No i nadeszła w końcu pora, żeby trochę odświeżyć dziennik.
Generalnie – już mieszkamy.
Tak jak napisaliśmy kiedyś, wprowadziliśmy się do tego, co było.
O wiele prościej jest co dzień coś podłubać i przyziemić w sypialni niż pójść, podłubać i wrócić spać gdzieś indziej.
Przygoda z kuzynostwem wymusiła zaproszenie do wykańczania domu ekipę, która u nas stawiała. I zrobili to.
Nota bene, z małżonką nie możemy doczekać się wygranej w totka, żeby znowu budować dom i to w 100% przez nich (z wyłączeniem dekarki, elektryki i hydrauliki).
Dzięki tym ludziom nie wiemy co to fuszerka i nie rozumiemy, jak coś można pi_olić w trakcie pracy.
Wyrównali nam gdzie niegdzie tynki, położyli terakotę w kotłowni i koło kominka, obrobili drzwi, wylali stopień w garażu, podmurowali okna w garażu i zrobili w nich parapety wewnętrzne, ocieplili, nabili gipsokartony (135 m2), wyrównali łuki wokół okien (wspominałem już, że trzeba inaczej posadawiać okna łukowe? U nas skończyło się diaksowaniem łuków, żeby się dało je otwierać), zrobili i posadowili kratki wentylacyjne w pokojach na górze, otynkowali pasy nad kafelkami w kuchni i łazience, uszczelnili balkony (łosie zalali posadzki i balkony jedną taflą i woda z balkonu przesączała się do domu).
Ile za całość?
3800 PLN.
I niech nikt nie mówi, że nie można tanio i dobrze.
Oni potrafią.
Tyle o peanach na ich cześć. A cześć się należy. Polecam im wszystkim. Szczerze.
W trakcie wykańczania sami mało nie padliśmy. Wzięliśmy na tydzień przed wigilią w pracy urlop, który dla żartów na wniosku nazwaliśmy „Wypoczynkowy”. Do dziś się śmieję. Ładne to były wczasy…
Żeby nie było, że w weekendy się odpoczywa, w sobotę i niedzielę kupowaliśmy mnóstwo szpargałów do domu, a to osprzęt elektryczny a to lampy, a to brakujące kawałki glazur, terakot itp.
Między innymi wyleczyłęm się z Opoczna. Kawałek listwy dekoracyjnej tej samej serii kupowany w dwóch różnych sklepach różni się odcieniem. Dramat jakiś. Kafelki naprawdę łądne, ale strach, ajk za jakiś czas będzie trzeba coś dosztukować…
Dużo rzeczy na raz a dead line konkretny. Na święta przyjeżdżali moi rodzice i chciałem ich położyć już w domu, więc tempo było zawrotne.
Walczył dzielnie kafelkarz. W ramach oszczędności kładł znajomy studiujący dziennie. Więc trochę czasu to trwało. Nie szło mu za szybko, ale za to dokładnie. Coś za coś. Jak skończy tę swoją geodezję, będzie miał chociaż fach w ręku (zgodnie z dowcipem, co mówi niepracujący absolwent wyższej uczelni do pracującego absolwenta: Frytki i Colę).
We wtorek w nocy skończył fugować łaziekę, bo w środę wchodził hydraulik montować łazienkę.
Trochę hydraulicy się zestresowali, że na świeżych kafelkach robią, ale że przyszli o 11 to przynajmniej nie stresowali się, że od 7 rano ekipa tynkowała ścianą nad kafelkami (była całą zrobiona na szorstko, bo nie wiedzieliśmy, gdzie sięgną kafelki).
I pierwsze puszczenie nerw. Zaczęli amrudzić, że wyprowadzenie rury kanalizacyjnej jest za daleko od ściany i spłuczka się nie oprze (kibelek jest warszawski, czyli wyjście idzie pionowo).
Dostali po uszach, bo to oni ją robili i powinni byli odmierzyć. Potulnie wzięli się do dzieła.
Nie ukrywam, ze w ramach oszczędności resztek pieniędzy chciałem sam brodzik robić, ale wynegocjowaliśmy dobrą cenę – po 50 PLN za kibelek i umywalkę oraz 100 PN za brodzik z kabiną). Jak zaczęli o 11 to skończyli o 19. Sądzę, że nie były to źle wydane pieniądze, zwłaszcza jak patrzyłem na poziomowanie brodzika z jednoczesnym podłączaniem do kanalizy. Mogłem w tym czasie zajmować się czymś innym.
Niestety nie snem. We wtorek rano weszli panelarze.
Ogólnie rzecz biorąc są nieźli i dość dokładni, ale potraktowali poważnie stwierdzenie, że nie wyjdą, jak nie skończą.
I nie wyszli.
Siedzieli u nas 54 godziny a my z nimi.
Weszli we wtorek rano, panele dojechały w południe a wyszli w czwartek. Nie wiem, jaki jest sens nie spać dwie doby, bo tempo mieli dość mordercze pod koniec. Tzn. ślimak by się zadyszał, żółw może już nie. Pierwszego dnia poprosili o kawy do termosu. Na drugi dzień było mi przykro, ale zamówienie potraktowałem dosłownie. No co, nie powiedzieli, że słodzą… Na drugi dzień już dostali cukru. Łącznie z kawą.
Jako, że panelarze siedzieli non stop, z małżonką mieliśmy dyżury, więc o spaniu nie było mowy, no może po 3-5 godzin dziennie. Pod koniec tygodnia już sami chodziliśmy na rzęsach.
W międzyczasie sąsiad machał wałkiem malując dom. Teraz jak patrzymy na spokojnie, to jest parę niedoróbek (niewyrównane tynki, ziarnka piasku, zagłębienia do zatarcia itp.), ale to wyregulujemy jak znów się będzie ściany malować. Mamy nadzieję, że nieprędko.
Pobiliśmy w środę rekord ilości ekip, które dziargały w tym samym momencie.
Byłem ja, wieszający lampy, małżonka robiąca pierwsze podejście do posiadania czystego domu, elektryk regulujący działanie instalacji (przy okazji skasował błędy hydraulika, powiesili mu grzejnik w środku kabla i różnicówka zaczęła skakać ja na dyskotece), hydraulicy, panelarze, malarz w postaci sąsiada zjechała kuchnia z kuzynem – więc stolarze oraz oczywiście ekipa budowlańców).
Czyli łącznie 8 ekip różnoosobowych. Panelarz cierpiał najbardziej, bo jak zeznawał jego pomocnik, on jest dłubacz i lubi pracować sam i w spokoju… a tu w domu jak pod koniec wykonywania planu pięcioletniego… cyrk na kółkach.
W środę wiechali moi rodzice, trochę pokręcili nosem, że nie śpią u mnie, ale jak zobaczyli front robót, to zbledli i spojrzeli się nas wzrokiem pełnym litości.
Jak zjechała kuchnia od razu ściągnęliśmy ludzika od blatu.
Nie chcieliśmy drewnianego blatu a jako, że wcześniej staliśmy się posiadaczami parapetów z konglomeratu, z tego samego konglomeratu zamówiliśmy blaty. Zgranie kolorów łącznie z kafelkami wyszło idealnie.
Ekipa od blatów chciała 800 PLN za ich montaż, więc kupiliśmy je luzem i montaż zostawiliśmy kuzynowi. A że po zmontowaniu kuchni wyjechał na święta więc blaty jak zjechały wylądowały pod ścianą, co widać na fotkach.
Blaty z marmuru montuje się trywialnie prosto. Każdy waży po 100 kg, wić sam nie spadnie. Dla zabezpieczenia klei się go silikonem (tak na wszelaki słuczaj), przykłada i gotowe. I za to 800 PLN? Żart.
I tak nastała wigilia, podczas której stanęła nasza pierwsza choinka.
Pomimo buszowania małżonki po półkach z lampkami, bombkami i łańcuchami, okazało się że na standardową choinkę wejdzie 3 razy tyle ile mamy, więc czekają ans kolejne zakupy :).
Tyle na starcie.
Następnym razem rozpiszemy się szczegółowo etap po etapie z opowieścią jak to wygląda teraz.