Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości
  • wpisów
    19
  • komentarzy
    0
  • odsłon
    48

Entries in this blog

Heath

Z pamiętnika inwestora

 

Rozdział XVII Teaser

 

 

Miescina XV wiek

 

 

...W kącie karczmy siedziało kilku rycerzy. Wesoła to była kompanija,a i niespieszno im musiało być, bowiem zatrzymawszy się na popas nie zaprzestali jeno na spożyciu strawy, a co rusz zamawiane antałki z miodem i piwem przekonały ich do dłuższego niż zakładali pobytu. Sam ich wygląd i zwisający u pasa oręż wskazywał na to, że nie warto wchodzić im w drogę a

 

dobywający się z ich strony zapach wskazywał że nie rozstawali się z końmi i zbrojami co najmniej od dnia Św.Patryka, jak nie od Wigiliji. Gdy rycerze biesiadowali opowiadając zbereźne historie, nagle w drzwiach karczmy stanął brodaty dziad.

 

 

Dziad ów, widywany w tej karczmie od czasu do czasu, za strawę i garniec piwa raczył swoich dobrodziei opowieściami pobożnymi lub sprośnymi, zależnie od tego, kogo udało mu się przekonać do zafundowania posiłku. Ciekawym było to, że i jednych i drugich opowieści miał w repertuarze nad wyraz sporo.

 

 

Ooo - ucieszył sie na widok przybysza jeden z rycerzy odróżniający się od innych starszym wiekiem i sumiastym wąsem. A zasiądźże z nami dziadu, chodźże!

 

Dziad uśmiechnął się w odpowiedzi i ruszył ku biesiadującym rycerzom.

 

Dajcież mu polewki i miodu, a żywo - zakrzyknął jeden do młodzika który usługiwał gościom.

 

No, opowiadaj dziadu, bom okrutnie ciekawy twoich historyi - rzekł grubym głosem ten wąsaty.

 

Dziad najwyraźniej kontent z okazji jaka mu się przytrafiła, usiadł na ławie i otrzepując kurz z sukmany zapytał:

 

A cóż moi mili panowie byli byście radzi usłyszeć?

 

- No wiesz, coś, jak ta opowieść o tych mniszkach, co je zdybałeś w krzakach przy trakcie toruńskim - podpowiedział z rubasznym uśmiechem jeden z współbiesiadników.

 

- O, albo o tym kupcu co go widziałeś w Kozim zaułku, jak chędożył swego pachołka.. przerwał mu drugi, gestykulując żywo ręką w której dzierżył półgęsek.

 

Cała kompanija ryknęła śmiechem, jeno najstarszy z nich, ten z wąsem zakrzyknął gromko:

 

- Zawrzeć pyski, bo morgensternem zdzielę! - Dajcież mu przemówić. Gadaj dziadu, rzekł rycerz i podsunął staremu miskę z polewką i garniec miodu.

 

 

No więc... dajcie łaskawi panowie nasajmprzód gardło zwilżyć, albowiem skwar okrutny na dworze, a i po tym szlachetnym płynie snadniej mi się strofy układają... dziadyga wziął dwa krzepkie hausty, beknął przeciągle i zaczął.

 

 

Trzeba wam wiedzieć szlachetni panowie, iż karczma owa, w której sie teraz znajdujemy, była całkiem niedawno świadkiem pewnej historyi, która pewnikiem was zainteresuje...

 

 

Otóż, bawił tu orszak biskupa, któren to raczył udać się w podróż aż z Gdańska do Łęczycy, coby na polecenie Papieża podatek ściągać na wojnę z niewiernymi.

 

W orszaku tegoż biskupa był oprócz dostojności kościelnych i innych szlachetnie urodzonych, również syn pewnego księcia z Pomorza, któren to młodzik wsławił się tym że na drodze orszaku niejedną dziewkę zbrzuchacił, a i mówi się - tu ściszył głos - że i niejedną mężatkę zbałamucił, tak!

 

 

Bu ha ha ha ha - zaryczeli w odpowiedzi rycerze, a dziad korzystając z okazji pociągnął sążnistego łyka z garnca.

 

 

I tenże młodzik, gdy zacni mężowie przy kaszy i pieczonym prosiaku rozprawiali o sprawach państwa i wiary, odłączył się od wszystkich i zaczął nagabywać dziewkę, córkę karczmarza, co tu wtedy usługiwała. Dziewczę to było młode, ale nie płoche, jak to inne panienki w jej wieku, jeno taka to była co chętnie spojrzenia bałamutników łapała, dlatego też ojciec jej nie pozwalał

 

usługiwać jej każdemu mężowi co w karczmie stawał. Wyjątek stanowiły możne persony lub osoby duchowne, jak wtedy, nie przewidział jednak karczmarz że w orszaku duchownych taki ... rębajło się czaić może no i córkę tego dnia wypuścił z kuchni.

 

 

Bu ha ha ha ha - znów gromko rozległo się po izbie.

 

 

Dziad najwyraźniej pobudzony zarówno trunkiem jak i zainteresowaniem słuchaczy, postanowił pójść na skróty w swej opowieści i zaczął znowu...

 

 

No więc siedzę ja sobie w kąciku i przegryzam kozi ser, mając już oko na tego kochasia, bo wiem że zaraz rymćkanie będzie! Patrzę, raz - dwa i już ją zdybał w spiżarni... przysuwam się na ławie i zaglądam przez szpary w deskach. Słyszę jak ją tą dworską gadką omamia, że ładne oczy ma, że on to ją na zamek zabierze, że tam uczty i bale ... I że on to w zasadzie nie tańczy, że nad te dworskie pofikiwania to on przedkłada konwersacyje z takimi intelygentnymi jak ona, no ale że z nią to w pierwszej parze zatańczy. I takie jej opowiastki czyni, a ona coraz szerzej się szczerzy do niego, już kraśnieje na licach i coraz to śmielej na niego spogląda, a on świdruje tymi szatańskimi oczami poprzez onej giezło, już się od niej przybliża i dalejże jej coś szeptać do ucha i spoglądać w ten malinowy chruśniak co za karczmą się rozpościerał...

 

Tu dziad przerwał i zasapał zafrasowany... Wąsacz domyślił się w mig i zakrzyknął gniewnie na chłopaka coby garniec miodem uzupełnił.

 

No mów, mów, co dalej - niecierpliwili się członkowie kompaniji.

 

 

No więc - dziad znowu wziął srogiego łyka, obtarł brodę i wznowił opowieść - Patrzę, a oni razem wymykają się chyłkiem z karczmy - cosik będzie pomyślałem sobie - rzekł dziad z szatańskim uśmiechem. Wychodzę więc i ja, skradam się wedle stajni i chlewika, hyc przez warzywnik i już widzę jak te krzaki malin się trzęsą. No więc ja podchodzę cichaczem bliżej...

 

rozchylam krzaki...

 

a tam...

 

 

 

Tu pozwolę sobie przerwać tą arcyciekawą opowieść. Zostawmy Dziada i jego kompanów, gdyż równie ciekawe - jak nie ciekawsze rzeczy to się dopiero będą dziać na tym terenie tj. w Mieścinie, sześć wieków później. Na mej budowie, rzecz jasna.

 

Ale o tym już w następnym odcinku.

 

Zapraszam wkrótce...

Heath

Z pamiętnika inwestora

Rozdział XVI Trailer

 

[czarno - białe obrazy z budowy, potem głos lektora]

Kiedy życie przerasta wyobraźnię

A jest robota do skończenia

W świecie gdzie wszystko jest przeciwko tobie

A ludzie którym płacisz i ufasz zawodzą

 

On bierze sprawy w swoje ręce

 

I musi przetrwać...

 

Historii budowania ciąg dalszy...

Opowiedziany przez twórców "Z pamiętnika inwestora"

 

W rolach głównych:

 

- Brodaty Dziad i Karczemna Dziewka

- Rozmówki polsko - fińskie

- Cygan zwany Hindusem

- Srający pies

- Polonez Truck

- Ściśnięte dżądra

- Pan Kaziu

 

i ...

 

[tutaj Wyłania się z mgły postać (cień) Inwestora, a za jej plecami pojawia sie napis:]

 

Z pamiętnika inwestora - sezon 2

 

Na ekranach waszych komputerów tej wiosny.

Heath

Z pamiętnika inwestora

Raz, dwa, raz, dwa, słychać mnie?

 


Wpadłem tylko na chwilę oznajmić iż.... przeprowadzam się DO DOMU!! Tak, tak, po dwóch latach i dwóch miesiącach wreszcie zaczynam żywot wieśniaka . Dawno mnie tu nie było ale powiem tylko tyle: było ciężko. Ostatni miesiąc odcisnął na mnie nieusuwalne piętno. Wyglądam ponoć jak siedem nieszczęść: wzrok dziki, suknia plugawa, wychudłem tak że wszystkie portki lecą mi z du.py, wykorzystałem prawie cały urlop ale mam nadzieję że było warto.

 


Jestem właśnie w środku szału przeprowadzki i nie wiem ile jeszcze tak wydolę.

 


Ale nie martwcie się, niedługo wznowię opowieści inwestora-fajtłapy, bo dużo się działo i dużo jeszcze przede nim .

 


Pozdro!

Heath

Z pamiętnika inwestora

Rozdział XV G*wniana historia, czyli Szambo-(foto)story

 

 


Uwaga, najpierw obejrzyj http://pl.youtube.com/watch?v=f5RsG2Oiw6k" rel="external nofollow">Wprowadzenie

 

 


Roku Pańskiego 2005, kiedy kupowałem działkę, zapewniano mnie w gminie, że kanalizacja w mojej okolicy będzie za rok. Pasowało mi to i ze względu na termin i dlatego że nie musiałbym kupować szamba. Jak się można domyślić, nic z tego nie wyszło, bo kanalizy nie było ani za pół roku, ani za rok, ani za dwa.

 


Dlatego też kiedy zbliżał się termin rozwiązania tej kwestii, postanowiłem przycisnąć urzędasów do ściany i zażądałem wiarygodnego terminu. Miła Pani z Gminy widząc mnie już n-ty raz pytającego o to samo, z uśmiechem oznajmiła że może w 2008 roku ,ale tak "między nami" to pewnie w 2009.

 


No cóż, na wiosnę 2008 muszę się wprowadzić, więc nie pozostawało nic innego jak zakupić szambo.

 


Jako że przełom miesięcy październik/listopad był wyjątkowo pogodny, radośnie założyłem że jeszcze zdążę posadowić szambo, wyrównać teren i zasiać trawkę.

 


Jako że w Mieścinie nie znalazłem producenta, wybór pada na jedną z firm z "zagłębia szambiarskiego", czyli spod Radomia - porządna strona internetowa, fachowa informacja i ponoć częste kursy do Mieściny. Umawiamy się że szambo dotrze w ciągu 10 dni, z zastrzeżeniem że termin może się "ciut" przesunąć jeżeli nie będzie wspólnego kursu z klientem z moich okolic. Składam zamówienie i czekam. 10 dni. 14 dni, a szamba nie ma. Zniesmaczony dzwonię i pytam co jest grane. Otrzymuję zapewnienie że szambo przyślą, kiedy tylko ktoś z Mieściny znajdzie się chętny do transportu. No chyba że chcę dopłacić parę stówek i wtedy przyjadą tylko do mnie. Oczywiście nie chcę, parę dni w te czy wewte...

 


Mijają kolejne dni, pogoda się psuje a mi nerwy puszczają. Dzwonię po raz kolejny i po raz kolejny Pan zapewnia mnie że lada chwila na pewno ktoś się znajdzie, a jeżeli nie, to do ustalamy datę po której szambo przyjedzie tylko do mnie w cenie transportu zbiorowego.

 


Magiczna data mija i nic, cisza. Nie mam juz ochoty dzwonić, zresztą przyszła zima, ogrodu i tak juz nie założę i postanawiam odłożyć sprawę do wiosny.

 


Na początku grudnia jednak dzwoni nie kto inny jak Pan Szambo i radośnie oznajmia, że jeżeli jeszcze sprawa jest aktualna, to jest gotów załatwić ekskluzywny kurs tylko do mnie.

 


Chcę mieć to już za sobą więc zgadzam się.

 

 

 


W dniu montażu, pogoda oczywiście trafiła się g*wniana, padał deszcz ze śniegiem i wszystko tonęło w błocie.

 


Koparka na wielkiej platformie dotarła na czas i po chwili zaczęła się z pozoru prosta czynność - wykop pod szambo. Wszystko szło lux do momentu gdy wykop osiągnął głębokość ok. 2,5 metra. Podczas końcowego wyrównywania, nagle sssrrrruu - oberwała się jedna ściana wykopu. Pan Koparkowy wysiadł, stanął nad wykopem i zaczął kręcić głową.

 


Będzie ciężko - oznajmił. Jest mokro, może się obrywać.

 


To co teraz - pytam kuląc się z zimna i chyba też ze strachu.

 


Hmm... Hmmm.. Hmmm.. Hmmm... - spróbujmy poszerzyć wykop - powiedział bez przekonania, poczem ponownie zasiadł za sterami.

 

 


Pierwsze kłapnięcia nie napawały optymizmem. Mieszanina ziemi z gliną ani myślała współpracować z koparką i co rusz w ogromnych ilościach wpadała do wykopu zamiast z niego znikać. Na szczęście Pan Koparkowy nie należał do osób, które łatwo się poddają i podszedł do mojego wykopu ambicjonalnie. Z odradzającą się w sercu nadzieją widziałem jak wprawne ręce pewnie dzierżące drążki, z zimnym wyrachowaniem kierują łyżką, umiejscawiając ziemię tam gdzie jej miejsce. Prawdziwy wirtuoz - pomyślałem widząc jak do tej pory niesforna materia wreszcie zgięła kark i zaczęła się poddawać jego woli. Po kilkunastu minutach - taadaam!!! Jest wykop, a ściany (na razie) stabilne.

 


Zadowolony Pan Koparkowy załadował się na platformę i cała karawana odjechała.

 

 


Ekipa z Radomia spóźniała się i czekając na przyjazd szamba, co rusz zaglądałem do wykopu czy wszystko OK i niczym Stanisław Anioł w oczekiwaniu na delegację krajów Trzeciego Świata podrywałem się na każdy dźwięk samochodu. Na szczęście transport wkrótce dotarł i po kilku minutach szambo tkwiło bezpiecznie w swoim dołku.

 


Szybki montaż pokrywy i sprawę kanalizy uważam za prawie zamkniętą. Pozostało tylko podłączyć szambo do budynku, założyć kołnierz z klapą i zasypać. Czy coś się jeszcze może wydarzyć?

 

 

 


Na początku stycznia przybyli hydraulicy aby połączyć dom z szambem gównostradą.

 


Otworzyłem im rano dom i pojechałem do roboty, pewny że nic tam po mnie.

 


Za 20 minut telefon: "Q$#@!, niech to @8!^# w pi@$*!& !!! Nie da się kopać! Ziemia zmarznięta na kamień! Odkładamy robotę na kiedy indziej."

 


Zdębiałem. Jak to zmarznięta, skoro jeszcze poprzedniego wieczora zapadałem się w błocie? Wracam na budowę żeby sprawdzić sytuację i nie pozwolić im odjechać. Na miejscu biorę łopatę i w miejscu pod domem wbijam ją bez problemu. Tym razem oni strzelili karpia.

 


- My zaczęliśmy od strony szamba i tam nie dało się rozkuć ziemi - bąknął któryś pod nosem. No dobra, zaczynamy od drugiej strony, może szybko reszta rozmarznie.

 


Okazało się że tej nocy trafił się niespodziewany przymrozek i mimo że cały tydzień były dodatnie temperatury, tej nocy ścięło ziemię. Koniec końców, po kilku godzinach i dwóch zgiętych szpadlach udało się położyć rury. Szambo podłączone.

 


Jako że przez następne dni trzymał mróz, zamknięcie i zasypanie szamba zostawiłem sobie na czas późniejszy, zabezpieczając otwór deskami i folią.

 

 


http://foto0.m.onet.pl/_m/cfc77dfd04847d0ee5f6ba0be83c34a4,5,19,0.jpg

 


Jednak zima nie miała zamiaru zostawać i po kilku dniach przyszły deszcze, lało non stop przez 2 dni i noce. Podjechałem na działkę sprawdzić czy woda nie wyrządziła szkód w obejściu i na koniec coś mnie tknęło żeby jeszcze wejrzeć do „studni przeszłości”. Odsuwam folię a tam ... szambo pełne!!! Cała deszczówka z okolicznych wykrotów spłynęła sobie do środka i tylko cudem zbiornik jeszcze się nie przelał. O shit, tylko tego mi brakowało!

 


Na szczęście pogodę na najbliższe dni zapowiadali dobrą, więc postanowiłem:

 

 


1. zamontować kołnierz z klapą,

 


2. wypompować wodę do rowu,

 


3. czem prędzej zasypać szambo.

 

 


O ile pierwsze dwa punkty przebiegły w miarę sprawnie, to punkt nr 3 nie poszedł tak dobrze.

 

 


Postanowiłem zasypać szambo samemu, żeby nie naruszyć kołnierza, poza tym pogoda sprzyjała wzmacnianiu krzepy. Już po kilku godzinach machania łopatą zaczęło łupać mnie w plerach, ale szambo było prawie zasypane, więc postanowiłem zrobić sobie przerwę na parę dni.

 


I to był błąd. Niebiosa znów się rozwarły i zaczęło lać. Kiedy tylko się przejaśniło, pojechałem zajrzeć na budowę i oto jaki widok ukazał się moim oczom:

 

 


http://foto3.m.onet.pl/_m/2270d138e0ed1aa2aa335669c2bac6bf,5,19,0.jpg

 


Choć szambo już się nie zapełniało, wiedziałem że dopóki nie usypię małego pagórka, sytuacja będzie się powtarzać. Postanawiam zaczekać na słoneczną pogodę i ostatecznie zakończyć sprawę.

 


Niestety, Matka Natura zadrwiła z moich planów. Niedługo później ujrzałem przed domem jeszcze bardziej malowniczy widok :

 

 


http://foto3.m.onet.pl/_m/039eee178c076196cbda23ad258f8aff,5,19,0.jpg

 


Musiałem zintensyfikować działania. Na następny dzień nie bacząc na aurę, podpiąłem pompę i chwyciłem za szpadel.

 


Minuta, za minutą, szpadel za szpadlem, błotniste bajoro zaczęło ginąć pod zwałami świeżej ziemi. Pracowałem ostro, bo chciałem wreszcie mieć problem kanalizy z głowy (choć raczej o innej części ciała powinna być tu mowa). Kiedy już prawie skończyłem, podszedł do mnie sąsiad i zagadnął:

 

 


- a cuż to sąsiad robi?

 


- ano zasypuję szambo

 


- no tak,zbiornik później do czegoś się przyda...

 


- Hę??

 


- a sąsiad nie słyszał że w tym roku ma być budowana kanalizacja? To już pewne - dodał z usmiechem.

 

 


Nie odwzajemniłem uśmiechu. Powoli wbiłem łopatę w ziemię i ciężko westchnąłem.

 


Ja wiedziałem że tak będzie.

 


Życia nie oszukasz...

 


Heath

Z pamiętnika inwestora

Rozdział XIV czyli Zapiski wykończeniówki vol. IV

 

 


Z nadejściem wiosny postanowiłem po raz kolejny wziąć sprawy w swoje ręce i tym razem zrobić coś dobrze od początku do końca. Wybór padł na stelaż pod zabudowę skosów. Przeczytałem prawie wszystkie wątki o tym na forum i obejrzałem dziesiątki filmów instruktażowych, wyglądało to to na prościznę, Kupiłem kilka profili i wełnę na drugą warstwę ocieplenia. Uzbrojony w poziomnicę i wiertarko - wkrętarke firmy Pegasus (29 zł w NOMI) zabrałem się za przykręcanie ES-ów w pokoju gdzie wydawało mi się że będzie najprościej. Z ESami i profilami UD poszło nawet nieźle, schody zaczęły się przy montowaniu profili CD. Pchełki za cholerę nie chciały się wkręcać w profile, poza tym profile ciężko było samemu dobrze ustawić w poziomie i pionie. Kiedy wisiałem na drabinie próbując wkręcać pchełkę w otwór ES-u, wierta-wkrętarka dostawała speeda i pchełka wyfruwała w kosmos, profil spadał na ziemię a mnie trafiał szlag. Jasna dupa, przecież na filmach to było myk-myk i już!!! Po kilku takich próbach udało mi się wstępnie przykręcić kilka profili i mogłem ocenić postępy prac. Przyłożyłem poziomicę wzdłuż skosu i okazało się że między niektórymi mam "klawisze", ok 0,5 cm - pchełki po prostu wkręcały się tam gdzie chciały a nie tam gdzie miały być . Co teraz, zostawić tak?

 


Jakoś tak w międzyczasie spotkałem Majsterka od wykończeniówki i opowiedziałem mu co mnie boli a on przyjechał kiedyś obejrzeć jak mi idzie. Przystawiał poziomicę, kręcił głową, po czym stwierdził że to co zrobiłem od biedy może zostać i zaproponował że jak skończy budować stan surowy to może przyjść do mnie zrobić zabudowę. Zgodziłem się, a dla uspokojenia sumienia postanowiłem dokończyć ten pokój który zacząłem.

 


Niestety dalej szło mi nie lepiej. Profile dalej się nie chciały przykręcać - okazało się później że wystarczyło kupić wkrętarkę - a drugiej warstwy wełny z rolki mimo szczerych chęci nie da się samemu ułożyć. Koniec końców, darowałem sobie - przecież i tak przyjdą fachowcy i to zrobią.

 


Po kilku tygodniach oczekiwania przyszli - ci sami co robili ocieplenie, tynki i wylewki. Co prawda obiecałem sobie że już ich nie chcę widzieć, ale co tam, po co szukać nowych wrogów, skoro ma sie już sprawdzonych . panowie wkroczyli w połowie czerwca i zaczęli od mocnego akcentu. Najpierw przyjeżdżam kiedyś wieczorem ocenić postępy prac i co widzę? Wszystkie ESy w pocie czoła przeze mnie przykręcone walają się na podłodze, profile które zamocowałem, oczywiście też leżą pozdejmowane . Takiej zniewagi dla mojego ego nie mogłem przepuścić. Zadzwoniłem wzburzony, jak mogli mi to zrobić. Na to majsterek że nie bardzo ten mój rozstaw profili i oni zrobią perfect. Po kilku dobrych chwilach dopiero się uspokoiłem. Na następny dzień zajeżdżam a tam profile przykręcone rzeczywiście w innych odstępach ale nie są idealnie równo, zupełnie tak samo jak te moje . Normalnie szlag mnie mało co nie trafił!! Postanowiłem być od tej chwili wyjątkowo czujny.

 


I tak kiedyś podczas obchodu włości patrzę a pod domem leży kilkanaście białych brył "czegoś". Szybkie śledztwo i okazało się że chłopcy użyli do przyklejania płyt nie kleju a ... Uniflotta do szpachlowania połączeń (120 zł za worek) . Oczywiście płyty od razu poodpadały od ścian a rozrobiona zaprawa trafiła za okno.

 


Kiedy indziej podczas szpachlowania połączeń, zbrojoną taśmę do skosów wkleili metalowymi paskami do zewnątrz. O połączeniu ślizgowym oczywiście nie słyszeli, a po wytłumaczeniu im jak to ma być, obrażeni zrobili - ale źle .

 


Zwątpiłem. Czy wszyscy wykonawcy to debile? Czy nad każdym trzeba stać z instrukcją i pilnować żeby zrobili tak jak ma być? Co im szkodzi zwilżyć taśmę papierową przed wklejeniem, albo rozrobić mniej kleju żeby nie wypier..ać go później bo zaschnął podczas spożywania śniadanka?

 


Ale nie to było najgorsze. Jak wspomniałem, Panowie Ekipa weszli w połowie czerwca, w 2 tygodnie zrobili wszystko oprócz szpachlowania i ... przyszli dokończyć dopiero w październiku. Umoczyli się w dach 300 m2 i nie mogli go skończyć przez 4 miesiące . Znając ich talent to możliwe.

 


Próbowałem w międzyczasie samemu szpachlować, ale nie bardzo mi to wychodziło, potem wszystko trzeba było szlifować na nowo .

 


Przeżyłem to jedynie dlatego że na koniec ustaliliśmy całkiem niezłą cenę, ale praktycznie cały sezon przez tych łosiów poszedł się je...ć. O malowaniu już mogę zapomnieć, mam nadzieję że kafelki jeszcze da się zrobić.Jak ja sie cieszę że mam coraz bliżej do końca.

 


CDN

Heath

Z pamiętnika inwestora

Rozdział XIII czyli Czyli zapiski wykończeniówki vol. III

 

 


Piątek po południu w korporacyjnej hali. Wiatraczek w kompie szumi, klima chłodzi, forum na tapecie, z odległego kąta hali dochodzą śmiechy, jednym słowem typowy piątek w biurze. Leniwy błogostan przerywa dzwonek telefonu. Ki cholera, w piątek o tej porze? Z niesmakiem odbieram (ja jestem umysł ścisły i lubię odbierać telefony których się spodziewam ) i słyszę głos Dyra: Panie Michale, proszę natychmiast dostarczyć do mnie raport z kosztów i realizacji harmonogramu.

 


Trzask słuchawki.

 


Oooh Shiiit!!! – wyrwało mi się.

 


Zza ścianek boksów zaczęły wyglądać zaciekawione oczy.

 


Fuck, fuck!! - syczę pod nosem w pośpiesznie pakując papierzyska. Cholera, myślałem że mam jeszcze czas. Nie jest dobrze…

 


Za minutę przekraczam próg sekretariatu. . Sekretarka ma w oczach mieszankę zaniepokojenia i współczucia.

 


-Wchodź, wchodź – popędza mnie. Biorę głęboki oddech i naciskam klamkę.

 

 


W gabinecie obok Dyra siedziało dwóch Doradców. „Przysłali federalnych” - przemknęło mi przez myśl.

 


Taak, chłoptasie rok po studiach, trzy smycze na szyi, różowe koszule, postawione fryzury, solarka i ten zaniepokojony wzrok w laptopa … jak ja ich nie cierpię!

 


Panie Michale, zaczął jeden z trudem odrywając wzrok od ekranu. Drugi, czymś strasznie zafrasowany wpatrywał się w swojego dalej. Udając skupienie nadstawiam uszu.

 


– No więc panie Michale, chcielibyśmy dowiedzieć się jak do dzisiaj przebiega realizacja Schedule i czy już przygotował pan dla nas risk forecast.

 


- Przepraszam, co miałem przygotować? – udaję że nie rozumiem

 


- Postęp realizacji harmonogramu i prognozę ryzyka

 


- A ja myślałem to wasza sprawa i że firmy doradcze są od doradzania a nie od zbierania gotowych pomysłów od pracowników – odpowiadam spokojnie

 


- Proszę pana scope of duties został ustanowiony przez menagement i nie pan będzie go oceniał – ostro przerwał mi ten drugi szczególnie akcentując na „menagement”.

 


Łypię o pomoc w stronę dyrektora ale on zanurzony jest w swoich papierach. Może to i lepiej.

 


- No to nie przygotowałem jeszcze tego – odpowiadam z szerokim uśmiechem.

 


Doradcy spojrzeli po sobie niczym agenci z „Matrixa”.

 


Proszę pana, menagement oczekuje raportu z podjęcia KONKRETNYCH działań w ŚCIŚLE OKREŚLONYM limicie czasu przynoszących WYMIERNE korzyści dla firmy. – ruszył na mnie ostro Agent Smith

 


- „A ty to palancie potem przedstawisz jako swój sukces” skonkludowałem w myślach.

 


Ten upokarzający spektakl przerwał dyro. Podniósł wzrok znad stosu raportów i zapytał: Michał, mamy cysterny na taka ilość?

 

 


[dźwięk skretchowanej płyty]

 


Co? Jakie cysterny?

 


Ocknąłem się. W sama porę , bo kilkanaście par oczu było wpatrzonych prosto we mnie.

 


- Tak, tak, jutro wraca 40 z Niemiec, będziemy przygotowani.

 

 


[stopklatka. Na tło z obrazem stołu konferencyjnego wchodzi w swojej kultowej kurteczce Bogusław Wołoszański i z charakterystycznie złożonymi rekami zaczyna opowiadać: ]

 


http://www.woloszanski.org/img/banner/bw.jpg


Choć całe wydarzenie z udziałem doradców było tylko wytworem znudzonego naradą umysłu, wywarło jednak silny wpływ na naszego Inwestora. Po kilku tygodniach bezczynności dotarło do niego że nie wolno stać w miejscu i spoczywać na laurach. Jest początek marca 2007 roku, zima jest łagodna, ceny materiałów zaczynają szaleć, wykonawcy wybywają, nasz Inwestor podejmuje więc decyzję że należy działać dalej.

 

 


No tak. Co racja to racja. Pierwsza warstwa wełny już samodzielnie położona, ale trza działać dalej. Panowie ekipa zostawili mi piec typu „koza” w którym ogrzewałem się podczas ocieplania poddasza. Teraz stał w domu bezproduktywnie, ja zresztą też. Co by tu teraz? Może stelaż pod G-K? A może rozłożyć styropian pod wylewki? Hmm, , wszystko niby proste, ale jak dochodzi do roboty, to z zewsząd wyskakują niespodzianki. Może lepiej niech zrobią to Panowie Ekipa.

 


Dzwonię do Majstra i omawiamy sprawę wykonania instalacji i wylewek. Jako że on nie dysponuje mixokretem wylewki niestety będą z betoniary. Postanowiłem tak po uwzględnieniu rozległych kontaktów majstra (dobry elektryk i hydraulik w cenie „po znajomości”), oraz możliwości zarezerwowania go do reszty wykończeniówki w dobie braku wykonawców. Ustalamy cenę za wylewkę (na poziomie ceny wylewki z mixokreta) i dostaję namiar na zaprzyjaźnionego hydraulika, który ma wykonać instalacje CO i wod-kan.

 


Panowie Ekipa przystąpili do pracy. Po usilnych namowach, wręcz nakazie, założyli mi papę termo na chudziak i potem dopiero folię, styro i dylatacje obwodowe. Potem wkroczył Hydraulik i migiem rozłożył CO, podłogówkę i wod-kan. Instalacje położone, Panowie Ekipa mogą zabrać się za wylewki.

 


Tak więc pewnego marcowego poranka Panowe Ekipa przybyli i zaczęli …

 


… od rozważań z czego by można zmontować bloczek do wciągania betonu na poddasze. Po 15 minutach kombinowania w stylu „coby-tu-użyczyć-od-inwestora-żeby-nie wracać-do-domu-po-swój-sprzet” zrezygnowany zaproponowałem piękną, heblowaną belkę która została po góralskim elemencie więźby. Trochę mnie zaskoczył ten brak przygotowania, ale to był dopiero początek, bo wkrótce pożyczyli sobie również nową taczkę i łopatę ogrodniczą. „Będzie czyściutkie” – solennie przyrzekli. Przypomniałem im później te słowa pokazując sflaczałe koło i odrapaną łopatę, cięższą o dobry kilogram od oblepiającej ją zaprawy.

 

 


Tak czy inaczej, panowie ruszyli do akcji. Muszę przyznać że jak dotąd był to dla mnie najboleśniejszy etap. A to dlatego że:

 


- Pogoda trafiła się wyjątkowo paskudna (śnieg z deszczem) wobec czego syf dookoła i wewnątrz domu był przeogromny. Miśki najpierw taplali się gumiorami w błocie przy betoniarce, poczem łazili z wiadrami po całym domu. Nie muszę chyba mówić jak po tym wyglądał z początku bieluśki styropian i rurki od podłogówki.

 


- Panowie po raz pierwszy w swojej karierze spotkali się z włóknami polipropylenowymi i z początku sypali je tak szczodrze że zapas na całą wylewkę zszedł po niecałym poddaszu.

 


- Żwir zamówiony przez Majstra okazał się za gruby (kierowca pomylił się i przywiózł nie taki) i trafiały się w nim kamienie wielkości pięści, które trzeba było wyławiać z betoniary i wiader.

 


- Konsystencja mieszanki – wzbudzała u mnie najwięcej wątpliwości. Mimo użycia plastyfikatora i dobrej chęci ekipy żeby robić jak „najgęściej” masa nie była „półsucha”, z trudem można ją było nazwać „półpłynną”. Może i za bardzo bym się tym nie przejmował gdyby nie fakt że włokna wypływały na wierzch i temperatury spadały w nocy do zera i miałem stracha czy coś się nie pokićka.

 


- Majster zapomniał o zrobieniu dylatacji w podłogówce – na prawie stwardniałej wylewce wydrapywał je jakimś szpikulcem.

 


- Na koniec okazało się że hydraulik nie zrobił próby ciśnieniowej.

 

 


Muszę przyznać że momentami tak mnie serce bolało jak na to wszystko patrzyłem że nie wytrzymywałem i zawijałem się do domu żeby przybyć dopiero na koniec dnia ocenić postępy.

 


W końcu po pięciu dniach mordęgi wylewki zakończono. Ku mojemu zdziwieniu nic do dzisiaj nie popękało. Jedynym mankamentem wykonanych podłóg było ścieranie i pylenie po wyschnięciu, ale zaradziłem temu malując całość Unigruntem.

 


Jednak moja wiara w fachowość ekipy została poddana bardzo ciężkiej próbie – po tym co zobaczyłem i po wykryciu usterek na elewacji które wyszły po zimie i cieknącego balkonu .

 


Chłopaki na razie musieli mnie opuścić, bo byli umówieni na stan surowy a ja musiałem podleczyć finanse. Nie wiem czy się jeszcze z nimi spotkam, bo na razie po tym wszystkim potrzebowałem przerwy.

 


CDN

Heath

Z pamiętnika inwestora

Rozdział XII czyli ?????

 

 

To zaczęło się jakoś w styczniu. Od pierwszego spotkania z Nią w domu od razu wiedziałem że będzie to ekscytujące doświadczenie.

Długo czekałem na ten dzień. A teraz ona już leżała i czekała na mnie na pięterku. Wiedziałem że nadszedł czas by udowodnić że jestem mężczyzną i pokazać na co mnie stać. Pamiętam dobrze ten moment kiedy pierwszy raz wszedłem na górę i stanąłem w drzwiach. Patrzyłem na nią przez dłuższą chwilę ciesząc oczy jej widokiem. Była piękna jak tak leżała w tym ciasnym, żółtym ubranku, wprost nie mogłem oderwać od niej wzroku. Zacząłem zrzucać z siebie odzienie i przebrałem się tak by było nam ze sobą dobrze. Podszedłem do niej i drżącymi z żądzy rękami zdarłem opinające ją giezło. Objąłem ją i poczułem jej miękkość i ciepło. Położyłem ją delikatnie a ona odprężyła się i rozłożyła na podłodze. Włożyłem pod nią ręce i zaczęło się…

Wpychałem ją z wyczuciem tak aby nie zrobić jej krzywdy, a ona poddawała się moim ruchom od czasu do czasu delikatnie przygryzając mój kark… raz ja byłem na górze raz ona. Czasami, opadała na mnie, dając mi znak żeby ją związać…

Sam już nie wiem jak długo, ale nasz pierwszy raz trwał dobre kilkadziesiąt minut...

Spotykaliśmy się jeszcze wiele razy, bo była zaborcza, musiałem spędzać z nią wiele dni i wieczorów, ba czasami żeby jej dać radę, musiałem zabierać kolegę!!! Ale wiedziałem, że jeżeli będę robił to dobrze, to ona odpłaci mi się ciepłym i spokojnym domem. Mijał nam wspólnie radośnie dzień za dniem, niestety, wszystko co przyjemne kiedyś musi się skończyć.

Minęły długie miesiące, ale nawet teraz, kiedy wszystko skończone, kiedy wchodzę na pięterko nadal czuję jej delikatne kąsanie na całym ciele.

Teraz już nie płaczę i nie tęsknię. Wiem że nie ma to sensu.

Bo za każdym razem kiedy spoglądam w górę, wiem że ona tam jest…

 

…. Moja cieplutka i mięciutka…

 

 

 

 

 

 

 

 

…wełna Isover….

Heath

Z pamiętnika inwestora

Rozdział XI Wracamy na front !!! czyli Czyli zapiski wykończeniówki vol. I

 

 


Jest połowa października, wg wcześniejszych założeń chałupa ma się wietrzyć się a ja mam leżeć pompką do góry i szykować się na nowy sezon. Jednak po namowach Agi i zainspirowany postawą innych forumowiczów pękam i decyduję się na kontynuowanie budowy tak długo jak pozwoli pogoda i finanse. Sprawę przesądził fakt iż od kolegi dostałem namiar na kolesia który studiuje budownictwo i jednocześnie ma swoją ekipę. Specjalizuje się głównie w wykończeniówce. Spotykamy się razu pewnego na działce. Mimo że podczas oględzin domu dogadujemy się świetnie, ciągnie się za mną niepokój jak się spisze nowa ekipa. Załoga G jednak wysoko postawiła poprzeczkę i czuję że każde odstępstwo od błogiego stanu gdzie moja rola ograniczała się jedynie do kontrolowania postępów może mnie kosztować nieco nerw. Wiedziałem że muszę być czujny, więc na początek umawiam się na ocieplenie ścian zewnętrznych, z możliwością przedłużenia współpracy.

 


Tak więc pewnego pięknego jesiennego popołudnia mamy się spotkać i prace na naszej działce znowu mają ruszyć. Nie wiem czego się spodziewać, jak dotąd nie naciąłem się na wykonawcach, mam cichą nadzieję że i tym razem będzie dobrze. Kiedy tak stałem i chmurne myśli kotłowały się we mnie a folia dachowa łopotała nade mną, usłyszałem najpierw szczekanie psów, potem ujrzałem tabun kurzu i wyłaniający się z niego samochód z przyczepką załadowaną rusztowaniem. A więc są. Auto minęło przydrożny sklepik i zatrzymało się nieopodal mojej działki. Z samochodu wysiadł jeden jegomość i udał się w kierunku z którego przyjechali.

 


Pewnie idzie reszcie pokazać jak dojechać – pomyślałem. Chyba nie zmieścili się wszyscy w jednej furze?

 


Po chwili auto ruszyło dalej i w końcu zatrzymało się na moich włościach. Z samochodu wysiadło dwóch panów w wieku hmmm… dość dojrzałym. Okazało się że ich team liczy w porywach pięć osób. Za chwilę zza horyzontu wyłonił się pozostały członek ekipy z …. siatką browaru!!!!!

 


No pięknie – pomyślałem – spełniają się czarne scenariusze. Jeszcze nie zaczęli a już pękają browce. Szefa ekipy nie ma więc pewnie sobie pozwalają. A może oni tak zawsze?

 


Panowie w wesołej atmosferze przystąpili do przepłukiwania gardeł, a następnie ruszyli na tournee po budynku. Żywo komentując przeszli przez wszystkie pomieszczenia, poczym razem wyszliśmy na zewnątrz. Panowie ekipa przez dłuższa chwilę popijając browar w milczeniu przyglądali się murom, poczym jeden z nich wskazał pożółkłym od szlugów palcem wykusz i przerwał ciszę złowieszczym: „Eeeee ale tu będzie problem”.

 


- Eeee nie będzie – odpowiedział po chwili drugi.

 


- A jo ci mówię że będzie – powtórzył ten pierwszy.

 

 


Już zaczynałem tracić cierpliwość i miałem przerwać tę licytację telefonem do szefa ale nagle jeden z nich wychylił piwo do końca i zarządził: No, bierzemy się za robotę. Ku mojemu zaskoczeniu Panowie Ekipa od razu zabrali się do rozładowywania przyczepki i już po chwili ruszyli z montażem listew startowych i wyznaczaniem poziomów. Wkrótce dojechał ich szef i też zabrał się za robotę.

 

 


Pierwsze zetknięcie z nową brygadą wywołało lekki szok u mnie po tym jak prezentowała się Załoga G – pod względem liczebności, komunikatywności i zamiłowania do płynów budowlanych . Szybko okazało się że mimo że czasami znajdowałem puste puszki to chłopaki nie opierdzielali się w robocie a i współpracowało się z nimi przyjemniej bo w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich wykonawców można było z nimi swobodnie o wszystkim porozmawiać i często służyli dobrymi radami.

 


Koniec końców, po skończeniu ocieplenia postanowiłem przedłużyć współpracę z nimi na tynki i zarezerwowałem ich na wiosnę.

 


Oby dalej tak dobrze szło…

Heath

Z pamiętnika inwestora

Tak to już w życiu jest że jak komuś brakuje chęci lub pomysłów to stara się za wszelką cenę sztucznie podbić sobie oglądalność. Przykład - kiedy nic się nie dzieje, każdy szanujący się brukowiec wywala na 1szą stronę temat w stylu "Zenon G. z Bolesławca poparzył sobie jądra herbatą z McDonalds`a" albo popowa gwiazdka wydaje płytę "Gretaest Hits", chociaż ma na koncie tylko 5 piosenek.

 


No ale do rzeczy. Z jednej strony nagabywany codziennie przez masy czytelników z drugiej zaś strony ogarnięty mulozą i niemocą twórczą zdecydowałem się na małe spojrzenie wstecz i ujawnienie kilku fotek ilustrujących opisane wcześniej wydarzenia. Tak więc po kolei:

 

 


1. Na tej działce nigdy nie miał stanąć nasz dom

 

 


http://www.bramamazurska.pl/wakacje/images/articles/grunwald-bitwa1.jpg

 


2. Program "Kolornik", którego nie przysłał mi Archon:

 

 


http://www.archon.pl/images/stories/mainpage/cd_1_2007_kolornik_50_50.jpg

 


3. pustak keramzytobetonowy, który we śnie narobił sporo zamieszania

 

 


http://www.muratordom.pl/zdjecia/pustak_kermzytobeton1_1_.jpeg

 


4 . Cygara, którymi miałem nadzieję że mnie poczęstują w hurtowni

 

 


http://manager.money.pl/i/h/133/8325.jpg

 


5. Wielka Kupa

 

 


http://foto1.m.onet.pl/_m/c24396a695ed6d476160c5d44d6f4c59,3,19,0.jpg

 


6. "Pośpiesznie sklecona wiecha jednak zawisła"

 

 


http://foto0.m.onet.pl/_m/466c2b07cdf37d022137eb2a764eaa54,3,19,0.jpg

 


7. Telefon, który mi odjechał w odcinku "Jak powstawał dach vol. I"

 

 


http://www.gsmcenter.pl/testy/nokia/6310i/6310i.jpg

 

 


Stay tuned

Heath

Z pamiętnika inwestora

Rozdział X czyli Jak powstawał dach vol. II

 

 


Jest połowa lipca, do wejścia dekarzy zostały 2 tygodnie. Wybieramy się na krótki urlop na Słowację i chcąc mieć pewność że wszystko jest załatwione i zgrane, dzwonię jeszcze z granicy do majstra czy dekarze się nie rozmyślili i do tartaku czy łaty będą na czas. Wszyscy potwierdzają terminy, więc spokojnie mknę zanurzyć spracowane kości w termach. Za tydzień telefon: „Będziemy szybciej, pan załatwia łaty i dachówki”. A niech to szlag! Musimy wracać wcześniej żeby przygotować wszystko pod dekarzy, ostatni weekend urlopu stracony. W hurtowni dachówki i reszta dachowych gadżetów już czeka, tylko w tartaku coś kręcą że nie wiedzą czy zdążą z łatami. W końcu wymuszam na nich obietnicę że przywiozą je na czas.

 


No dobra, pora sprawdzić na co mnie stać. W sobotę rano dziarsko zabieramy się za robotę.

 


Płyta OSB na ścianki lukarny – jest!

 


Folia wiatroszczelna i styro – jest!

 


Pilarka do przycięcia płyt – jest!

 


Gwoździe, młotek, linijka – jest!

 


Dwie wprawne ręce i gibkie ciało – emmm, zaraz okaże się.

 


Szybkie i precyzyjne przycięcie płyt obudziło wiarę we własne siły. Teraz wystarczyło jedynie przybić je do konstrukcji lukarny, założyć na nie folię i przykręcić styro. Taaak, łatwo powiedzieć. Płyty okazały się cholernie ciężkie, trudne w manewrowaniu i cały czas sypały się z nich wióry do oczu. Jakby tego było mało, ciężko było operować młotkiem, przeciskając rękę w gąszczu krokwii i jętek. Najgorsze jednak było to że musiałem balansować z płytą na jedynej łacie pozostawionej na więźbie przez Załogę G. i musiało to wyglądać nieciekawie bo po chwili Aga zaczęła drzeć się z dołu: „Złaź natychmiast bo się zabijesz!!! Zostaw to fachowcom!! Daj zarobić Polakowi!”. Wiedziony instynktem samozachowawczym postanowiłem szybko skorzystać z dobrych rad. Dobiłem tylko płyty do słupów i resztę zostawiłem dekarzom, niech się sami męczą.

 


No to zostało tylko przyklejenie styro do kawałka ściany do której doklejony jest garaż. Udaję się do hurtowni moją furką - sedanem celem zakupienia czterech paczek styropianu. Kiedy podjechałem pod magazyn Pan Wydający trochę się zdziwił. Położył styro koło mnie i zapytał:

 


- Tym samochodem pan to zabiera? A zmieści się to panu?

 


- A dlaczego nie?

 


Pan Wydający tylko wzruszył ramionami i poszedł sobie bo zbliżała się godzina zamknięcia hurtowni. Rozpiąłem paczki i zabrałem się za ładowanie płyt do samochodu. Pierwsza paczka ledwie wlazła do bagażnika. Hmm, zostały jeszcze trzy. Zaczęło mi się robić gorąco, bo wszyscy zaczęli się na mnie gapić. Drugą paczkę z trudem upchnąłem z tyłu po złożeniu siedzeń. Przy trzeciej modliłem się żeby chociaż ona weszła cała. Udało się, ale nic nie widziałem w lusterkach, szybach bocznych i tylnej, a nad głową i na kolanach miałem po jednej płycie. Jechałem tak bocznymi dróżkami z trudem zmieniając biegi i kompletnie nic nie widząc oprócz drogi przede mną. Ostatnia paczka została na portierni, musiałem przyjechać po nią później.

 


Klejenie do ściany przebiegło sprawnie, na szczęście bo już miałem dość wrażeń tego dnia.

 

 


W poniedziałek rano przyjechali dekarze, niestety nie było jeszcze łat i deski czołowej. Chłopaki w godzinę zrobili co się dało (w tym ścianki lukarny) i zaczęli się wściekać bo nie mogli ruszyć dalej. Wtedy dopiero zrozumiałem jaki to luxus nie martwić się o dostawy tak jak to było z Załogą G, która koordynowała sobie sama na kiedy i co ma być dowiezione. Nie zliczę już ile telefonów do tartaku wykonałem tego dnia, ile razy przekładano godzinę dowozu, ile przekleństw posypało się na moja głowę, jednak koniec końców ok. godz. 13tej łaty wreszcie dojechały, a chłopaki ostro zabrali się do roboty. Kiedy przyjechałem po południu, majster najpierw puścił wiązankę pod adresem poprzedniej ekipy - za postawienie nierównej więźby, a potem zwijając się przypomniał sobie że … zabrakło łat!!! Myślałem że mnie szlag trafi!! Ilość jaką mi podał do zamówienia była na styk, a kilka połamało się lub były za krzywe no i zabrakło. Teraz to ja ulżyłem sobie na nich i opierdzieliłem ich dlaczego podali mi za mało i dlaczego dopiero teraz mi mówią?? Na tartak nie ma już co liczyć, muszę poszukać po składach drewna, tylko jak ja to przewiozę?? Na jutro rano muszą być! Na szczęście dekarze znają miejsce w Mieścinie gdzie można kupić łaty od ręki, zostało mi tylko znaleźć odpowiedni pojazd. Oddam królestwo za Żuka!!! Albo Nyskę!! Na szczęście Dobrzy Ludzie poradzili mi żeby udać się na postój taksówek bagażowych. Że też sam na to nie wpadłem Wskakuję zdyszany do Lublina i „do składu drewna proszę”, a taksówkarz na to że skład o tej godzinie już zamknięty. No to pięknie. Co teraz? Po namyśle umawiam się na ósmą rano pod składem. Rano, na szczęście łaty są, taksówkarz też. Transport kosztował mnie tyle samo co te 8 łat, ale trudno się mówi. Po rozładowaniu szybko maluję je impregnatem i z ulgą jadę do roboty. Po południu widać już pokrytą część dachu. Piknie!

 


Robota szła ekipie szybko. Jeden latał z dachówkami, drugi docinał dachówki i wyginał blachę, trzech było cały czas na dachu a majster koordynował wszystko z dołu. Wszystko równo i elegancko, całość zajęła im niecałe sześć dni.

 


Ostatniego dnia zajeżdżamy a tam … majster dekarzy gawędzi sobie w najlepsze z … Marketingowcem. Humory świetne, wręcz chciało by się powiedzieć: „Siedzą, piją lulki palą, hi hi, ha ha, hejże hola, ledwie karczmy nie rozwalą”, tak im wesoło było.

 


- Pogadaliście już sobie Panowie na temat więźby? – zapytałem ostro, bo nie miałem zamiaru odpuszczać tej sprawy.

 


- No tak, trochę nam nie wyszło – przyznał Marketingowiec

 


- Szkoda tylko ze ja muszę do tego „trochę” dopłacać.

 


- A to trzeba było mówić, zobaczylibyśmy co się da zrobić – odparł Marketingowiec.

 


- @#!*$# - pomyślałem w duchu.

 

 


Na szczęście dach był już skończony i dekarze kończyli sprzątanie. Humor pomału mi wracał. Obejrzałem cały dach, wszystko równo, jak pod sznurek. Wchodzimy na górę i oglądamy nasze okna dachowe. Okno w łazience wydaje nam się coś za wysoko. Nawet stając na palcach nie dam rady dosięgnąć do klamki w górnej części okna. Co jest??!!! Aga już szykuje się do opierdzielenia ekipy, kiedy ja tknięty przeczuciem biorę projekt i ... rzeczywiście okno ma być na takim poziomie!! Nie zauważyliśmy tego wcześniej, bo inne okna są dużo niżej, to jedno jest tak ustawione ze względu na zabudowę rur pod ścianą. Motyla noga!! Trudno, musi już tak zostać.

 


Rozliczam się z dekarzami i czuję ulgę. Plan na pierwszy sezon wykonany. Nawet nieźle poszło…

 


Nurtuje mnie tylko jedna myśl: co ja teraz ,cholera jasna będę robił do wiosny??

Heath

Z pamiętnika inwestora

Rozdział IX czyli Jak powstawał dach vol. I

 

 


Stan surowy skończony więc pora zabrać się za dach. Obśmianie przeze mnie propozycji wykonania pokrycia przez załogę G za 8 tys. poskutkowało koniecznością poszukania innych ekip. Po rozpoznaniu lokalnego rynku dekarskiego wybieram jednego z wykonawców. Jest tańszy, niejeden dach w okolicy pokrył i ma najbliższy ze wszystkich wolny termin - za 2 miesiące. Mamy się spotkać na działce w celu oględzin i doprecyzowania oferty.

 


W dniu oględzin umówiliśmy się na 16tą. Jednak tego dnia Aga była z kimś umówiona i nie mogłem jechać samochodem więc ostał mi się jeno rower. Sprężamy się ostro w drodze z pracy do mieszkania żebym zdążył się przebrać i dojechać. W biegu wysiadam z samochodu i pędzę do domu. Nagle przypomniało mi się że w oponach mam mało powietrza a pompka którą miałem zabrać... została w samochodzie! Macham za odjeżdżającą Agą ale już jest za późno. Sięgam do kieszeni po telefon - też został w aucie, o kfak!! No trudno, jakoś dojadę. Gnam na górę i po chwili pędzę już rowerem. Jest za 15 czwarta. Przede mną 7 km drogi na głodno, w upale, na niedopompowanych oponach w tym pod duuuupną górkę. Dam radę czy nie? Mógłbym zapowiedzieć że się spóźnię i spokojnie dojechać, ale telefon mi odjechał w siną dal. To jest moja chwila prawdy...

 


No więc zapier....am w tym upale, leje się ze mnie, czuję krew w płucach ale górka już za mną a czas jest niezły.

 


Wpadam rzężąc na działkę a tam... pusto!! Nie ma go!! Patrzę na zegarek jest 5 po czwartej. Uff, może on się spóźnił? A może był i już pojechał... cholera, bez telefonu jak bez ręki. Czekam. Pół godziny, godzinę, dwie... W końcu miotając przekleństwa wsiadam na rower i pedałuję do chaty.

 


Z mieszkania dzwonię do facia:

 


- dzień dobry, mieliśmy się spotkać...

 


- tak, ale nie mogę zrobić tego dachu

 


- a to dlaczego ?

 


- bo mam mało ludzi, wie pan uciekają do Anglii i nie zdążę na termin na który się umawialiśmy

 


- a później?

 


- dwa tygodnie później mogę.

 


Sam nie wiem czy opier...ć gościa czy się cieszyć. Umawiamy się na nowy termin i ponowne oględziny.

 


Tym razem zjawił się. Jegomość o wyglądzie hmmmm ... oberżysty??? Sam nie wiem jak przy takiej wadze można być dekarzem. Mniejsza z tym, kiedy przybyłem jegomość ów był w trakcie oględzin więźby.

 


Patrz pan - powiedział na powitanie i kazał mi stanąć przy ścianie i spojrzeć wzdłuż "koźlyny" (tak nazywał więźbę) - pokręcone kozły.

 


O cholera, rzeczywiście. Nigdy nie spoglądałem od dołu tylko z boku i nie widziałem tego.

 


- No i co teraz?

 


- To się zdarza. Trzeba będzie prostować koźlynę.

 


- Acha, czyli dobrze - odetchnąłem z ulgą

 


- Czyli trzeba dopłacić. A dlaczego końcówki kozłów nie docięte i nie ma deski czołowej?

 


- Myślałem że to robota dekarzy – nieudolnie próbuję blefu

 


- Ha! Ha! Ha! - roześmiał się w odpowiedzi pan - a kto robił koźlynę?

 


- Ci co stan surowy

 


- No to niech panu obetną te końcówki. I niech pan sobie ociepli kawałek ściany szczytowej do której dochodzi dach garażu i zrobi ścianki lukarny.

 


Czuję kłopoty. Gdzie ja teraz kogoś znajdę do takich dupereli?

 


Potwierdzamy termin (początek sierpnia) i cenę (z "dodatkami" wyszło i tak wyraźnie taniej do Załogi G) i rozstajemy się.

 


Marketingowiec oczywiście wykręcał się od obcięcia krokwi twierdząc to robota dekarzy bo to oni odmierzają sobie wszystkie wymiary dla pokrycia dachu i rynien. Hmm, byłem podobnego zdania więc wolę żeby zrobione to było dobrze przez dekarzy. Ocieplenie fragmentu ściany szczytowej i wykonanie ścianek bocznych lukarny z lekką obawą zostawiam sobie - mam 2 lewe ręce i boję się że coś spieprzę.

 


Czuję że zbliża się ta chwila której się obawiałem - muszę zrobić na budowie coś samemu. Oj, chyba będzie ciężko...

Heath

Z pamiętnika inwestora

Rozdział VIII czyli Zapiski stanu surowego vol. III

 

http://www.woloszanski.org/img/banner/bw.jpg" rel="external nofollow">http://www.woloszanski.org/img/banner/bw.jpg

Pan Bogusław (na budowie) brodząc w trawie po kolana z charakterystycznie złożonymi rekami opowiada:

Minęły 2 miesiące od czasu kiedy ruszyły prace na budowie naszego inwestora. Murą pną się do góry, beton się leje a pieniążki wartko wypływają z konta. Zbliżamy się końca pierwszego etapu budowy…

 

Pewnego sobotniego przedpołudnia przyjeżdżamy ocenić postępy na budowie a tam wszystko aż furkocze! Ośmiu chłopa w ferworze walki - jedni murują, inni zamiatają, a jeszcze inni latają z workami z gruzem, a kurz bucha ze wszystkich otworów. Obrazu dopełnia uśmiechnięty …. Marketingowiec siedzący na stercie palet. Kończymy za 2 godziny– oznajmił widząc nasze osłupienie. No tak, to już planowany termin zakończenia stanu surowego! Biorę na bok Agę i mówię że trzeba by chyba jakąś wiechę urządzić. Tylko jak? Wzięli nas z zaskoczenia, nie mamy nic przygotowanego, tak to by człowiek wcześniej zmroził coś i jakiś gar gulaszu czy bigosu ugotował a teraz? Nie godzi się tak bez uczczenia. Postanawiamy wysondować majstra jak to załatwić.

- A ta chałupa to się nie zawali? – zagajam

- A czemu?

- Nie ma wiechcia żadnego, a już ponoć koniec…

- Aaa wie pan, jest sobota, mamy już dość, jedyne o czym marzymy to pojechać do domu. Pan się nie kłopocze, zresztą na wiechę jeszcze za wcześnie.

Pospiesznie sklecona wiecha jednak zawisła. Wobec tak postawionej sytuacji postanowiliśmy obdarować każdego na pożegnanie czteropakiem browaru a majstra (oj bronił się ostro) i marketingowca (nie bronił się wcale) flaszeczką.

No i koniec. Spakowali się i pojechali. Stoimy sami na działce. Jakoś tak pusto się zrobiło. Ponoć najłatwiejsza część budowy za nami…

Heath

Z pamiętnika inwestora

Rozdział VII czyli Zapiski stanu surowego vol. II

 

 


Budowanie z Załogą G można opisać jako sielankę - przed budową myślałem że będę latał z wywieszonym ozorem po hurtowniach zamawiając towar, a potem przypakuję trochę rozładowując go, jednak rolę koordynatora budowy spokojnie mogłem powierzyć ekipie – po prostu „all inclusive”. Zupełnie zielony inwestor mógłby w ogóle nie pojawiać się na budowie i być spokojny że będzie OK. Ja jednak nie uważałem się za zielonego i miałem zamiar wykorzystać wiedzą zdobytą na forum i z Muratora i przy okazji potrenować asertywność. Oto kilka przykładów:

 

 


Ja : Panie majster, a tu na styku ławy i ściany to chyba powinien być taki trójkącik??

 


Majster: (z uśmiechem) a ja wiem, w Muratorze tak pokazują, ale to niepotrzebne

 


Ja: (po chwili) no jak Pan tak mówi… to niech tak zostanie.

 

 


Ja: (wyciągając Muratora) Panie Majster, to nadproże łukowe z cegieł to chyba powinno tak być zrobione jak tu na zdjęciu?

 


Majster: (z uśmiechem) Eeeee wie pan, tyle tych gazet ostatnio nadrukowali…

 


Ja: (kąśliwie) to co, mówi Pan że te gazety łżą????

 


Majster: (zanosząc się śmiechem) Pan się nic nie boi, będzie dobrze!

 


Ja: No dobra, wierzę Panu.

 

 


Ja: Dzień dobry, mój majster polecał wasz tartak bo podobno macie dobre drewno i prawdopodobnie będę brał od was. To jakiej klasy macie drewno? A jaki impregnat? Jaka wilgotność?

 


Pani z tartaku: (z przestrachem na twarzy): nooo wie Pan, dobre mamy drewno, wszyscy od nas biorą. Z zimowego wyrębu.

 


Ja: no ale jakieś szczegóły?

 


Pani z tartaku: Momencik (pani chwyta za telefon) szefie, Pan się tu pyta o… (do mnie) o co pan się pyta??

 


Ja: o klasę drewna. K27?

 


Pani z tartaku: Pan się pyta o jakąś klasę.

 


Głos w słuchawce: Powiedz że klasa jest taka jak potrzeba

 


Pani z tartaku: Klasa jest taka jak pan mówił.

 


Ja: Acha. No to dobrze.

Heath

Z pamiętnika inwestora

Rozdział VI czyli Zapiski stanu surowego vol. I

 

 

A więc zaczęło się. O 7 rano telefon od majstra że mam się pojawić przy wyznaczaniu budynku. Zajeżdżam na plac boju i widzę majstra w samochodzie rozmawiającego przez komórkę oraz budowlańców sztuk trzy pałętających się po moich włościach, każdy z kanapką w jednej ręce i komórką w drugiej (chyba nie rozmawiali ze sobą? ). „Ot i lud u nas techniczny i majętny” – przypomniało mi się powiedzenie z jakiegoś filmu. W taj samej chwili zajechał geodeta. Majster gdy mnie ujrzał, wysiadł z samochodu , przedstawił mnie geodecie jako „szanownego pana inwestora” i ruszyliśmy społem na (jeszcze) nieudeptaną ziemię.

A ziemia to piękna i urodzajna, a należycie pielęgnowana potrafi odpłacić się sowicie… ale chyba nie o tym miałem… Tak więc geodeta wziął swój narządź pod pachę i ruszył w róg działki czynić swoją powinność. Po pierwszych pomiarach okazało się że nie zgadza nam się cuś poziom zero tzn. jest on niżej niż wynikałoby to z mapki.

 

- To co robimy? – pyta majster.

-Eeeeeem ,a co pan sugeruje? – pytam, starając się trzymać fason.

- A to jak pan już uważa. Możemy zostawić jak na mapie a możemy też podwyższyć i zrównać się z poziomem sąsiadów ale nie będzie zgodne z tym co na mapie.

Poczułem się jak podczas jednego z tych egzaminów na studiach kiedy nie miałem wiele do powiedzenia na zadane pytanie a strasznie mi zależało żeby wykrzesać z siebie coś mądrego. Sprawdzonym sposobem udaję skupienie tj. powoli przeciągam dłonią po brodzie i robię marsową minę. W końcu wyrokuję że... jeżeli można to wolałbym odłożyć temat do momentu przyjazdu Agi, bo to ona ustalała poziom zero. Zadowolony ze swojej postawy zmywam się z placu boju i każę działać dalej.

 

Po południu zajeżdżamy razem a tam …. po tym co mi się śniło aż się boję. No więc zajeżdżamy a tam….. Wielka Kupa.

 

Taaak, Wielka Kupa humusu i ziemii, która majestatycznie górowała nad tym co pozostało z naszej działki. Prawdą się okazały opowieści o chłopakach – już pierwszego dnia pojechali ostro. Działka zryta wszerz i wzdłuż a przez te kilka godzin budynek został wytyczony, wykopy zakończone i właśnie ekipa szwagra Załogi G kończyła przyłącze wodne, które zażyczyliśmy sobie przy stawianiu fundamentów.

Przyłącze owo jeszcze długo odbijało im się czkawką a to z powodu zapadania się po osie każdego pojazdu który chciał podjechać do domu, ale przynajmniej ja już miałem to za sobą.

Odetchnąłem z ulgą. Powinno być dobrze...

 

*****************************

 

W tzw.międzyczasie podejmuję negocjacje cenowe w hurtowniach. Jako że zdawałem sobie sprawę że moja asertywność i zdolności negocjacyjne stoją na wyjątkowo nędznym poziomie, postanowiłem postąpić wg staropolskiego przysłowia „Gdzie diabeł nie może...” i zlecić to arcyciekawe wyzwanie Adze. Niestety szybko okazało się że naturalna babska zdolność do wykłócania się o każdą złotówkę i jędzowania z budowlańcami wzorem koleżanek z forum nie dotyczy Agi. Kazała mi samemu ruszać w teren i broń Boże nie przepłacać.

Ruszam więc najpierw do hurtowni polecanej przez Załogę G. Oczami wyobraźni już widzę jak na hasło „Załoga G” rozwijają czerwony dywan, prowadzą mnie do pokoju VIPowskiego i częstując cygarami i kawą od ręki proponują specjalną ofertę + gratisy.

Szybko okazało się jednak że hurtownią kieruje Pani (wiadomo - gdzie diabeł nie może …) która mimo że jest miła to zamiast kierować się maksymalizacją zadowolenia klienta kieruje się minimalizacją rabatów dawanych temuż. Ceny są wyraźnie wyższe od tych podawanych przez forumowiczów z innych regionów.

Ale nie ze mną takie numery. Trzymam rękę na pulsie Forum i wiem ile co kosztuje. Jestem świadomym i nowoczesnym inwestorem, który łamie lokalne układy i konwenanse. Nie to nie – idę do innych, mam gdzieś układy Załogi G z hurtownią, kto tu w końcu rządzi??

Świadomy wartości swoich pieniędzy na koncie i wilczego apetytu na nie sprzedawców, pewnym krokiem wkraczam do kolejnych hurtowni.

Wkrótce odbieram wyceny i …. ze zwieszoną głową wracam do pierwszej hurtowni. Większość materiałów u innych sprzedawców jest jeszcze droższa. Zrezygnowany zgadzam się na wszystkie warunki i wściekły na siebie wracam do domu. Znowu porażka…

Heath

Z pamiętnika inwestora

Rozdział V czyli Zaczynamy!!!

 

 

 


25 kwietnia nastał nam długo wyczekiwany dzień rozpoczęcia budowy. Niestety rzucono mnie na kilka dni w podróż służbową i nie mogłem uczestniczyć w pierwszych dniach budowy i siłą rzeczy przewodnią rolę budowniczego naszego domu przejęła Aga. Całą delegację przesiedziałem jak na szpilkach myślami będąc na budowie.

 


Wracając pędzę co Skodzisko wyskoczy, jadę prosto na działkę zobaczyć jak wyrasta z ziemi nasze największe przedsięwzięcie - dom. Jak wygląda? Czy nie jest za mały? Czy wszystko zgodnie z projektem? Czy porotherm rzeczywiście rozlatuje się w rękach? Czy nic nie ukradli z budowy?? Ile już poszło kasy? Pytania kotłują mi się w głowie, a ostanie metry jadę już z sercem walącym jak młot. Już tylko prawy 90 na szuter (nie ciąć!!), prosta 100 m i zaraz moim oczom ukaże się TO, coś w niewiadomej jeszcze formie i etapie zaawansowania. Z ostatniego zakrętu wypadam scandinavian flickiem i przez to co ujrzałem o mało co przywaliłem z wrażenia w samochód majstra. Moim oczom ukazał się nie wykop, nie fundament, nawet nie zalana w sztok ekipa śpiąca w styropianie tylko … dom ! Tak, dom!! To coś co stało na moim gruncie to był dom!! A właściwie gotowe ściany parteru i strop!! Czy to możliwe że tak szybko?? Skołowany, niezdolny do zebrania myśli wysiadam z samochodu i staję oszołomiony widokiem który nie pozwala mi złapać tchu. Oniemiały, na ugiętych nogach idę zahipnotyzowany widokiem TEGO. Dopiero po chwili mnie puszcza i powoli zaczynam dostrzegać całą resztę: stojąca w otworze garażu Aga uśmiechnięta od ucha do ucha, budowlańcy krzątający się przy rozszalowywaniu stropu, żółciutki piach pod butami, w nozdrzach zapach sośniny i świerzego betonu, brązowy kolor ścian… co??? STOP!!!!

 


Zaraz, zaraz, dlaczego brązowy?!!!! Coś mi tu nie pasuje! Czuję że zaczyna mi się gotować krew i trzęsą mi się ręce. Spojrzałem spod byka na Agę a uśmiech na jej twarzy w sekundę zmienił się w przerażenie.

 


- Co to jest? – wycedziłem wskazując na ścianę.

 


- Nooo, ten tego, nooo, bo ja wiem miał być ten, no, porotherm, ale…

 


- ALE CO?

 


- Ale majster i kierownik budowy powiedzieli że lepszy będzie keramzyt no i…,

 


no i go wzięłaaaaaaaaaaaam – wyrzuciła w końcu z siebie wybuchając szlochem Aga.

 


Emocje sięgnęły zenitu. Mało co nie padłem trupem na miejscu. Czułem że zaraz złapię jakiś ostry narządź i niczym Pawlak rozgonię całe towarzystwo w diabły i na koniec rzucę się na główkę ze stropu. Jaki keramzyt babo!!- zacząłem się drzeć. Miał być po – ro - therm! Co mnie obchodzi co chce ekipa! Nie chciałem żadnego pieprzonego keramzytu!!! Dlaczego mnie nie zapytałaś ?!– krzyczę jej w twarz.

 


Jakby tego było mało, czuję że coś mi nie pasuje rozmieszczenie okien.

 


- Tu chyba miały być 2 małe okienka zamiast jednego dużego, co jest do chu…steczki?? Gdzie majster?!!

 


Odwracam się i widzę że budowlańcy asekuracyjnie przesuwają się w najdalszy kąt domu. Za chwilę pojawia się wystraszony maestro.

 


Już biorę głęboki oddech żeby go porządnie objechać, ale widok przerażenia w oczach chłopa i płaczącej niewiasty rozmiękcza mnie i każe się uspokoić . Wzdycham głęboko i rozglądam się po ścianach. Biorę z rąk majstra poziomicę i sprawdzam piony i poziomy. Na szczęście wszystko jest idealnie.

 


Nie rycz mała – mówię siadając zrezygnowany na pustaku– bywają gorsze tragedie. Trzeba pomyśleć co z tym pasztetem…

 


Chociaż wciąż się we mnie gotuje staram się zebrać myśli i zachowywać spokojnie.

 


- Wszystko będzie dobrze szefie – uspokaja majster – robota idzie szybko. Nawet tak szybko że zapomnieliśmy rozprowadzić kanalizy pod chudziakiem. Ale to szczegół. Rozkuje się posadz….

 


Nie dane już mu było skończyć. Wiedziony góralską połową mojej krwi zerwałem się na równe nogi i z rykiem ciąłem na odlew poziomicą przez łeb.

 

 

 

 


W tej chwili zerwałem się z krzykiem z łóżka.

 


Na szczęście to był tylko sen…

 


...jest 25 kwietnia rano – dzień rozpoczęcia budowy. O rany, co to będzie?

Heath

Z pamiętnika inwestora

Rozdział IV – czyli „Wiesz jak było, było ciężko…”- R. Ochódzki (vol.2)

 

Jest końcówka listopada, jest ciemno, zimno i pada deszcz. Pukam do drzwi majstra z ekipy nr 2. Jestem już po konsultacjach telefonicznych z nimi i obejrzeniu ich budowy. Wrażenia są pozytywne. Cel mojej wizyty to już podpisanie umowy ale jest jeszcze mnóstwo pytań i nadzieja że sporo utarguję. Firmę prowadzi dwóch braci G i jak się poźniej jeszcze okaże to cały klan, bo budują z nimi jeszcze kuzyni, szwagrowie itd, dlatego nazwijmy ich Załogą G. Rozmowy toczą się przy udziale obydwu braci – jeden jest majstrem i on prowadzi budowy, drugi właścicielem firmy i zajmuje się marketingiem, controllingiem, financingiem i cateringiem. Zaczynam od zrobienia dobrego gruntu pod negocjacje. Mam zamiar powołać się na kumpla któremu budowali dom rok wcześniej i on zapłacił wtedy 20 tys.

- Mam kontakt do panów od mojego dobrego kolegi, bardzo was chwalił. A wiecie od kogo?

- Tak, tak, wszystko wiemy – mówi z uśmiechem marketingowiec – ale tamten domek to była altana, nie ma co porównywać do Pańskiego.

Lepszy cwaniak - myślę. Plan A nie wypalił, planu B nie ma, czas więc chyba przejść do ostatecznego uściślenia zakresu prac i negocjacji cenowych. Z miną pokerzysty pytam o każdy punkt zakresu prac i skrupulatnie zapisuję odpowiedzi. Wypytuję o szczegóły dotyczące każdego etapu budowy używając budowlanej grypsery, dając jednocześnie niewerbalny sygnał że nie jestem byle leszcz i nie dam się zrobić jak mały Kaziu. Majster prawie w ogóle się nie odzywa, odpowiada jedynie ze spokojem na kwestie techniczne, Marketingowiec natomiast gada jak najęty, przytacza przykłady zadowolonych klientów i przekonuje że ekipa jest profesjonalna i przygotowana na wszystko.

No tak, po wszystkim co widziałem i słyszałem widać że chłopaki znają się na rzeczy i oferują dużo w standardzie, ale ta cena… muszę coś urwać!! Czas więc powalczyć. Kiedy zagajam że ta cena jest cholernie wysoka i podaję swoją propozycję zapada pełna napięcia cisza. Panowie spojrzeli po sobie i Marketingowiec zaczął wykład jak to dużo jest ekip „spod budki z piwem” robiących za „każde pieniądze” i że można się baaaardzo naciąć. A potem to będzie kłopot z dobrymi ekipami bo one mają wszystkie terminy zajęte i inwestor zostanie z ręką w nocniku – skonkludował Marketingowiec, wysyłając jednocześnie niewerbalny sygnał że jak mi nie pasi to chętnych na moje miejsce jest dość. W końcu udaje mi się jedynie urwać 1 tys. i wykopanie dołu pod przyłącze wodne. Szczerze mówiąc miałem już po dziurki w nosie szukania wykonawców i rozmów z nimi, decyzja już i tak zapadła więc udaję jeszcze przez chwilę wahanie i z ciężkim sercem podpisuję umowę. Zadowolony Marketingowiec jakby widząc moje męki spoglądał na mnie z ojcowskim spojrzeniem i uśmiechał się jakby chciał powiedzieć „Będzie dobrze”.

Żegnam się z moją przyszłą ekipą i wściekły na siebie wracam do domu.

Q… a to dopiero początek… Na razie mam dość.

 

http://www.woloszanski.org/img/banner/bw.jpg" rel="external nofollow">http://www.woloszanski.org/img/banner/bw.jpg

Pozwólmy odejść w ciemność naszemu bohaterowi. Jak potoczy się budowa? Czy będzie to pasmo sukcesów czy ciąg nerwów i niepowodzeń? Czy dzięki Załodze G nasz inwestor zapała pasją czy nienawiścią do budowania? Ale o tym już w następnym odcinku…

Heath

Z pamiętnika inwestora

Panie Bogusławie, prosimy o wprowadzenie... Co proszę? Dzisiaj ma wychodne? Trudno, zaczynamy sami.

 

 


Rozdział III – czyli „Wiesz jak było, było ciężko…”- R. Ochódzki (vol.1)

 

 


Czas zabrać się za poszukiwania wykonawcy. Po lekturze stosu Muratorów i przekopaniu Forum zadecydowaliśmy że ściany budujemy z PTH 25 (tak jak w projekcie), na dach membrana paroprzepusczalna i dachówka ceramiczna. Budowę planujemy na 2 sezony.

 


Po przeczytaniu dziesiątek postów na Forum wydaje mi się że wiem jak nie dać się naciąć i na co uważać, więc rączo ruszam do boju.

 


Po odpytaniu budujących znajomych, do castingu stanęły 4 ekipy.

 


Pierwsza odpadła od razu: „Eeee, panie, mi już się nie chce budować…”, tak więc umawiam się z następną i zostawiam projekt do wyceny. W tym samym czasie sprawdzam wśród znajomych i na forum ile może kosztować robocizna za mój stan surowy, po rozpoznaniu tematu nastawiam się na 18 – 22 tys.

 


Po tygodniu telefon od ekipy nr 2 że wycena gotowa. Jak dotąd słyszałem o nich same dobre rzeczy, ponoć fachowcy nie z tej ziemi i budowa przebiega bezstresowo (czy to w ogóle możliwe?), niepijący, a listopad to już ostatni dzwonek żeby się z nimi umówić na następny sezon. Tak więc umawiam się z majstrem pod jego domem. Zjawia się gość na oko 35 letni i wręcza mi projekt wraz z ofertą do przejrzenia, mówi że mają ostatni wolny termin w kwietniu. Zamieniamy parę zdań i obiecuję że wkrótce dam odpowiedź. W duchu cieszę się że już załatwiłem temat i będzie git. W samochodzie rzucam okiem na wycenę. A tam szok!! Włos się zjeżył na głowie, a skarpetki zatrzęsły się w butach. 31 TYSIĘCY za stan surowy otwarty bez pokrycia dachu!!!!

 


O kfak!!

 


W drodze do domu zastanawiam się czy to Oni są tacy drodzy, czy lokalne ceny są takie chore, czy projekt jest tak skomplikowany . No nic, chyba nic z tego nie będzie – myślę, chyba nie stać mnie na nich. A miało być tak pięknie. Kiedy pokazuję Adze wycenę nastroje są niewesołe. To stanowczo dużo więcej niż mogliśmy się spodziewać. Przeglądamy dokładniej ofertę. Zakres prac obejmuje wszystkie roboty od zdjęcia humusu do położenia folii dachowej i kontrłat. W tej cenie też mam deski, stemple, koparkę, kibelek, barak, ściany działowe schody, taras, czyli praktycznie kompletny stan surowy ale chudziak i beton nie będzie kręcony a lany z gruchy. Oprócz tego biorą też na siebie odpowiedzialność za materiały i sprzątają po sobie + wywóz śmieci. Mimo sławy polecanej ekipy, za tą cenę chyba się nie zdecydujemy. Ale nie ma tego złego, przynajmniej mam profesjonalną wycenę i dokładnie taki sam zakres robót będę przedstawiał innym ekipom i będę miał porównanie. Z niechęcią biorę telefon (ja jestem umysł ścisły i lubię rozmawiać z ludźmi których już znam ) i dzwonię do następnego majstra. Pan również ochoczo polecany przez dwóch moich znajomych z pracy. Na pewno będzie tańszy – zapewnia koleżanka której zbudował stan surowy. Na pewno nie pije – zachwala kolega – nawet nie chciał wypić piwa podczas wiechy . Spotykamy się tym razem na działce. Pan (na oko 40 letni) robi pozytywne wrażenie. Gawędzimy sobie przeglądając projekt, w czasie rozmowy okazuje się że ten majster budował podobne domy w okolicy i mógłby zacząć już w marcu. Pan zabiera projekt wraz przygotowanym wg pierwszej wyceny zakresem prac do wyceny i rozstajemy się w przyjacielskiej atmosferze. Czyżby to już? Nie wierzę Danusiu…

 


Po paru dniach odbieram telefon:

 


- Eeee, wie pan, ten tego, duży coś ten dom, eeee i schody zabiegowe wylewane i te fundamenty takie wysokie,eeee i ziemia taka gliniasta…

 


Wzdycham ciężko i pytam zrezygnowany

 


- czyli co?

 


- No… budujemy. Cena 27 tys. bez więźby. Do tego Pan załatwia koparkę i całą resztę.

 


- Aaaaacha. To ja się jeszcze zastanowię.

 

 


Załamka. Znowu dupen. Zaczynają mnie dopadać wątpliwości. Cholera, czy ten projekt rzeczywiście jest taki pokręcony?? Niecałe 150 m2 powierzchni użytkowej, jeden wykusz, 2 balkony, dach dwuspadowy z jedną lukarną. A może w Mieścinie nie ma konkurencji i stąd stawki są takie wysokie? Ludzie na forum piszą że w niektórych regionach Polski płacą nawet 12 tys. a tutaj jak jeden mąż śpiewają sobie 30 tys. Ki ciul??

 

 


No nic, szukamy dalej. Z jeszcze większą niechęcią, wręcz obrzydzeniem biorę telefon i dzwonię do czwartej ekipy. Tych niestety nie znam, zero referencji, numer mam od znajomej . Spotykam się z Panem (na oko 50 lat) u niego w domu na wsi. Okazało się że Pan też zna dobrze lokalne warunki bo budował m.in. dom 100 m ode mnie. Przegląda projekt spoglądając co rusz w telewizor. Spotkanie trochę się przeciągało bo Pan zdawał się być bardziej zainteresowany jakimś durnym teleturniejem niż rozmową ze mną. Dopiero kiedy już szykowałem się do wyjścia zebrało mu się na opowieści o swoich zagranicznych przygodach budowlanych. I na całe szczęście, bo jak tak się zaczął uzewnetrzniać to wypsnęło mu się że jak budowali w Niemczech to nie zdejmowali humusu i było dobrze. No taaak. Mimo to zostawiam projekt i zakres prac do wyceny. Na następny dzień oglądam zbudowany przez niego dom. Mury w technologii jednowarstwowej, ale gdzieniegdzie ze szczelinami takimi że pół dłoni się mieści. Ściana szczytowa z innego materiału niż reszta. Przypomniało mi się że ten majster wspominał że właściciel ma ponoć jeszcze ocieplać ten dom . Chyba się nie zdecyduję…

 


Wkrótce dostaję od niego wycenę – 28,5 tys. bez folii i kontrłat. Oczywiście koparka, deski i kibelek po mojej stronie.

 


Co teraz? Polecane ekipy się wyczerpały, trzeba stawić czoło brutalnej rzeczywistości. Przeprowadzam analizę SWAT poznanych ekip. Analizuję, kalkuluję, sprawdzam wszystkie plusy i minusy, robię bilans wad i zalet.

 


Po kilku dniach czas ogłosić werdykt.

 


And the winner is...

Heath

Z pamiętnika inwestora

Rozdział II - Przygotowania

 

 


Wrzesień 2005. Rozpoczął się etap poszukiwania działki – objazd okolic, potem wertowanie ogłoszeń, Internetu i po tygodniu oględzin jest – ponad 800 m kw., na nowym osiedlu domków, 7 km od centrum. Działki sprzedaje zakład energetyczny, więc są już uzbrojone (prąd+woda+telefon), została jedyna ostatnia. Szybka decyzja i kupujemy. Proces zakupu przebiega sprawnie i profesjonalnie. Zaczynamy szukać projektu. Po przetrząśnięciu kilkunastu katalogów i poszukiwaniach w internecie wybór pada na Dom w Żurawinie 2 z Archonu. Jako że działka miała ważne WZ jeszcze przez 2 miesiące,to z ferworem zabrałem się do załatwiania formalności. Byłem nastawiony bojowo bo już kiedyś brałem udział w podobnej operacji i wiedziałem że lekko nie będzie. Ku mojemu zaskoczeniu warunki przyłączenia dostałem prawie wszędzie od ręki. Na mapki do celów projektowych czekałem tydzień. W międzyczasie czekałem na projekt, bo okazało się że to nowość i mimo że można go zamówić to nie jest jeszcze całkowicie skończony . Jak już wspomniałem, śpieszyło mi się i powiedziałem Pani z infolinii że jeżeli nie uwiną się w tydzień to rezygnuję z tego projektu i usług biura Archon. Pani zapewniła że Archon dołoży wszelkich starań by zdążyć i na osłodę dorzucą program do doboru kolorów elewacji. Na szczęście zdążyli. Po tygodniu przyszedł projekt, oczywiście bez programu. Razem z projektem przyszła też ankieta zadowolenia klienta i pytania czym się kierowałem wybierając właśnie Archon, co mnie ujęło w projekcie i takie inne pierdoły. Jak się wypełni i odeśle to można wygrać materiały budowlane lub … kolornik, czyli program do doboru kolorów elewacji . Wchodzę na ich stronę i czytam nagrodzone wypowiedzi. Ludzie tam pisali że patrząc na projekty z Archonu czują się tacy szczęśliwi, plotą bździny o życiowym spełnieniu i rajskiej muzyce dobywającej się z katalogu. Pomyślałem sobie że zrobię inaczej, napiszę gołą prawdę. Napisałem że w zasadzie specjalnie się nie wyróżniają od reszty ale wybrałem ten projekt bo idealnie pasował na moją działkę, podobał mi się, a przede wszystkim wolałem dać zarobić ziomalom z Myślenic niż jakiemuś biuru z warszawki.

 


Efekt był łatwy do przewidzenia. Nikogo nie ująłem swoim podejściem. Wygrało coś takiego:

 


„Wasze projekty oczarowały mnie. To dom moich marzeń. Zakochałam się w nim od pierwszego spojrzenia. Jest piękny i funkcjonalny. Pasuje do otoczenia i działki. Cała rodzinka akceptuje mój wybór. Postaram się, żeby miał duszę i ciepło rodzinnego gniazdka. Życie nabiera nowego sensu. Dziękuję."

 


Zresztą nieważne, napijmy się.

 

 


Zbieram papierzyska i ruszam do Starostwa dowiedzieć się co jeszcze potrzeba. Był początek listopada, miałem niecałe 2 miesiące na załatwienie pozwolenia na budowę. Z jakąś taką nieśmiałością podchodzę do pana inspektora odpowiedzialnego za mój region i zagaduję o pozwolenie na budowę. Pan z początku znudzony wymienia nie patrząc na mnie: projekt, oświadczenie o posiadaniu nieruchomości, WZ, warunki przyłączenia, mapki. Mam wszystko oprócz zaadoptowanego projektu – odpowiadam. Pan się nagle ożywił – A nie potrzebuje pan projektanta? Bo mogę polecić. Facio wziął od razu projekt, spisał nasze sugestie co do zmian podczas adaptacji, kazał podpisać tu i tu jeszcze i powiedział że się odezwie. Kamień spadł mi z serca. Powinno mi to oszczędzić dużo nerw. Po tygodniu telefon od inspektora – "Panie Michale, zapraszam do mnie." Pewnie trzeba coś donieść – myślę. Zjawiam się w starostwie, a tam … pozwolenie na budowę! To już ? Tak szybko? Eeee, czuję niedosyt…

 

 

 


http://www.woloszanski.org/img/banner/bw.jpg


[tutaj znów wchodzi Bogusław Wołoszański w swojej kultowej kurteczce i znowu ze złączonymi w charakterystyczny sposób rękoma zaczyna opowiadać]

 


Tak więc naszym inwestorom udało się uzyskać na czas Pozwolenie na budowę, ale czy to koniec zmagań? A może wszystko pójdzie gładko jak dotychczas? Jak poradzą sobie z wyborem ekipy? Ale o tym już w następnym odcinku…

Heath

Z pamiętnika inwestora

Dawno dawno temu, gdzieś w centralnej Polsce … srata – tata, nieważne, będę się streszczał. Los rzucił nas – parę przyszłych inwestorów po skończeniu studiów do pewnej mieściny na Mazowshu gdzie pracujemy do dziś. Po sześciu latach postanowiliśmy że na jakiś (dłuższy) czas zostajemy w owej Mieścinie, dla ułatwienia nazywajmy ją roboczo Mieściną.

 

Rozdział I czyli Wredne babsko i może…

 

Zaczęliśmy się rozglądać po Mieścinie za mieszkaniem – dotychczas mieszkaliśmy w wynajmowanym. Wypatrzyliśmy mieszkanie – nowe, w samym centrum, blok jest już w trakcie wykańczania, ma być na wskroś nowoczesny i ma stanowić wizytówkę spółdzielni. Po prostu lux! Decydujemy: prześwietlamy spółdzielnię i jeżeli wszystko będzie OK to bierzemy.

 

http://www.woloszanski.org/img/banner/bw.jpg" rel="external nofollow">http://www.woloszanski.org/img/banner/bw.jpg

[tutaj wychodzi Bogusław Wołoszański w swojej kultowej kurteczce i ze złączonymi w charakterystyczny sposób rękoma zaczyna opowiadać]:

Jest sierpień 2005 roku. Znajdujemy się przed drzwiami pewnej spółdzielni mieszkaniowej. Nasz inwestor który jeszcze nie wie że będzie inwestorem puka do drzwi biura. Co go tam czeka?...

 

Upał, wzdycham co chwilę Antonio, Facaldo. Za biurkiem Pani na oko 45 letnia, przed biurkiem ja, (już nie całkiem młody) wilk łaknący własnego lokum. Ja pytam o mieszkanie 72 m2.a pani jest bardzo miła, pokazuje plany, tłumaczy, zachwala. Dowiaduję się że cena za to lokum wraz z miejscem parkingowym wynosi ok. 190 tys. Gawędzimy po przyjacielsku, wszystko idzie dobrze do momentu kiedy wyciągam karteczkę z wcześniej przygotowanymi pytaniami do otrzymanego wcześniej wzoru umowy kupna. Atmosfera ochładza się (na szczęście bo było facaldo) kiedy przechodzę do kwestii ostatecznej ceny za mieszkanie, po zakończeniu budowy. Chodziło o to że owa Spółdzielnia po skończeniu budowy miała zamiar skorygować w górę lub w dół (hue hue) cenę zawartą w umowie o koszt dróg, placów, chodników itp. Porządne spółdzielnie określają w umowie że po całkowitym rozliczeniu inwestycji cena nie zmieni się o więcej niż x procent, a tutaj z premedytacją tego nie zrobiono. Ja jednak drążę temat i kiedy dochodzę do innych zapisów w umowie które są niezgodne z prawem, miła dotąd Pani przybiera pozę a`la Linda w Psach w scenie podczas przesłuchania przez komisję, zapala szluga i patrzy na mnie z mieszanką pogardy i podejrzliwości. Czuję się trochę niepewnie, przełykam z trudem ślinę ale wytrzymuje jej wzrok. Pani siląc się na spokój oznajmia że zapisów w umowie się nie zmienia i jak nam się nie podoba to ona namawiać nas nie będzie bo chętnych jest pełno (co było ściemą bo mieszkanie jeszcze pół roku temu było dostępne ha ha!). Wkurzyła mnie tym i postanowiłem że jak tak, to wkręcę z zimną krwią Pani szpilę, chociaż z czachy chyba szła mi już para. Do cholery, stare dobre czasy już się skończyły i mamy rok 2005 a nie 1985 i może by tak zmienić podejście do klienta? Zapytaniem czy zarząd na pewno wie kto tu obsługuje klientów i czy Pani ma upoważnienie do reprezentowania spółdzielni zburzyłem resztki panującej w biurze delikatnej równowagi. To był koniec, mosty runęły. Powiedziałem Pani że się jeszcze zastanowię i wyszedłem z podniesioną głową.

Hmm, dowaliłem jej ale mieszkania dalej nie mam. Co teraz? Pędzę opowiedzieć wszystko mojej ładniejszej połowie. Kiedy Aga usłyszała tą całą historię to od razu wiedziałem że nic z tego nie będzie . Jej reakcję można ująć w trzech słowach „NO FUCKIN` WAY!!!”. Po krótkiej naradzie decydujemy że albo wpisują do umowy ile mieszkanie będzie ostatecznie kosztować albo wypad. Na następny dzień dzwonię jeszcze raz ale Pani zdania nie zmienia. Trudno, szukamy dalej, trzeba w końcu gdzieś wreszcie zamieszkać.

Mniej więcej w tym samym czasie mój kolo z pracy kończył stan surowy swojego domku. Zapytany o koszty powiedział że kosztowało go to około 110 tys. zł. Hmm, 110 tys stan surowy, 110 m powierzchni, a 190 tys za 72 m. kw. za gołe ściany + komorne – można się zastanowić. Jako że teoria budowlana nie była nam zupełnie obca, byliśmy świadomi że od tych 110 tys. do zakończenia budowy dużo jeszcze kasy upłynie, ale pędzącej lawiny nic już nie było w stanie zatrzymać.

Szybko podejmujemy decyzję – kupujemy mieszkanie.!!

 

 

 

 

 

 

 

 

Ha Ha, żartowałem. Oczywiście - budujemy!!!

 

Tak to więc dzięki nieugiętej postawie Pani i cwaniactwu spółdzielni zostaliśmy inwestorami.



×
×
  • Dodaj nową pozycję...