Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości
  • wpisów
    37
  • komentarzy
    0
  • odsłon
    73

Entries in this blog

MarzannaPG

Dziennik Budowlanej Jones

Wywiad z wampirem – cz. 2

 

 


Nie mam nic przeciwko domostwom a’la scenografia z „Chłopów”, tylko jakoś nie chcę mieszkać w skansenie.

 


Ja: A nie ma pan czegoś bardziej współczesnego?

 


Gościu patrzy ponuro. Zaraz rzuci mi się do gardła. Ma być nie pałac, nie zajazd i nie czworaki – ta baba chce niemożliwego!

 


Rozglądam się i dostrzegam na ścianie kalendarz z projektami. O proszę, są! Skromne domki jakby żywcem wyjęte z przedszkolnych rysunków: dachóweczką w rybią łuseczkę, okienka dzielone po środku, czasem jakiś daszek nad wejściem albo wykuszek z boku. Cudeńka!

 


Pokazuję kalendarzyk Wampirowi. Facet leci gdzieś. Już myślałam, ze położyć się w trumnie celem regeneracji, ale nie – wraca z katalogiem.

 


Na wstępie odrzucamy wszystkie projekty z ogromnym holem i klatką schodową.

 


Architekt (ze zgrozą): Jak to? A jak przyjdą goście, dajmy na to dwudziestu, to gdzie zostawią buty? Gdzie będą państwo trzymać gościnne kapcie?

 


Oczyma wyobraźni widzę ów hol pełen dwudziestu par bamboszy. O, matko!

 


Architekt (wylicza dalej): A mokre parasole, okrycia wierzchnie…?

 


Nie starcza mi już wyobraźni na dwadzieścia palt. Boże, szatnia publiczna w moim domu…

 


Ja: Nie i jeszcze raz nie! Dom ma być dla nas! Nie dla gości! Wystarczy niewielki przedsionek, obecnie mamy 2m2 i jakoś się ludzie mieszczą.

 


Misiaczek mnie popiera z całych sił. Też się przestraszył tych bamboszy i palt.

MarzannaPG

Dziennik Budowlanej Jones

Wywiad z wampirem – cz. 1

 

 


A po zimie przychodzi wiosna. Chyba kwiecień 2003

 

 


Poszukiwania projektu domku trwają. Wprawdzie plan się nadal zmienia (i zmienia i … itd.), ale trzymamy rękę na pulsie a przynajmniej nam się tak w owym czasie wydaje.

 


Odwiedzamy biuro architektoniczne. Niech nam pomogą, my już wymiękamy: nasza dziupla zawalona katalogami, w Empiku niemal prywatna czytelnia i ochrona łazi krok w krok szukając pretekstu, by nas wreszcie wylać.

 


Biuro przypomina marmurowy grobowiec z tanich horrorów. Nadchodzi Drakula. Och, przepraszam: Architekt. Zapytujemy o cenę projektu indywidualnego. Krew się nam ścina z wrażenia. Nie będzie miał z nas krwiopijca pożytku!

 


Ja: To może jednak jakiś powtarzalny…

 


Architekt (szczerzy kły): Proszę bardzo! Mamy szeroki wybór!

 


Kłuje nas rezydencjami dla Kulczyków i innych Carringtonów. Cholera, nie jestem Alexis...

 


Misiaczek: Nie, nie, coś mniejszego i prostszego…

 


Architekt: Ależ oczywiście!

 


Zostajemy obezwładnieni wizjami przepysznych dworków. Wszędzie kolumny, łuki, tympanony! Już się czuję jak Trędowata na salonach.

 


Ja: Nie, nie, jeszcze mniejsze i bez tych udziwnień, do 150 metrów, na planie prostokąta, dach dwuspadowy, poddasze użytkowe…

 


Dostajemy chałupy w wersji w sam raz dla Jagny Borynowej.

MarzannaPG

Kod Leonarda da Vinci – cz.2

 

 


Kabelek elektryczny zakopany, wtyczka ukryta sprytnie w trawie, zatem autochtoni nie powinni wpaść na trop.

 


Nastaje Era Wodnika. Wielka Loża ZGK spuszcza nas w kanał. Wodociągu się zachciewa? No to niech se zbudują, łaskawie zezwolimy, nawet do sieci wepniemy, a my weźmiemy potem tę inwestycję we władanie. Za darmo. Won!

 


Komando Foki zamienia się w Komitet Fucki*. Budujemy. Całe 150 metrów wodociągu. A że działka jeszcze rolna? A niby czym mamy zraszać swoje prawie półhektary ziemi uprawnej, proszę Wielkiego ZGK, co?

 


Masoni głupieją. A woda rurą płynie.

 


Przede mną deszyfracja kolejnych tajnych dokumentów. Po analizie piktogramów mapy geodezyjnej czuję się na siłach opanować nawet pismo kipu.

 


Zlecamy sporządzenie mapy do celów projektowych. Sądząc po wartości spodziewam się dzieła samego mistrza Leonarda w złoconej ramie. Osłupieję dostając do ręki cienki rulonik. Czyżby w tym kraju ceny kalki poszły niebotycznie w górę?

 

 


* od ang. „fuck” (nieeleganckie słowo nadużywane w owym czasie przez członków komitetu )

MarzannaPG

Kod Leonarda da Vinci – cz.1

 

 


Styczeń 2003, znowu zima, nie tylko w przyrodzie

 

 


Stan: od euforii do zwątpienia, prawie anoreksja, łysienie (u Misiaczka), jednostek alkoholu lepiej nie liczyć

 

 


Plan miejscowy się zmienia. Zmienia się. I zmienia. I zmienia. I…. nadal się zmienia. Czy aby zdąży w tym stuleciu? Na to pytanie urbanista udziela nam odpowiedzi równie odgadnionej jak uśmiech Mony Lizy.

 


Nagle okazuje się też, że z pozoru prosty i przyjazny świat opanowany jest przez mroczne organizacje posługujące się niezrozumiałym dla ogółu szyfrem, swoistym kodem, którego celem jest zdezorientowanie osobnika niewtajemniczonego. Zaprawdę Leonardo i sekrety jego malarstwa to mały pikuś wobec tych potężnych instytucji.

 


Weźmy Bractwo Pioruna, które wznosi przydrożne kapliczki opatrzone znakiem Zeusa Gromowładnego – żeby do niego przystąpić trzeba zrozumieć symbolikę Doniosłego Certyfikatu zwanego ‘umową przyłączeniową’. A w nim podjerzane kWh, C11, Z-3a itp. Zatem zamieniam się w agentkę Jones i deszyfruję, dekoduję, rozpracowuję, łamię oraz odcyfrowuję. Na koniec owi masoni łaskawie pozwolą zasilić swe szeregi za „drobnym” wziątkiem. Potem jeszcze okres inicjacji ćwiczący cierpliwość adepta i jest a właściwie będzie: piękna, biała skrzyneczka z piorunkiem! Niespodzianka gratis: docelowa stanie hoooohooohooo albo za jeszcze dłużej, tymczasowa zaś na poletku Sąsiada, sto metrów od nas.

 


Jedziemy kupić stosowny kabelek.

MarzannaPG

OBCY - DECYDUJĄCE STARCIE – część 2

 

 


- Burmistrz prosi! – oznajmia wampirzyca. Daję głowę, ze oblizuje krwawe usteczka. Stwora czuje krew!

 


Poprawiamy futerały. Wchodzimy swobodni, ale czujni.

 


Obcy wyłania się zza baaardzo długiego stołu. Oślizgłe, pokryte łuskami cielsko skrywa pod dobrze skrojonym garniturem. Śliniącą się gębę pełną jadowitych kłów za maską uprzejmości.

 


Na czoło komanda wysuwa się Desperado 1. Nie bawi się w gierki. Pach! – lewy sierpowy wyrokiem NSA. Sruuu! - prawy artykułem w prasie o podobnej sprawie. Łup! - w zęby przepisami o zabudowie siedliskowej.

 


Ciach! – ja daję po jajach zatwierdzonym podziałem ziemi.

 


Obcy kwili, ale nie poddaje się. Wzywa posiłki. Nadciąga Potwór. Łubudu! – razi nas z miejsca planem miejscowym. Tratata! – Sołtys czyli Desperado 2 ładuje pismem z pieczęcią Obcego, gdzie stoi jak byk, że teren jest przewidziany pod zabudowę.

 


Pąąąą! – Obcy z Potworem rykoszetują słowem „przewidziany” (niby że w przyszłości).

 


Nawalanka trwa.

 


W międzyczasie zyskujemy sojusznika. Desperado 4: Młody. Będzie się budował jako Sąsiad 2. „Co się nie da? Wszystko się da!”

 


Młody przechyla szalę zwycięztwa.

 


Frakcja Jurasic Park pada. Gady machają białą flagą -ogłaszają zmianę planu miejscowego.

 


Hurrraaa!

 


Niestety, za nasze pieniądze…

MarzannaPG

OBCY - DECYDUJĄCE STARCIE – część 1

 

Koniec cholernego lata 2002

 

Stan: 50 kg ‘żywej’ wagi (hurra!), 2 jednostki alkoholu (mniam!) i grupa wsparcia (faceci!)

Miejsce: pieczara Obcego przez pi ar* nazywana Ratuszem.

 

Wchodzimy. Komando Foki w składzie: ja, Sąsiad i Sołtys. Drogę zagradza nam wampirzyca (czerwone pazury, czerwone usta, czarny natapirowany łeb). Czy ona nie wie z kim zadziera?

- Byli państwo umówieni? – pyta uśmiechając się upiornie.

Darujemy jej. Dziś nie zginie. Oszczędzamy amunicję.

- Proszę chwileczkę poczekać. Pan burmistrz zaraz państwa przyjmie!

Stoimy, cały czas zwarci i gotowi. Nie zmylą nas te marmury czy złocenia, tu wszędzie czuć zgnilizną. Nie zwiodą nas dębowe drzwi, za nimi czai się On. Obcy.

W dłoniach dzierżymy broń. Trzy futerały. Trójka Desperados.

Desperado 1: Sąsiad. Szef Komanda Foki. Zraniony na dumie przez Potwora. Długo lizał rany. ”Dostałem baty! Ja, stary wyga!”

Desperado 2: Sołtys. Przyboczny. Gnębiony wyrzutami sumienia. Pragnie odkupić winy. „Gdybym wiedział, nigdy bym tych działek nie sprzedał!”

Desperado 3: Ja. Drobna blondynka. Przynęta. Niepoprawna romantyczka. „Wybuduję się na mojej ziemi, do jasnej cholery!”

 

* (dla niezorientowanych) pi ar to wymowa angielskiego skrótu: p.r. (public relations)

MarzannaPG

Czas Apokalipsy

 

Tenże czerwiec 2002, upał jak cholera...

 

W domowych pieleszach liżę rany. Tej najcięższej nic chyba nie zaleczy. Oto wzięliśmy pieniądze mamusi i przepuściliśmy jedną trzecią na bezużyteczny kawałek pola. Piękny, cholera, ale tylko piękny. Misiaczek coś tam gada, że będzie sadził wierzbę czy inną marchewkę, ale ja go nie słucham tylko zalewam się łzami. Nie śmiem spojrzeć w oczy mojej rodzicielce, która sprzedała swoje jedyne lokum, rozdała dobytek znajomym i przeprowadziła się do naszej dwupokojowej dziupli. Na 33 metrach kwadrat troje ludzi i dwa koty (nasz i mamusi), które nienawidzą się od pierwszego wyrwanego kłaka. Czy będziemy tak mieszkać do końca świata?

MarzannaPG

Rambo – pierwsza krew

 

 

Czerwiec 2002, znowu lato

 

No i dokonało się! Staliśmy się właścicielami wymarzonego niemal półhektarowego pola. Ja nie mogę wytrzymać i prawie codziennie wsiadam na rower i gnam popatrzeć na mój kawałek ziemi. Jakiś atawizm czy co?

Jakby nam było mało dorzucamy sobie jeszcze 1,5 ha dzierżawy chwastów, co by w świetle prawa stać się rolnikami i wybudować sobie siedlisko.

Czas na starcie z Urzędem.

Przygotowuję się do bitwy starannie. Najpierw odzienie maskujące a’la ‘niewidzialny’ petent, potem barwy ochronne czyli mina pokornej. Na koniec giwera i granaty: teczka z papierami, każdy w osobnej koszulce. Jeszcze lufa na odwagę i oto w samo południe staję przed Panią Urzędnik.

Błąd pierwszy: nie doceniam przeciwnika. Pani Urzędnik sztukę walki ma opanowaną w jednym, wymanikiurowanym paluszku. Kompetentny wygląd i uśmiech osłabiają moje morale.

Błąd drugi: pozwalam się zdezorientować.

- Pierdu, pierdu, pierdu, pierdu, pierdu – wróg zalewa mnie monotonnym i nierozumiałym wywodem.- Pierdu, pierdu, pierdu…

Zapadam w leciutki letarg.

- Pierdu, pierdu, pierdu… i dlatego nie może pani wybudować tu domu!

Pach! Dostaje znienacka prosto w serce!. Że co?

Jeszcze żyję. Broczę krwią, lecz sięgam po broń.

- Ale wyrok NSA… musi być wyraźny zakaz… - strzelam, ale niecelnie.

Pani Urzędnik odrzuca maskę, przemieniając się w potwora i wyciąga spod kontuaru bazukę.

- WSADŹ SE W DU…Ę wyrok NSA, ty głupia ci.. (piiiii)!!! My tu jesteśmy prawem! WYPIERRR…!!!!

- Jesteśmy rolnikami! - bronię się desperacko, rzucając granatem.

Pani Urzędnik z demonicznym uśmiechem chwyta go w zęby i rozgryza.

Śmiertelnie ranna czołgam się do wyjścia. Goni mnie szyderczy rechot potwora w ludzkiej skórze.

Padam.

 

P.S. Celem wyjaśnienia: miejscowy plan zawierał klauzulę możliwości budowy tylko w konkretnym miejscu, które to nie uwzględniało naszej działki. Tymczasem wyrok NSA w podobnej sprawie jak nasza mówił, że w planie musi być wyraźny zakaz. Oczywiście urząd zinterpretował to tak, że skoro tu można, to w innym miejscu automatycznie nie można.

MarzannaPG

Ziemia obiecana - cz.2

 

O, Boże!

Wydaje z siebie pisk i oblatuję pole kurcgalopkiem. Sołtys i mąż patrzą na mnie dziwnie, ale co tam! Ja już znalazłam moje miejsce na ziemi. Oto moja Ziemia Obiecana. Wszystko jest: pola, las, masyw Ślęży w oddali, mało domów dookoła, cisza, spokój, trochę wieje, ale przynajmniej nas nie zaleje. A jak tu będzie bosko wiosną! A jak latem! A jesienią! A zimą jak będzie śnieżek!

- Trzeba będzie odśnieżać! – zauważa Misiaczek.

Ech, ci mężczyźni. Za grosz wyobraźni!

- Nie ma lasu – burczy w dodatku.

- A tam to co? – pokazuję na horyzont. No może troszkę bliżej.

- Chciałem duże drzewa! – skarży się.

- No i są. Zobacz jakie sąsiad ma wspaniałe brzozy!

I wreszcie nokaut:

- Gdzie my kupimy prawie pół hektara za taką cenę? I w takim miejscu?

Misiaczek pada na deski.

- Kupujemy! – woła do sołtysa.

Jeszcze mała awanturka, którą działkę bierzemy ( pole podzielone jest na 4 działki). Ja chcę tą z tyłu, bo tam nic nie przeszkadza w podziwianiu Ślęży, lasku i pól. Od asfaltu dalej, gdzie może pod kołami zginąć moje przyszłe stado kotów. No i nikt mi się nie wybuduje pod nosem. Misiaczek ma tylko dwa kontrargumenty: trzeba zrobić drogę i daleko ciągnąć media.

No to co?

MarzannaPG

Ziemia obiecana - cz.1

 

 


Zima 2002, luty czy jakoś tak…

 

 


Znajduję kolejną działkę do obejrzenia. Która to? Liczę: pierwsza to ta, co leżała przy autostradzie („eee, pani, jak się dobre okna wstawi nic nie będzie słychać!”), druga znowuż przy torach kolejowych („eee, pani, tu rzadko co jeździ”), trzecia na skarpie w terenie zalewowym („eee, pani, ino trochę wiosną wylewa”), czwarta u podnóża Ślęży, piękna, lecz stanowczo za daleko („eee, pani, co to jest 50 km! Jak splunąć!”).

 


Dzwonię. Co? Nie ma autostrady? Torów? Jest widok na Ślężę? Matko, pewnie ze sto kilometrów od Wrocka? Tylko dwanaście? Pewnie nad rzeką? Nie? I na zachód od miasta? Jezusicku, toż to kamieniem rzucił od naszego mieszkanka!

 


Sprawdzam na mapie. Faktycznie blisko. W okolicy jest park krajobrazowy i sztuczne jezioro z kąpieliskiem. Zaraz, zaraz, przecież my znamy te tereny! Jeździliśmy tam na rowerach! I opalaliśmy się nad tą wodą! To tam widziałam swoją pierwszą dziką czaplę z bliska! I zbierałam orzechy z leszczyny!

 


Telefonuję do Misiaczka i piszczę mu do ucha. Oczywiście nic nie rozumie i wykręca się ważną pracą. Potem, w domu, muszę wszystko powtórzyć i nie piszczeć. Czy on nie pojmuje, że się nie da?

 


Jedziemy.

 


Sołtys niczym biblijny Mojżesz prowadzi nas ku swym włościom. Stajemy. Zamieram.

 


O, Boże!

MarzannaPG

W POGONI ZA ROZUMEM – cz. 2!

 

Grudzień 2001. Pada śnieg. Pachnie Bożym Narodzeniem

 

Nareszcie przełom. Znajdujemy dom niedaleko miasta, nowy, w stanie surowym otwartym, ale są okienka drewniane w cenie domku. Działka - pół hektara!!!! A całość taniej niż pękający dom z transformatorem.

Gnamy na złamanie karku! Misiaczek próbuje być sceptyczny.

- Pewnie to jakieś oszustwo – mówi, ale sam różowiutki jest z emocji. Ja mu na to, że sprawa musi być czysta, bo sprzedaje biuro nieruchomości

Domek nie jest wcale żadnym mirażem, działka też. Nie zraża nas to, że sporo czasu zabrało nam przejechanie na drugi koniec miasta i potem jeszcze trochę w głąb pól i lasów. Ale za to jakie widoki z okien. No, jeden się Misiaczkowi nie podoba: linia wysokiego napięcia widoczna z salonu. Ale ja dostrzegam tylko piękne pole kukurydzy z oszronionymi badylami a w tle zamglony las. A ten tu z linią wyjeżdża! No wprawdzie buczy i strzela, ale przecież mróz, więc prawa fizyki, trala lala ….

Małż, wredna małpa, nadal kręci nosem. No fakt, w piłkę to tu nie pogramy, bo ta cholerna linia przecina owe pół hektara dokładnie po przekątnej. No i mamy pas: ja chcę kupować, on nie. Mama nie chce się narażać żadnej ze stron.

Postanawiam zobaczyć owe drewniane okna. Najpierw dostaję info, że są w jakimś składzie, potem, że są lekko zniszczone a na koniec, ze właściwie to ich nie ma. Wyparowały?

Jeszcze nie mądrzeję. Co tam okna, co tam linia wysokiego napięcia! Ja chcę tego domu! Nie chcę żadnej budowy ( o czym zaczyna napomykać mąż – były budowlaniec). Histeryzuję. Boję budowy i już! Moja koleżanka się przez budowę rozstała ze ślubnym! Ja nie chcę tak skończyć! Zaczynam podejrzewać, że Misiaczek może właśnie chce i tylko szuka pretekstu!

Oglądamy w biurze pozwolenie na budowę oraz projekt i wybałuszamy oczy! Na działce stoi coś zupełnie innego! Dobra, sprzedający zgadza się na własny koszt doprowadzić stan prawny budowy do porządku (za brakujące okna, dziad jeden, nie chce obniżyć ceny).

Mojemu mężowi od początku nie pasuje coś w sztuce budowlanej. Żeby nie było, że zmyśla, wieziemy Specjalistę. Specjalista wieszczy katastrofę. Wieńca brak, dach ciężki (kopertowy w L, betonowa dachówka), rozpiera mury, które na rogach już pękają. Nie ma siły – trzeba dach rozebrać.

- No to rozbierzemy! – mówię buntowniczo. Niczego bardziej nie pragnę jak tego domu! Będę go mieć – zaparłam się i już.

Szukam firmy, co się podejmie rozbiórki i ułożenia dachuna nowo. O mało nie mdleję. Wszyscy chcą jakiś astronomicznych kwot. Skąd my je weźmiemy?

A potem ostateczny cios – biuro wycofuje ofertę ze sprzedaży. To bubel prawno- budowlany, mówią uczciwie.

Ten bubel śni mi się po nocach. Póhektarowa działka też. Ja już wiem jedno – nie chcę starego domu. Chcę nowy. Prawie go miałam!

Pewnego ranka budzę się i olśniewa mnie. Przecież ja mogę mieć nowy dom! Wystarczy go zbudować!

c.d.n.

MarzannaPG

W POGONI ZA ROZUMEM -cz.1

 

 


Jest rok 2001. Wrocław. Lato.

 

 


Upał jak cholera. Mój małż leży sobie biedniutki po operacji kolanka, jeszcze mało przytomny. A ja, współczująca żonka, nadaję o kupnie domku a właściwie to o mojej mamusi, która chce sprzedać mieszkanie i zamieszkać z nami. Przecież nie będziemy się gnieździć w bloku!

 


- Prawda, że cudownie, Misiaczku?!

 


Misiaczek coś tam bełkocze bez składu.

 


- Wiedziałam, że się zgodzisz! Misiaczku; całuję go w czółko i dzwonię do mamusi.

 


Potem Misiaczek powie, że go niecnie wykorzystałam. E tam, zaraz niecnie!

 


Następnie kupuję gazetkę i czytam ogłoszenia. O rany jakie te chałupki tanie, trzymajcie mnie! I ta i ta, i tamta też! Kupujemy wszystkie!

 


No to jedziemy zobaczyć pierwszą. Tak ze trzydzieści kilometrów, droga przez las (super!- cieszę się jak dziecko), wyjeżdżamy na kilka chałupinek na krzyż i jest! Fajny domeczek, widzę go oczami wyobraźni: tu kuchnia, tam pokoik, w tej stodole garaż (a jakie zajefajne łukowe wrota!). Wszystko świetnie, tylko najpierw trzeba by tę ruinę rozebrać do gołych fundamentów. W międzyczasie zlatuje się wiejska dzieciarnia.

 


Uciekamy.

 


Dalej jest tylko tylko gorzej. Dostajemy totalnej załamki po pękającym na pół domku, 50km od Wrocka za jedyne 100 000 złotych! Z transformatorem na działce - gratis! Nie chcemy? Jacyś nienormalni jesteśmy!

 


Tymczasem mija piąty miesiąc poszukiwań.



×
×
  • Dodaj nową pozycję...