No widzę, że mam nieco zaległości w opowieściach z frontu. No, a działo się i to sporo przez ten – dokładnie – tydzień. Poniedziałek zaczął się tradycyjnie – telefonami do firmy i ich odpowiedziami, że ciągle ustalają termin i że nie wiadomo kiedy to będzie, bo się zgrać nie mogą. Bardzo to wyglądało na to, ze ktoś mocno spotkać się nie chce. Nawet domyślaliśmy się kto z tej trójki tak mocno nas unika.
W międzyczasie pozwoliłam sobie zadzwonić do Wrocławia, gdzie podpisywaliśmy umowę, i się okazało, ze klientów dzwonią tam dziesiątki, bo też maja problemu z komunikacją z firmą. Zadzwoniłam, bo uznałam za bezczelny żart wysłanie mi życzeń świątecznych i noworocznych z życzeniami budowy wymarzonego domu Jakże zdziwiona była – faktycznie – ich pracownica – przemiła Pani Ani, bo ona otrzymywała informacje, że nasze budowy są w świetnej „kondycji”. Dosłownie popłakała się przy telefonie...
Ale wracając do poniedziałku. Po południu pomiędzy jednym telefonem z szefem N. a drugim, zadzwonił do nas sławetny Pan Grzegorz, z informacją, że oni ruszą z dachem, ale wszystko było wstrzymane bo.... właśnie nie wiedzieli, kto ma zapłacić za te drabinki, i że jak dopłacimy 2 tysiące, to prace pójdą dalej, bo drabinek nie ma ani w umowie ani w projekcie... No, to przelało już szalę goryczy, i wk...iony małżonek – chociaż trudno go wyprowadzić z równowagi wykrzyczał, że właśnie jest między jednym telefonem z szefem a drugim, i że kontynuować prace to będziemy jak ktoś do nas w końcu przyjedzie i że przecież osobiście miesiąc temu zapewniał, że drabinki już zakupione i wszystko jest ok....
W umowie, panie G. to my mamy tyle rzeczy, których nie ma do dzisiaj, że woła o pomstę do nieba. A pewne rzeczy są tak oczywiste, że pisać o nich nie trzeba, bo w umowie jasno stoi, że mają budować zgodnie ze sztuką budowlaną. Pan Grzegorz powiedział, ze w takim razie będzie dzwonił do szefa (który siedział obok ), jednak szef do którego dodzwoniliśmy się pół godziny później, oczywista – nic o tym nie wiedział.
Jak kolejne rozmowy nie przyniosły rezultatu, wieczorem małżonek poinformował w końcu literalnie, że jak inni nie mogą, to niech przyjedzie sam szef, i że to może nawet lepiej. Szef ciągle telefonicznie nie mógł zrozumieć, po co w ogóle to spotkanie, ale wyjaśniliśmy mu, że opłaci mu się do nas przyjechać, że jak nie wie po co to spotkanie, to może faktycznie nie wie co się w jego firmie dzieje, i może warto, aby w końcu się dowiedział. No i ostatecznie, że jak nie przyjedzie do jutra, tj. do wtorku, to zaczynamy rozmowy, ale już wszystkimi drogami oficjalnymi. Stwierdził więc, że przyjedzie. Rano potwierdził to, i po południu rzeczywiście przyjechał. Najpierw obejrzał dom, który jak twierdzą jego pracownicy „jest już skończony” (Faktycznie, jak nam obiecywano – na święta mieliśmy już tam mieszkać ), i do którego chciał w połowie grudnia wpuścić wykończeniówkę. Powoli uśmiech z jego twarzy spadał.
Mimo ciemności pokazaliśmy mu rzeczy, które do dziś nie zostały wykonane. Potem zaprosiliśmy go do starego domu i najpierw daliśmy mu do przeczytania list, który dostałby na biurko w środę, od razu jak tylko by nie przyjechał. List zawierał 11 złamanych punktów budowy, 12 innych nieprawidłowości, 10 niedokończonych do tej pory elementów przy tym etapie budowy i 9 punktów, a które oprócz zwrotu zaliczki żądamy rekompensaty. W tym liste ew. zgłoszeń do Inspektoratu Nadzoru Budowlanego. Poinformowaliśmy my go też jak wygląda stan na kilku innych budowach, i u podwykonawców i czym tak naprawdę grozi nierealizowanie niektórych punktów umowy. Bo nie tylko roszczeniami finansowymi....
Trzymał fason, i zdaje się wiedział o różnych wpadkach, ale chyba nie miał zupełnie pojęcia, że to działa na taką skalę i w takim wymiarze, i komuś mocno wymknęło się spod kontroli. Wyglądało na to, ze panowie z N. doskonale bawią się jego kosztem i kasą, bo szef wydaje się nie miał świadomości, że charakter firmy przewiduje, ze w razie jakichkolwiek roszczeń – odpowiada za wszystko tylko on swoim majątkiem, a nie koledzy, którzy jak poczują, ze źródełko się kończy to przejdą sobie dalej, zostawiając go z rozgrzebanymi budowami i dziesiątkami roszczeń i spraw w sądach. Wydaje się że nawet nie wiedział, ze w internecie pojawiło się już sporo negatywnych opinii o jego firmie...
W pewnym momencie nawet zaczęło mi go być szkoda, bo to młody chłopak co ma całe życie przed sobą, i prawdopodobnie znajomi postanowili zabawić się jego kosztem... Z drugiej strony – musimy walczyć o swoje, i jak nie przystaną na warunki, to będzie wojna na wszystkich polach – mediach, prasie budowlanej, sądzie, internecie...
No i chyba się przejął....
Na domiar złego, na jakiś czas przed spotkaniem dostaliśmy cynk od innych inwestorów, co potwierdzili nam nasi przyjaciele z Bielska, że od kilkunastu tygodni, jeden z braci G. – związany wcześniej z firmami Interdom, Interdom2, i markami Multieko, Multimur, jest przyjacielem jednego z dyrektorów tej firmy i normalnie „funkcjonuje” i „zarządza” prawie codziennie w Nordhome.
Już na początku powstania firmy, mieliśmy wiele sygnałów, ze N. może być ich kolejną firmą, bo bardzo wiele podobieństw na to wskazywało, ale skutecznie byliśmy zapewniani, ze tak nie jest. No cóż, daliśmy się nabrać, i jak widać po kilku miesiącach jednak wszystko szybko się potwierdziło.
Na nasze pytanie, czy pan Artur, który pracuje w N, to jest Artur G. - na początku, mówił tylko imię, ale w końcu potwierdził ze tak. Wiedzieliśmy, ale w tym momencie ręce nam opadły, bo dla nas było już wszystko jasne...Na nasze pytanie, czy wie kim jest ten pan, odpowiedział, ze tak, ze ten pan ma doświadczenie w budownictwie szkieletowym, a tak w ogóle to nie jest ich pracownikiem... No cóż, doświadczenie ma, ale w czyms innym, a jak to się za każdym razem kończyło – wiedzą setki osób, a Nordhome zaczyna działać dokładnie jak ich poprzednie firmy. Nasza rada była, że jeżeli chce ratować swoją firmę – dbać o jej markę i mieć z tego stały dochód na wiele lat, a twierdził ze tak właśnie chce, to nie z takimi doradcami!!! Nie wiem, pewnie jest tam jakiś układ, który powoduje, ze są od siebie jakoś zależni. Ale rany boga, chyba rzeczywiście był też w dużej części oszukiwany i mamiony tak jak my....
Nie chciał na miejscu nic podpisać, ale ustaliśmy, ze następnego dnia oddzwoni i powie, co oni na to wszystko. Początkowo nie było nam to w smak, ale z drugiej strony, najwyżej będzie to trwało dłużej, i w końcu dopniemy swego więc stwierdziliśmy, że jak chce to niech jedzie. Poradziliśmy mu nie konsultować się z podwładnymi kolegami, tylko – jeżeli już – z prawnikiem, to da mu prawdziwy obraz tego, co naprawdę się dzieje, co stać się może i co to wszystko oznacza. Generalnie my chcemy polubownie – ale na naszych warunkach, zakończyć tę farsę...
W środę wieczorem dostaliśmy pierwszy sygnał – od dyrektora handlowego, który już pozbawiony swojego lanserskiego uśmiechu – zadzwonił przeprosił męża i w skrócie przedstawił ich propozycję.
Mąż, ponieważ tak jak mówił – od środy nie było go w kraju, powiedział ze się zastanowimy i damy jakąś odpowiedz. W czwartek dostaliśmy ich propozycję także na piśmie. Przesłałam małżowi, no i czekam aż wróci.
Obiecaliśmy ze po weekendzie damy odpowiedz. Propozycja jest ramowo ciekawa, nie wiem jak w praktyce i realizacji, aczkolwiek jak twierdzą, chcą wszystko naprawić - uzupełnić braki, dalej budować i dokończyć budowę na dogodnych dla nas warunkach.
No i co teraz? Zaufać im po raz kolejny? Dać wielką szansę? Dodam, ze zawiera propozycję, która nie skutkuje ewentualnym utopieniem dalszej naszej kasy. Więc może? Może faktycznie ich szef nie wszystko wiedział i rzeczywiście chce coś naprawić?