę umowę, to trzeba to teraz wszystko biegiem dowieźć do analityka!
Co robimy? Chwila namysłu. I nagle wszyscy, łącznie z naszym nieocenionym KPB, ładujemy się do naszego brudnego samochodu i pędzimy: najpierw do ZUSu po cudowny papier, a potem do centrum, do Wysokiego Zamku. Po kolejnych 40 minutach wraz z wypożyczonym do wyłącznej dyspozycji Kierownikiem Placówki Bankowej wpadamy do Wysokiego Zamku. Za szklane drzwi może wejść tylko Dopuszczony. Musimy się rozdzielić. Pan barranek biegiem leci poudawać że pracuje w pracy, pani barrankowa udaje, że jest koleżanką KPB i wślizguje się niepostrzeżenie, a że KPB postawny jakoś się udaje. KPB leci z naszymi papierami do analityka. Do spotkania u notariusza zostały dwie godziny...
***
Godzina W minus 3 godz.
Po pólgodzinie nerwowego dreptania i odbijania podejrzliwych spojrzeń innych pracujących w WZ analityków pani barrankowa jest już bliska histerii, kiedy zza drzwi wybiega KPB: analityk chce jeszcze miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego, żeby się upewnić, czy działka - na którą wystawiono prawomocne pozwolenie na budowę (o czym po tym ) - jest aby na pewno budowlana. No zapewne nie, przecież ktoby tam w takich krzakach budował... Pani barrankowa błaga KPB żeby mu to jakoś wytłumaczył i znowu zostaje sama. A czasu coraz mniej...
***
Godzina W minus 1 godz.
Godzinę przed spotkaniem w kancelarii pan barranek nie wytrzymuje nerwowo, ucieka z pracy i pędzi wspierać panią barrankową w Wysokim Zamku. Jego przybycie zwraca jednak uwagę Pana Ochroniarza, który dopiero teraz dostrzega obcy i nieuprawniony element w postaci pani barrankowej, po czym delikatnie acz stanowczo kieruje nas do Bardzo Dziwnego Pomieszczenia, w którym nas zamyka i mówi, że jak nasz KPB się pojawi to już on nam da znać. Siedzimy więc samiuteńcy w wielkim, strasznie wysokim holu, na czarnych sofach, zamknięci i czekamy... czekamy... W miedzyczasie pietnaście razy dzwoni pani z agencji upewniając się, czy na pewno przyjdziemy na czas. Przyjdziemy?
***
Godzina W minus 30 minut.
Kierownik wpada na moment. Dobra wiadomość: umowa podobno się generuje. Zła: to chwilę potrwa. Generowanie umowy musi być czynnością skomplikowaną i groźną, gdyż nawet KPB mówi o obsługujących tę procedurę: - Ja też jestem tylko ich klientem, ja też jestem dla nich tylko klientem... Ja nic nie mogę...
Wysoki Zamek, królestwo analityków.
***
Godzina W.
Czekamy w Wysokim Zamku. Dlaczego tak trudno jest nie zjeść własnych palców? O paznokciach nie wspominając.
Nic nie wiemy. Wysoki Zamek perfekcyjnie strzeże swoich tajemnic. W końcu Pani Barrankowa dzwoni do pani z agencji czekającej na podpisanie Aktu: Ależ przyjdziemy, oczywiście, czy da się godzinę później, bo walczymy, wydzieramy... Niech właściciel ziemski poczeka, niech nie rzuca w zawiedzionej złości papierami i zabrawszy walizkę nie wychodzi trzaskając drzwiami...
Ma nie wychodzić. Poczeka. Podpisuje jeszcze jedną umowę.
Godzina W przesunęła sie o 60 cennych minut.
***
Godzina W (nowa) minus 56 minut.
Wpada KPB w rozwianym płaszczu: mam! mam! teraz szybko podpiszmy, a potemi jeszcze potrzebna pieczątka kierownika z jakiegoś innego oddziału i już! Musimy więc pędzić do innej Placówki Bankowej, bo nasz KPB może jedną pieczątkę, a ktoś musi kontrasygnować, jeden to za mało...
Placówka jest niedaleko, ale to centrum. Znów się rozdzielamy: pani barrankowa z KPB leci piechotą, a pan barranek samochodem, żeby mieć więcej czasu na parkowanie. Spotykamy się pod placówką. Troje ludzi, jeden z teczką, w rozwianym płaszczu: - Jest gdzieś kierownik?! - wpada na salę KPB.
Wygląda to nieomal jak napad.
Jest kierownik. Jakim cudem daje się go przekonać do podstemplowania papierów, których nawet nie mógł przejrzeć przez chwilę? Mamy podpisy, mamy umowę oraz zadyszanego KPB, który nieśmiało się uśmiechając mówi, żebyśmy pędzili. On sobie jakoś poradzi. Poradził sobie, wiemy to na pewno... Podwozimy go więc do metra.
***
Godzina W minus 10 minut
Wpadamy do Notariusza z jeszcze ciepłą umową. W kąciku siedzi nasza Agentka, trochę spięta. Nie dziwne, ostatecznie nasz sukces jest jej prowizją. Łączy nas jeden cel.
Chwilę czekamy. Gabinet, dowody, papiery, podpisy, uścisk dłoni jeden, drugi, trzeci. 1132 mkw rzekomo prawie uzbrojonej ziemi plus kilka niezwykle cennych - jak się okazało - dokumentów przechodzi w nasze ręce.
Ale jaja.
------------
W odcinku 9/1 i 9/2 wystąpili: KPB, Analityk z Wysokiego Zamku, barranki oraz Agentka w kąciku i syreni śpiew. W rolach cudotwórców: pani z ZUS, kierownik z Pobliskiej Placówki
Dziękujemy Zarządowi Dróg Miejskich za umożliwienie sprawnego transportu KPB z Ursynowa na Ochotę.
Odcinek 9/1
Blitzkrieg 2
czyli jak wypożyczyć kierownika banku
***
Posiadacze ziemscy mają swoje kaprysy. Ileż można przeczytać historii o tym, że sprzedający działkę rozmyślił się w ostatniej chwili uznając, że jak jest chętny teraz, to być może za chwilę znajdzie się chętny jeszcze lepszy? Albo nagle uznał, iż za pozbywanie się ojcowizny motywowane jedynie żądzą pieniądza sprowadzi nań klątwę pokoleń, więc lepiej od umowy odstąpić? Nasz posiadacz ziemski, choć nie była to ojcowizna, ale hektar kupiony dwa lata wcześniej i podzielony na działki, też miał swoje kaprysy. Już w ogłoszeniu obwieścił, że zastrzega sobie prawo wyboru kupującego, choć - mimo naszych stresów - kolejki raczej nie było. Dodatkowo, przy podpisywaniu umowy przedwstępnej zastrzegł, że mamy podpisać właściwy akt notarialny do końca paździenika, a jak nie, to do widzenia. W tej delikatnej psychozie utwierdziła nas też pani notariusz, która realizowała już z posiadaczem ziemskim kilka umów. Twierdziła, że on tak już ma i mówi jak najbardziej serio. A to oznaczało, że mamy niewiele ponad dwa tygodnie na załatwienie kredytu.
To nie mogło się udać.
***
Nie, żebyśmy byli całkowicie nieprzygotowani. Asem w rękawie był zapoznany Kierownik Placówki Bankowej, z którym już wcześniej połączyły nas skromne finansowe więzi. Nie mając chwili do stracenia po podpisaniu wstępnego aktu pognaliśmy do PB, w której urzędował KPB.
- Mamy strasznie mało czasu, uda się? - wpadliśmy nań jak burza atakująca samotnie rosnące w polu drzewko. KPB wytrzymał atak, tradycyjnie zaproponował kawę i podjął próbę zanalizowania sytuacji. Potencjalna premia za sprzedaż kolejnego kredytu i desperacja klientów przeważyły.
Większość naszych papierów i tak miał, wypisał z wniosku braki, dał listę i błogosławieństwo. - Powinniśmy zdążyć - uznał.
Prawie miał rację.
***
Większość banków nie dawało, a teraz nie daje jeszcze bardziej, kupić działki w kredycie na 100 procent (a od czasu, kiedy nie mieliśmy pieniędzy sytuacja zmieniła się tylko nieznacznie). Poza tym procedura jest niebezpieczna, można przejechać się na wycenie, bankowi rzeczoznawcy kierują się sobie tylko znanymi zasadami i mniej lub bardziej zdrowym rozsądkiem, a w dodatku długo to wszystko trwa. A my mieliśmy tylko dwa tygodnie. Rozwiązanie nasuwało się samo - działka idzie na hipotekę mieszkania. Bierzemy pożyczkę hipoteczną na dowolny cel, a że przypadkiem kupimy za te pieniądze działkę, to już nasza sprawa.
Prawie mieliśmy rację.
***
Papiery złożyliśmy następnego dnia. Część, na przykład świadectwo czystości firmy wobec fiskusa, trzeba było donieść potem, bo fiskus, spasiony naszymi podatkami szybko się ruszać nie może. Okazało się przy tym, że analityk zainteresował się jednak celem pożyczki, więc trzeba było dostarczyć wszelkie papiery dotyczące działki. Procedura ruszyła.
- Czy aby na pewno, obok świadectwa czystości od fiskusa nie będzie potrzebny taki sam papierek od ZUSa? - dopytywała się KPB zapobiegliwa i nieco już biegła w tych procedurach pani barrankowa.
- Mamy poprzednie zaświadczenie, powinno wystarczyć - uznał KPB.
Prawie miał rację.
***
Czy to możliwe, żeby niektóe działki, jak syreny, kusiły swoim niesłyszalnym śpiewem nieszczęsnych kandydatów na nabywców? Nasza na pewno stosowała takie diabelskie sztuczki.
Zaciskając uszy, żeby nie słyszeć, czekaliśmy.
Przerwa techniczna na wymianę puszki
Odcinek 8
Gliny czas
czyli bajki z mchu i nawłoci
W połowie października nawłoć schła powoli. Dało się jednak odczuć jej wcześniejszą, letnią bujność, wziętą z gliniastej ziemi. Sąsiad zza drogi, w ramach powitalnego prezentu [choć było to już pół roku później, kiedy zaczynaliśmy budowę] obdarzył nas opowieścią, że teraz to tu jest pięknie i sucho, ale wiosną, wiecie, to tu jest piękne jezioro . Stąd nawłoć krzewi się dumnie, a zaraza trudna do wyplenienia...
Własny gliniany placyk z zielskiem do szyi i słupem [dziś trwają leniwe prace nad jego przesunięciem o plus minus 195 cm, mniej więcej w lewo]. Ale co tam słup, skoro mamy krzaki na miedzy, jedynym miejscu, gdzie wtedy mniej więcej było wiadomo, jak przebiega granica działki?
Areał w materiałach reklamowych producenta wyglądał tak (krzaki w głębi po prawej):
http://www.barranki.com/slides/Piskorka_dzialka1.jpg
Oczywiście nie cała była dla nas, dla nas była część zielska bliżej słupa. Ale taki horyzont mamy do dziś z tarasu...
Tęskne spojrzenie spode słupa w stronę odejścia w stronę lasu... Natura uschła, nastała zima...
http://www.barranki.com/slides/01_08%20zima%2003.JPG
Rzut oka na słup - nasz jest w głębi...
http://www.barranki.com/slides/01_08%20zima%2002.JPG
A gdy znów się wszystko rozpleniło, nasz geodeta zabrał się za poszukiwanie działki. Łatwo nie było.
http://www.barranki.com/slides/04_05%20tyczenie%20domku%2001.jpg
A wszystkim tym dziwnym manewrom spokojnie przyglądała się ostatnia krasula we wsi .
http://www.barranki.com/slides/05_08_fundamenty%20054.jpg
Ciekawe, ileż obiektów inżynieryjnych w historii budownictwa pochłonęła już mlaskająca, wiecznie głodna glina?
-----------
W odcinku 8 wystąpili: nawłoć, słup i kaskader-geodeta. Przelotnie paszczę udostępniła Krasula.
Odcinek 7
Blitzkrieg
czyli szybki tydzień
***
Czy ktoś z góry wie, tak bez żadnych wątpliwości, jak ma wyglądać jego miejsce na ziemi? Czy ktoś z góry wie, tak na zawsze i na pewno, kim będzie jego druga połowa? Zwykle odkrywa się to powoli, dojrzewa do wypowiedzenia właściwych słów, szuka się potwierdzeń. Czasem nie można ich znaleźć i wszystko zaczyna się od początku. Czasem jednak dostaje się w łeb. Wtedy na wszelkie dyskusje i racjonalną argumentację jest już za późno.
***
Poniedziałek wieczór, początek października.
Uznaliśmy, że nie stać nas na przygodę z deweloperem. Bez problemu znajdziemy masę pomysłów, jak wydać marżę, którą chciałby na nas zarobić. Co więcej, skoro mielibyśmy zapłacić za wprowadzanie zmian do projektu sprzedawanego za ciężkie pieniądze, a który z góry wymusza te zmiany rozwiązaniami "od czapy", to już lepiej pomyśleć nad czymś własnym. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że ostatecznie skończy się na projekcie indywidualnym, ale z całą pewnością wiedzieliśmy, że są granice robienia nas w trąbę. W procesie przeinwestycyjnym zaczyna się bardzo szybko dojrzewać. W procesie inwestycyjnym przybliżająca się wizja własnych kątów niejednokrotnie na nowo zakłóca ostrość widzenia.
***
Wtorek.
Nasze oczekiwania sprowadzały się do wskazania kierunku - na południe od Warszawy. Z kilkudziesięciu przesłanych ofert (w tym - nie wiedzieć czemu - mieszkań, apartamentów i domów) trzy wydały nam się na tyle sensowne, że wciąż mając poczucie, że to szaleństwo, umówiliśmy się na wizję lokalną. Dwie na piątek (agencja nr 1), jedna w sobotę (agencja nr 2)
Oczywiście, wiedzieliśmy - są tacy, którzy szukają swojego miejsca miesiącami. Ale może się uda?
***
Piątek rano, szarość, mglistość i zimność. Okolice trasy krakowskiej. Dwoje zmarzniętych agentów kuli się w samochodzie, już na nas czekali. Żeby wszystko było bardziej oficjalne podpisujemy uroczyście w samochodzie umowę i ruszamy w drogę - przed nami pierwsza działka.
Krakowską słychać ją dość inwazyjnie, czasem Marszałkowska jest cichsza (bo wszystko stoi w korku). Ale co to? Poprzez jednostajny szum samochodów do uszu przebija się dość intensywne bzyczenie. To linia wysokiego napięcia, ekstrawagancka kratownica słupa stoi niedaleko granicy działki. Ekhm, słup... Nie, dzięki. Nawet nie jesteśmy zawiedzeni, taki stan byłby zdecydowanie nie na miejscu, w końcu to dopiero początek. Agencja, bardzo miła, pyta, czy mniej więcej wiemy jak dojechać do następnej lokalizacji. Wiemy, bo sprawdziliśmy wcześniej na googlemapsach. Agencja nie. Zabawne, to my prowadzimy, agencja pokornie podąża za nami, choć nie ona nam mają zapłacić prowizje, ale potencjalnie my jej. I nie odliczy części za brak wiedzy topograficznej. Profesjonalizm jest dziś zjawiskiem coraz bardziej pogmatwanym.
***
Jedziemy nieznanymi sobie wcześniej drogami. Drzewa już kolorowe, ale szarość nieba gasi wszystko. Buro jest.
Pojawia się tablica z poszukiwaną nazwą i nagle droga wjeżdża w las... a potem z niego wyjeżdża. Jeszcze chwila wahania, agenci jednak odzyskują pewność siebie: na skrzyżowaniu w lewo. Jedziemy typowo wakacyjną asfaltówką, coraz bardziej nam się podoba. W końcu się zatrzymujemy. Pole zarośnięte nawłocią - to gdzie ta działka? Agenci wyciągają mapy i prowadzą nas przez wykroty. Na szczęście jest względnie sucho, gdyby było mokro moglibyśmy nawet nie dotrzeć pod słup średniego napięcia, który wyrastał w południowo-wschodnim fragmencie areału. Plątanina krzaków i drzew na miedzy wzdłuż zachodniego boku działki. Jakieś 200 metrów dalej linia lasu, bliżej pole leżące odłogiem, a na nim śmieszne, kuliste sosny, rzucone jakby przypadkiem dookoła kępy brzóz, w której ktoś trzyma ule*.
Kurczę, pięknie jest.
* ta ostatnie spostrzeżenie zostało uczynione kilka miesięcy później, bowiem wtedy nie tylko nie zauważyliśmy uli (bo już ich nie było - na zimę pasieka się zwija), ale i sosen. W ogóle tak naprawdę niewiele widzieliśmy.
***
Wyłazimy z nawłoci. Jesteśmy pod wrażeniem, no ale przecież tak od razu... no nie uchodzi. Umawiamy się z agencją, że damy znać co dalej. Agencja odjeżdża, na odjezdnym rzucając mimochodem, że właściciel sobie zastrzegł prawo wyboru kupującego i najpóźniej we wtorek chce podpisać przedwstępną umowę sprzedaży.
Jedziemy i myślimy. Nie ma się co śpieszyć, przecież jeszcze jutro mamy kolejną wizję lokalną. Tyle że przez całą drogę dręczy nas myśl, że ktoś mógłby... przed nami...capnąć tę działkę. Kiedy pojeżdżamy pod dom po 40 minutach turlania się w korku absurdalna świadomość, że ktoś mógłby kupić nasz kawałek świata staje się już nie do zniesienia.
To drugi, acz nie ostatni grom z jasnego nieba, który przewraca do góry nogami nasze życie. We wtorek podpisujemy wstępny akt notarialny. Jest prawie połowa października. Skąd mogliśmy wiedzieć, że wystartowaliśmy do dramatycznego wyścigu z czasem?
---------
W odcinku 7 wystąpiła: Agencja, słup wysokiego i średniego napięcia, debiutująca nawłoć, odejście w stronę lasu i barranki2. Gościnnie pojawił się Czas. Jeszcze wróci.
Odcinek 6
Myszką i kursorem
czyli rysowanie na ekranie
Dom, który będzie się nam podobał, powstał zbiorowym wysiłkiem. W ten sposób często rodzą się słuszne idee. Tego przynajmniej będziemy się trzymać.
Na zbiorowy wysiłek złożyła się wielowariantowa, dynamicznie labilna koncepcja barranków, o której opowiemy przy innej okazji i sąsiad-architekt, do którego prawa, w tym prawo współdzielenia płota, dostaliśmy w promocji razem z działką (o tym też nieco później). I jeszcze wino, sporo wina, ale o tym sza, zabrania ustawa o przecidziałaniu . A nuż czyta to nieletni? Licho nie śpi, zwłaszcza z rana.
W efekcie powstał papierowy Dom pod Barrankami. To był mały krok dla ludzkości, ale wielki krok dla barranków.
elewacja północna
http://www.barranki.com/slides/elewacja%20polnocna.jpg
elewacja południowa
http://www.barranki.com/slides/elewacja%20poludniowa.jpg
elewacja wschodnia
http://www.barranki.com/slides/Elewacja%20wschodnia.jpg
elewacja zachodnia
http://www.barranki.com/slides/elewacja%20zachodnia.jpg
A w środku miało to wyglądać mniej więcej tak (rzut z projektu, więc tam pełno różnych tajemniczych linii i innych takich):
parter
http://www.barranki.com/slides/parterbeskresek2.jpg
piętro
http://www.barranki.com/slides/poddaszebezkresek1.jpg
Najważniejsza w stosunku do pierwszego projektu była zmiana pralni na drugą łazienkę i zamurowanie drugich drzwi z korytarza do pierwszej łazienki, w wyniku czego Państwo pozyskali bardzo interesujący i pokręcony apartament z różnymi zakamarkami.
Teraz tylko wypadało zacisnąć powieki i zobaczyć oczami duszy...
------
W odcinku 6 wystąpili: tradycyjnie już Dom pod Barrankami, po raz pierwszy na ekranie - sąsiad zza płota a także, choć tylko duchem, niejaki ArchiCad z krainy Deszczowców. Karramba.
Odcinek 5 część B
Zderzenie z deweloperem
czyli znów błądzimy, a czas szybko mija
***
Gdy motorem kreowania popytu jest cena, a nie jakość, trzeba być gotowym na kompromisy. Pytanie tylko, gdzie są granice i czy 800 tysięcy to wciąż wystarczająco mało, żeby tak mocno zaciskać oczy...
Działkę znaleźliśmy. Była potwornie długa i wąska, co miało istotne znaczenie dla późniejszego rozwoju wydarzeń. Zaczynała się przy jakiejś lokalnej fabryczce farb czy czegoś podobnego, wlokła się dalej wzdłuż zarośniętych samosiejkami działek nieokreślonego przeznaczenia, by dotrzeć w okolice torów na pograniczu z Kierszkiem. Była tak wąska, że - jak powiedziała Pani Deweloper - w wykuszu w jadalni będą musiały być - proszę państwa - luksfery, bo bliżej niż 3 metry od płotu nam wypada.
Luksfery w jadalni, szatański pomysł. 460 metrów działki, wyciągniętej klinem w stronę kolejnego, wciśniętego w nią domu. Pasjonujące.
Był i plus - podczas wizji lokalnej fabryczka nie wydała się - poza mało widowiskowym płotem - zbyt uciążliwa. Kiedy nie masz specjalnego wyboru, szukaj plusów. Zaciekle.
***
Osiedle budowane przez Panią Deweloper w Józefosławiu. Oglądamy efekt prac. Majster chodzi dumny, my się nie znamy, ale nawet w tym nieznaniu nie znajdujemy uzasadnienia dla tak doskonałego samopoczucia. Może oko laika nie dostrzega tego, co powinno, a patrzy tak złośliwie, krytycznie, czepialsko? I jeszcze taki gość, wpuszczony na cudzą budowę ma czelność zastanawiać się, dlaczego ten projekt taki absolutnie wydziwniony, choć z wierzchu wydawał się prosty. Widać, jak architekt poległ w nierównej walce ze swoim wnętrzem. Cóż, każdy ma swojego upiora.
***
Dzięki Bogu, Pani Deweloper sprawiła się na równi z Dworkiem. Okazało się, że jeden z jej domów kupił pracownik naszej znajomej. Roczne opóźnienie, rosnąca cena, jakość wykonania potwierdzająca, że nasze laickie oczy się nie myliły....
Podczas drugiej wizyty Pani Deweloper tłumaczy, że co prawda zaciągnąć kredyt na kupno działki bez księgi wieczystej, a właściwie na kawałek takiej działki nie będzie może łatwe, ale na pewno jakoś się da, i właściwie to natychmiast powinniśmy podpisać umowę i wpłacić opłatę rezerwacyjną, bo mnóstwo osób pyta, więc lepiej podpisać, a oni się odezwą, kiedy już będzie coś wiadomo z tą ziemią, więc kiedy zaczną budowę to właściwie nie wiadomo i kiedy ją skończą nie wiadomo tym bardziej. Ale na pewno kiedyś skończą.
Myśmy skończyli. Wyszliśmy od Pani Deweloper i rozjechaliśmy się każde do swojej roboty. Wieczorem nieomal na trzy cztery, patrząc sobie w oczy podzieliliśmy się wynikami niezależnych przemyśleń: kupujemy działkę i zbudujemy dom, który nam się będzie podobał.
Odważna koncepcja.
------
W odcinku 5 wystąpiły Barranki2, Długa Działka Bez Papierów, Pani Deweloper z dyplomami i – przelotnie – znany z odcinka 3 Dworek
CDN
Odcinek 5 część A
Zderzenie z deweloperem
czyli znów błądzimy, a czas szybko mija
***
Rekonstrukcja minionych zdarzeń nie zawsze jest prosta. Zapominamy, umykamy, wypychamy, a czasami nawet zasypujemy je zeschłymi liśćmi. Ale działaniom związanym z domem czy mieszkaniem towarzyszą zbyt duże emocje, tu często pamięta się każdy, nawet najbardziej nieistny szczegół, detal, którego normalnie nawet byśmy nie zauważyli. Spocone dłonie przy podpisywaniu aktu notarialnego, dzięki któremu stajemy się posiadaczami 1132 mkw ziemi i 1/8 działki, która kiedyś - mamy nadzieję - kiedyś wspólnym sąsiedzkim wysiłkiem zamieni się w drogę. Nerwy, czy właściciel w ostatniej chwili jednak się nie rozmyśli, nie powie, że chce więcej, co może być wyrokiem gdy kredyt ściśle wyznacza pułap możliwości. Ale jest OK.
I to wszystko dla kawałka błotnistej ziemi niemożliwie zarośniętej nawłocią, z energetycznym słupem linii średniego napięcia, który trzeba będzie kiedyś przesunąć do kąta, ponoć lekko uzbrojonego, choć w terenie śladu po tym nie ma? Ludzie to świry.
***
Zanim padło sakramentalne "tak dalej być nie może, budujemy sami", przeżyliśmy krótki epizod z deweloperem. Generalnie w 2007 r., i stan ten utrzymuje się z niewielkimi korektami do dziś, za przyzwoity dom w stanie deweloperskim w bliskich okolicach południa miasta zwykle z działką-serwetką wykonawcy krzyczeli okrutne pieniądze, a sześć zer przed jedynką nie było niczym nadzwyczajnym (choć tak naprawdę z życiem wśród wielkich liczb oswoiliśmy się dopiero teraz, gdy rzucany mimochodem bilion dolarów przestaje oszałamiać i przekraczać granice wyobraźni). I oto cud - ogłoszenie o projektowanym osiedlu w Chyliczkach - cena jakoś tak niecałe 800, większa niż w Nowej Iwicznej działka, siedem minut spacerkiem przez pola do lasu kabackiego. W pasji poszukiwania domu nie zwracamy oczywiście uwagi na drobny szczegół, że skoro nie mieliśmy 640 na kanadyjkę z Dworku Polskiego, tym bardziej nie będziemy mieć prawie ośmiuset na murowaną rezydencję. Ale nieistotne drobiazgi nie powinny mącić wyrazistości wielkich idei.
***
Do Pani Deweloper (oszczędźmy nazwy) trafiliśmy na początku października 2007 r. Biuro w apartamentowcu przy Dolnej jakieś nietakie - choć nie do przesady eleganckie, ale obok projektów na ścianach święte obrazki, dyplomy dla podziwu godnych chrześcijańskich deweloperów, podziękowania od księży... Nic to, wiele wskazywało na to, że mimo wszystko z tej mąki jest jakiś chleb i rosną jakieś domy. Narastająca determinacja nie pozwalała od razu dać nogi.
***
Był tam bliźniak. To znaczy jego połowa, ale już byli chętni, no może nie do końca zdecydowani, więc jeśli państwo by byli, to zaliczka... Konkretnie oczywiście nie było bliźniaka, miał być, ale miał być bardziej niż fantasmagoryczne osiedle, które nas tu zwabiło. Ale bliźniak nam się nie podobał. Działka, na której miał stanąć, też niespecjalnie. W ogóle nie chcieliśmy bliźniaka.
Działka, na której zostało zaplanowane osiedle, nie należała jeszcze do Pani Deweloper, lidera chrześcijańskego nurtu budownictwa, co więcej, w zamyśle w imieniu firmy mieli ją kupić przyszli właściciele domów, jakoś tak wspólnym wysiłkiem doprowadzić do jej podziału (dlatego sam grunt nie był w sumie drogi - 170 zł za metr w Chyliczkach przy średniej 400-500 zł to było coś) i w końcu dać ją zabudować. Szatański plan.
Tak naprawdę nie było do końca pewne, czy to się uda, bo prawo pierwokupu należało do Agencji Nieruchomości Rolnych. Ponoć nie było to przeszkodą, dodawało jedynie sprawie delikatnej pikanterii. Termin sprzedaży działki nie został precyzyjnie wskazany w umowie, którą przedłożyła Pani Deweloper, był tam natomiast zapis, że stronie przystępującej do tak przedziwnej konstrukcji prawnej nie może wpaść do głowy pomysł, żeby dom zbudował mu kto inny. Zero ryzyka przy działce, czysty zysk przy budowie.
Wzięliśmy od Pani Deweloper wyrys działki, rzuty domu i ruszyliśmy w teren. Pan Bóg nie oświecił nas od razu.
Przerwa na zmianę dysku
Odcinek 4
Widoki i widoczki
czyli Dom pod Barrankami nieco się odsłania
Wróćmy na chwilę do stanu zastanego, w którym obecnie Szaleni Hydraulicy młotem i wiertarą zaciekle dziurawią pieczołowicie wytynkowane ściany. Aż się na płacz zbiera
Oszczędzimy na razie widoku tej krwawej jatki naszym miłym gościom, pokazując widoki - mamy nadzieję – ładniejsze. Mamy także nadzieję, że będą się wyświetlać, choć oczywiście zaproszenie na komisyjną obdukcję gdy zrobi się ciepli pozostaje aktualne.
Zatem Dom pod Barrankami zza płota:
http://www.barranki.com/slides/MMPi%20011.jpg
i zza drugiego płota:
http://www.barranki.com/slides/MMPi%20001.jpg
i z tego samego winkla, ale bez płota:
http://www.barranki.com/slides/MMPi%20014.jpg
I z drugiego winkla i zza płotu wraz ze słupem, który po raz pierwszy pojawi się w odcinku 5:
http://www.barranki.com/slides/MMPi%20013.jpg
No i od przodka:
http://www.barranki.com/slides/MMPi%20017.jpg
No już,wystarczy
CIĄG DALSZY NASTĄPI ZAPEWNE NIEBAWEM
--------------
W odcinku 4 wystąpił Dom pod Barrankami i słup