Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości
  • wpisów
    107
  • komentarzy
    0
  • odsłon
    201

Entries in this blog

yemiołka

w ten dzień, gdy nie mam rękawiczek, mogę tylko zacytować Wagla...

 

 


Myślę sobie, że

 


Ta zima kiedyś musi minąć

 


Zazieleni się

 


Urośnie kilka drzew

 


Niedojedzony chleb

 


W ustach zdąży się rozpłynąć

 


A niedopity rum

 


Rozgrzeje jeszcze krew

 

 


Zimny poniedziałek /vel piątek /

 


Gorącą stanie się niedzielą

 


To co nie pozmywane

 


Samo zmyje się /otóż to! /

 


Nieśmiały dotąd głos

 


Odezwie się jak dzwon w kościele

 


A tego czego mało

 


Nie będzie wcale mniej...

 

 


Choć mało rozumiem

 


A dzwony fałszywe

 


Coś mówi mi, że

 


Jeszcze wszystko będzie możliwe /!!! /

 

 


Nim stanie się tak

 


Jak gdyby nigdy nic nie było

 


Nim stanie się tak

 


JAK GDYBY NIGDY NIC

yemiołka

03.11.2005

 


CYRK NA KÓŁKACH / Słowo się rzekło, odcinek łesternowy trzeba wklepać. /

 

 


Lubię siermiężność i kocham ulotne klimaty, i platonicznie szkoda mi przeszłości odchodzącej na wieki wieków amen. Moje najbardziej klimatyczne i ulubione wspomnienia z dzieciństwa wiążą się właśnie z różnymi dziwactwami – z mgiełką wrażeń z wizyty z Babcią Zosią w Hali Targowej, w czasach gdy królował tam półmrok i pewnie brud i syf, a z całą pewnością stada gołębi pod sklepieniem. Z mistycyzmem targu na Krakowskiej, odwiedzanego z Dziadkiem Sławkiem, z wydestylowanymi emocjami, ciężkimi od tajemnicy, które latały nade mną podczas prześlizgiwania się pomiędzy kaprawymi budkami pełnymi zardzewiałych śrubek i stert wygrzebanych nie wiedzieć skąd dziwadeł, potrzebnych tylko tej bandzie dziwaków i nikomu więcej na świecie. Ze stadami saren w Parku Zachodnim. Z łażeniem tamże po różnych wądołach i zaglądaniem w zakamary, z wydłubywaniem pozostałości po poszukiwaczach skarbów – buteleczek po przedwojennych lekach i perfumach, porcelanek od piwnych butelek, kawałków kolorowych kafelków. Z „widoczkami” zakopywanymi pod ławką przed blokiem. I z objazdowym cyrkiem. Pamiętam cyrk z dzieciństwa, wypasiony, z kłusującymi końmi ustrojonymi strusimi piórami, z lwami i ze słoniami, które treserzy przeprowadzali przez Powstańców Śląskich, by popaść je na naszym podwórku /słonie, nie lwy, rzecz jasna/, a my karmiliśmy słoninę jabłkami i dosiadaliśmy jej, skacząc nań z półokrągłego bunkra /Dżizu, czuję się jak megastara baba, wyszło to jak wspomnienia z Międzywojnia prawie /. Było, minęło. No i dobrze, biedne te lwy i słonie, ciągane w tę i z powrotem i traktowane z buta. Choć i tak biedniejszy schabowy na talerzu, jakby na to nie patrzeć...

 

 


A potem mi się zapomniało. O widoczkach, porcelankach i cyrku. Aż do lata tego i nadmorskich atrakcji, gdy cyrk przyjechał i poczuliśmy radość pierwotnych rozrywek. Chleba i igrzysk! Czemu nie...? Bawił nas klown, podkochiwałam się w akrobacie Saszy, a mężuś w akrobatce Alinie, byliśmy kwita. OK, pewnie jesteśmy prostymi ludźmi, ale mam to gdzieś.

 


I zawarliśmy niepisany pakt o wspieraniu żywej historii – kupujemy bilety do cyrku, bo szkoda nam tego świata.

 


Tak więc, kiedy załopotały w centrum wiochy kolorowe plakaty – na słupach, płotach, sklepach i chacie sołtysa – już wiedzieliśmy. I zaczęliśmy niecierpliwie przebierać kopytkami.

 

 


Niewielki namiocik w paski zaparkował na boisku „Sokoła” Smolec. Tego tu jeszcze nie było...

 


Cyrk „Arizona”! – szykowało się siermiężnie i w to nam graj. Publiczka szczelnie wypełniała drewniane półkole ławeczek, a Facet O Brudnych Rękach kręcił w kącie watę cukrową. W urządzeniu, które z pewnością zafascynowałoby Sanepid – w czerwonym, ogrodowym, plastikowym stoliczku wyrżnięta była dziura wyłożona blachą i tyle tego.

 


Cóż, o Saszy mogłam sobie tylko pomarzyć – akrobatą był tym razem staruszek wagi koguciej, gibający się na piramidzie z rur – no ale nie można w życiu mieć wszystkiego . Na pocieszenie jednak w numerze indiańskim i akrobatycznym wystąpił również absolwent Julinka - goneropodobny typ o wygolonym karku, więc nie było tak źle. Obsada 6-osobowa, w przybrudzonych ciuszkach. Na wstępie Pani Z Błękitnymi Cekinami, nota bene Bożenka, poinformowała stanowczo o surowym zakazie palenia, spożywania alkoholu i fotografowania. Tenże ostatni kontrolowany był najbardziej rygorystycznie, z awanturą w trakcie spektaklu włącznie, z czego wysnuliśmy niezbity wniosek, że cała urocza obsada jest poszukiwana listami gończymi. Rzucanie nożami było i siekierami takoż – czy też tomahawkami raczej, zważywszy na pseudostylistykę. Rzucanie do pań stojących przed drewnianą deską, kłaniają się Wieki Średnie jak nic. Chłopaki dawali radę /Duo „Arizona”/, a my padaliśmy ze wzruszenia. Było chlastanie biczem i kolebanie lassem. No a potem Wołodia gibko miotał się piłeczkami. A jeszcze później mój mężuś dał czadu - zawsze wiedziałam, że arena to miejsce dla niego. Rzuciło się me słoneczko w wir walki o szampana, w niebylejakim zadaniu – trzeba było dwukrotnie objechać arenę... stojąc na końskim grzbiecie. Mężuś zrypał się oczywiście na pierwszym wirażu /ale z wdziękiem, Batman sie chowa /, ubaw miałam po pachy, ale co Wam powiem, to Wam powiem - w tej czarnej koszuli na tym rumaku to wyglądał naprawdę jak Bohun. Zresztą zrypali się wszyscy, bo nie dało rady inaczej, w związku z czym nasunął nam się wniosek nr 2, że tego szampana cyrkowcy już czwarty rok wożą, jak nic. Konkurs bez szans na wygraną.

 


A najpiękniejsze w ogóle było to, że do cyrku przylazła cała żulia, najgorsze zakapiory porzuciły nalewki na przystankach, bo takiej atrakcji nawet oni nie mogli przegapić!

 

 


A potem wracaliśmy do domu Aleją Dębów, po ciemku, w wielkiej wsiowej gromadzie, i tyz było klimatycznie.

 


Zwłaszcza, że dokładnie nad naszym domkiem, już w samotności, zaszumiała spadająca gwiazda...

 


I jak tu nie wierzyć w bajki...?

yemiołka

01.11.2005

 


YEMNIOŁ WIECZOROWĄ PORĄ...

 

 


Klepię na kuchennym stole. Lapaciak dobra rzecz – można szwendać się to tu, to tam, tu przykucnąć, tam na kolanku się zainstalować, a i dzieci łomot klawiszy nie budzi. A więc co my tu mamy? Tak na żywca, żeby tu trochę konkreta wrzucić, póki jeszcze się admin nie zorientował i nie wywalił mnie z tego działu za publikowanie bzdur. Na stole okruszki. Z przodu, nieco z lewej, lodówka do zabudowy. Bez obudowy. Jeszcze dwa kroki przed się i dziura na przyszłościowy piekarnik wyziera, takoż do zabudowy i w retro stajlu. A ponad nią, na fantazyjnie pokręconym kablu pod prądem, na którym zawiśnie kiedyś tam wirtualny pochłaniacz aromatów smażonej cebulki, bujają się póki co: obrazek 10x10 z dobrami natury za szkiełkiem /papryczka, kukurydzka, pieprzy ziarna etc./ od znajomków z Kotliny; jeden z serii pojemniczków-a`la czajniczków, czyli samoróbka ze skóry made by funfel Jarek, nabyta drogą wręczenia w roli prezentu ślubnego; ceramiczne, ręcznie malowane mikrokierpce, w roli schedy przytachanej z rodzinnej chaty. Tak to mniej więcej wszystko póki co wygląda. Dziwacznie i na krzywy ryj.

 


Sajgon wieczorny po prawej. Sterta prania wysiudana z suszarki rozpycha się na turpistycznie zużytej wersalce i nikt nie chce się z nią zaprzyjaźnić. Stary się wypiął, polazł na strych. Ja klepię, więc mam wymówkę. A niech se tam leży. Kocur się do niej systematycznie, w milimetrach przysuwa, korci go miękka wyściółka. Siorb herbatki i powolny szelest papierka. Mniam, batonik kokosowy. Czysta rozpusta i dżinsy o numer większe, ale co tam. No więc tak – na kominku kurczy się i marszczy śliczna kolekcja zaduszkowych dyń. Nie krzyczcie przeciwko zmianom obyczajów, jeśliście sami nie zaznali fajności w dyni dłubania i radości dziecięcej z tychże cnych poczynań /upssss, czytam se Sapka, rzuciło mnię się na język, będąc starą czytelniczką /. A w kominie na pomarańczowo tańczy się gorące tango. Widzę tylko kawałek, bo przy szybie suszy się bluzeczka na jutro i zasłania. Bez kołnierzyka. A zresztą, nie mogę się za bardzo rozglądać, bo szlag mnie trafia, że takiego syfu demiurgami jezdeśma. Pół dnia sprzątania, a wieczorem w pokoju jesień Średniowiecza. Jakaś chroniczna porażka.

 


Hmmm, z tym wystrojem wnętrz to też póki co u nas nie za bardzo. Lepiej się gada o tym, co będzie, niż o tym, co jest. Bo jest, jak to mężuś ostatnio odkrywczo stwierdził, niemalże akademik jakiś. Oczywiście przesadził z deczko, bo nie mamy wszak na suficie lamp białych w kształcie naleśnika i zasłon z płótna workowego, drukowanych w nagonasienne kwiatki. Choć liczba pustych butelek po piwie zaiste bliska akademikowej. Ale mimo wszystko ukryta w korytarzu, nie wyściela podzwaniającym szkłem linoleum tuż za progiem. No i kominka w akademiku nie uświadczysz i innych tam takich, co u nas, jakby na to nie patrzeć, som. Ale jednak – kalendarz na rok 2002 na ścianie /z rewelacyjnymi grafikami Macieja Bochużyńskiego – żal schować do szafy, a w ramki obrazków oprawić ni ma kiedy, więc se wisi, a co/ i karnisz obok niego krzywy, bo Marcel się maniakalnie wiesza na firance, stwarzają stosowny nastrój. Drzaźni coraz bardziej barwa ścian jasnozielonoburawa, po trzech latach palenia w kominku, zamiast wymarzonego koloru półsłodkiego czerwonego wina. Nie przymierzając, na ten przykład Kadarki. Sufit jak w chacie kurnej, z objawionymi jakiś czas temu spękaniami od żeber. A chciałoby się drewniany...

 

 


O rany, ciąg dalszy być może nastąpi, zapomniało mi się, że arbajt pili. Więc se teraz poklepię troszkie służbowo, a potem się zobaczy. Adijos!

yemiołka

a wiecie, Ludzie, ze to sie niedługo zmieni! syćko sie zmieni, jak stąd do tamtąd i jeszcze tak ze dwa razy na opak. i lepij, Ludziska, będzie, lepij. jakem łoptymista poprawny. bede se herbatkie z prundem do rogala popijać i zerkać pszes lufcik. bede se tak ciurkiem na te wrony zachrypnięte zerkać i na poranne zorze i pochowam zegarki. o 11:46 wytne se hołubca. jak mi się zachce. a jak nie, to klikać bede, bangbang, jakby mnie dunder świsnoł. bede se chodzić w dwóch różnych skarpetach. w jednej takiej burej, a w drugiej tej w łowickie paski. i pod krawatem, pod szlafrokiem w kancik. bede se......................................................................................................

 

...............................

 

 

.............................................

yemiołka
Łups, łups – biegnie stare! [czyli zawsze spóźniona ja w drodze do pociągu]. Ale biegnie pięć razy krócej! Bo ma ścieżkę na skróty!!!

 

odświeżam dla nieuważnego Brzozy :-P

 

nota bene zwie się ona obecnie ŚcieżkąApaczów, gdyż wydeptana jest na szerokość stopy w mokasynie i trza się prześlizgiwac pomiędzy chwaściorami wielkimi jak dęby...

spomiędzy których dobiega ryk i kwik dzikich zwierząt.

 

ok, troszkę skłamałam, to tylko wściekły pies sąsiadów.

8)

yemiołka

no dobra, wiem, wiem, nic Was nie obchodzą moje słodkie buły [no chyba że akurat jesteście bardzo głodni i z trudem powtrzymujecie swoje żądze ] - a więc tym razem będzie troszkę niekonkretnych konkretów.

 

 


o czym by tu...

 

 


może o tym, że niedługo wyprowadzam się na Księżyc.

 


tzn. urzędasy mamią mnie obiecankami, że rozpoczną w tym roku robienie kanalizy. trzymam ich za słowo, marząc o troszkę innym zapachu sielskiej wsi niż ten, jaki wydobywa się z każdego rowu....

 


z drugiej strony krajobraz księżycowy, jaki obserwuję od pół roku na wrocławskim Muchoborze, gdy się przezeń przedzieramy po wądołach z kierowcą autobusu D.L.A., klnąc społem jak furmani, napawa mnie atawistyczną trwogą.

 


ale co tam, coś za coś, no nie? więc ich trzymam za to słowo i nie puszczam.

 

 


[i idę do domu, hej]

yemiołka

Blog online, czyli słodka bułka

 

 


nie powinno się klepać w klawiaturę w towarzystwie bułek z lukrem, ale co tam [poklei się, poklei i przestanie, no njjjje? ]

 


całkiem zgrabnie okrąglutka, z lotu ptaka niczym sadzone jajo - z jabłkowym miszmaszem w epicentrum. jabłka w drobną kosteczkę, jakieś pół cm2, chszęszczące pod zębem, z aromatyczną rudością cynamonu. i kratery z kruszonki...

 


to lubię.

 


zapijam zbyt gorzką i za ciemną kawą. coś mi kiepsko wyszła.

 

 


no nic, to póki co - miłego dnia, drodzy Państwo, znikam za monitorem, hej

yemiołka

coś bym tu se napisała, bo czas leci i na żadnym sicie z liter się nie zatrzymuje....

 

 


to zanotuję sobie Q pamięci wczorajsze nastroje.

 

 


co dzień od egzaltacji stronię i się chronię, gdyż-ponieważ taki bombiasty styl bycia - obserwowany czy to /nie daj Boże!/ u mnie, czy to u inszych jednostek rasy ludzkiej - wywołuje u mnie mdłości o znacznym natężeniu. tak mam, no i dobrze.

 


z egzaltacją precz !

 

 


a jednak - cóż...

 


gdy siedzę sobie na zakurzonym strychu - nie pachnącym już myszami, ale kotem - lub na krzywych schodach przed domem, z widokiem na świniośliwę/śliwowicę/śliwowiśnię, lub na zapiaszczonym tarasie [niezły peeling ], lub na pniu, gdzie wóry lecą, wśród rumianków....

 


... wtedy - cóż

 


szczęśliwość mnie dopada tak okrutna, że już na nic innego nie mam siły.

 


i egzaltacja ociera mi się o pięty.

 

 


i mimo pewności, że z tymi człowiesiami, co ich mam wokół siebie, byłabym szczęśliwa gdziekolwiek bądź, w domu jest z tym o wiele łatwiej.

 


tu się szczęśliwość rodzi na pniu. w tych rumiankach.

yemiołka

no więc słuchajcie, było tak:

 


wielka jajóba na leśnych grzybach!! grzybki przytachała Mader, zdobyte nieco nieklimatycznie, bo na targu kupione, ale za to w ataku miłości macierzyńskiej. [oj,oj, gna to życie, znów nie starczyło czasu na grzybiarskie peregrynacje...]

 


i znowu wąchamy, jakieś wąchactwo nas opanowało. siedzimy nad talerzem całą rodzinką i wąchamy grzybek po grzybku, cieszymy się sosnowymi igłami podróżującymi grzybostopem na maślaku...

 


a potem szlus, do lodówy, do jutra.

 

 


znajomki przybywają wieczorem, w błocie, w deszczu, brzęcząc plecakami, chrzęszcząc lwówkiem o lwówka.

 


biegnę po grzybki, reklamując, że halucynogenne, co wzbudza pewne poruszenie, powąchajcie, jak pięknie pachną, a one.... nie pachną! a jeśli by tak na upartego cuś wywąchać, to tylko zapach lodówki smętny i nic poza tym. ups. szkoda.

 


trzeba je wyszorować, obieramy je z liści, z tych igieł, ze mchu, pod ciepłą wodą pojawia się ostatnie mgnienie zapachu i to by było na tyle. do gara. pół godziny, przekręcamy gadanie M., że ona gotuje grzybki co do minuty i do miękkości, tak sobie bredzimy i odcedzamy na sitko... głuchobrązowe, ślimaczące się strzępy gąbki, bez polotu i wdzięku. no i się zaczyna.

 


M. się wwąchuje - ej, one w ogóle grzybami nie pachną! ile one w tej lodówie leżały??!

 


- no od wczoraj...

 


- a kiedy zrywane??!

 


- eee, no cholera wie, z targu...

 


- kurde, może one miesiąc mają. zatrujemy się i umrzemy, jak nic, ja wam to mówię!

 


- jakby miesiąc miały, to by nie były takie śliczniutkie!

 


- poza tym dopiero niedawno znów się grzyby w lesie pojawiły, muszą być nówki.

 


- a może ktoś je zamroził i dwa lata trzymał i dopiero teraz odmroził i na targ..??

 


- to by odmroził wtedy, jak w lesie nie było!

 


- A MOŻE ON GŁUPI BYŁ????!!!

 

 


taaa, ten argument nas powalił pod stół

 


troszkę jeszcze sobie pomarzyliśmy nt. jak to polegniemy w agonii i boleściach i nie będzie nikogo, kto by mógł wezwac pogotowie, po czym usmażyliśmy, zeżarliśmy i ...

 

 


macie pozdrowienia od Św. Piotra

yemiołka

powoli się kończy historia chaotyczna, zaczyna ta chronicznie sympatyczna.

drzewa tuż obok nabierają sił, wino w 4 balonach nabiera procentów. ogień huczy, pożeram go wylegując się na świeżych, pachnących sosną deskach.

bawię się ziemią, opadłymi liśćmi. urządzam pogrzeb cebulkom.

ręce mam. aktualnie jakieś nie moje, spuchnięte od pośpiesznej żubrówki po sąsiedzku, na dziwny początek weekendu, na przywitanie przyjaciół tuczonych jutrzejszą jajecznicą, na jesień do szpiku kości, na zapach psiej sierści. na wypasione poczucie bycia dokładnie tu i teraz, gdzie trzeba.

amen.

yemiołka

no i nadszedł ten czas, gdy znów mam kieszenie pełne kasztanów. walają mi się po klawiaturze. po torbie. grzech się po nie nie schylić, gdy pobłyskują chłodnym rankiem na drodze od do.

 

 


mój dom okadzony dymem z kremowanych liści. napadany przez watahy gryzoni, które bardzo pragną się mnożyć.

 


otwieram mój dom kluczem dzikich gęsi.

 


wejdźcie wszyscy dawno nie widziani...

 


yemiołka

gdy byłam BardzoMałąDziewczynką [z białymi kokardami, którymi katowała mnie aseptyczna Mama], lubiłam chodzić jesienią do ZOO i z pełnymi kieszeniami kasztanów obserwować sfilcowane lwy. patrzyłam im długo w oczy, a gdy przestawały się przeciągać, ćwiczyłam refleks, wkładając palce między kraty....

 

 


....i tak mi zostało.

 


lubię drażnić lwy, tak elektryzująco wtedy mruczą

 

 


a teraz łapcie mnie - komu pierwszemu się uda, może mnie bez wyrzutów sumienia zlinczować

 

 


buziaki

yemiołka

kroczek w tył.

 


znalazłam se jakiś stary [głodny] kawałek, to se wkleję. a co.

 


========================================

 

 


EUROPO, WITAJ NAM! [30.04.2004]

 

 


Ohayo krzyknęliśmy Europie w typowy dla nas sposób – załatwiając pagórek spraw na ostatnią chwilę. Do typowego w takich okolicznościach spazmatycznego pośpiechu doszły okoliczności uzupełniające – ryk Marcela bladym świtem i poparzenie rąk o jego czółko – prawie 39 stopni! Leki, lulanko. W końcu padł, my też jeszcze na chwilę, która podstępnie rozrosła się zanadto. No i dziki pęd – ja kończę PIT-a [oczywiście miałam go zrobić w styczniu!], w chwilach krótkich drzemanek umęczonego gorączką synka, a Janusz kursuje po okolicznych hurtowniach, wygrzebując resztki z wymiecionych półek. To nie VAT-a słowna – łopocą gwiazdkami unijne sztandary podwyżki. Szlak do Castoramy znaczą konwoje; autka zaparkowane wzdłuż autostrady, bo na parkingu nie da się hulajnogi upchnąć. Każdy pieszy dzierży w niedbałej pozie 28 kilo cukru i 36 paczek styropianu. Do czterośladów wchodzi dużo więcej. Co popadnie. Jak nie nam, to przyda się CiociJózi – kombinuje statystyczny obywatel. Nie tylko polski, bo i obywatele tzw. bardziej cywilizowanych krajów próbują na tym skorzystać. Chaos, szaleństwo, degrengolada. A my uczestniczymy w tym z własnej, potłuczonej woli.

 


Mężuś przepadł w swych eksploracjach na dobre, w związku z czym słupek nerwicy podniósł mi się powyżej cienkiej czerwonej linii – muszę wpaść na rozliczenie do pracy [właściwie powinnam rano], a tu zrobiła się 14:00 i właśnie zwiewa mi ostatni przyzwoity pociąg. Niania wzięła sobie na dziś wolne, bo musiała odpocząć po czymś tam [uuuu, mamy za miękkie serducho...]; jest co prawda u nas z kilkudniową wizytą dawno nie widziana Babcia, ale Marcel nie daje się namówić na zaszczycenie Jej swoim towarzystwem, więc muszę siedzieć z nim, na tych szpilkach, opracowując zbrodnię doskonałą, którą mam zamiar przećwiczyć na obiekcie zwanym współmałżonkiem. Pociąg odjechał z wizgiem, ja ostrzę nóż.

 


Nooo, przyturlał w końcu! Autko załadowane po szyberdach jakimś dziwnym asortymentem, fruwają faktury. Marcyk przysnął, ładujemy go do wózka i Babcia rusza w nieustającą objazdówkę – może dojdą do porozumienia. A my w auto i do mojej robótki, po drodze kolejny kawałek PIT-a na kolanie, krzywy, gdy podskakujemy na dziurach. Wpadam do pracy, drukuję rachuneczek [upsss, marniutka ta pensyjka w tym miesiącu] i gnamy z powrotem. Dalej gorączka, więc Janusz pędzi do pediatry, a ja wciąż uwięziona PITolę. Angina ropna, zaraza. Drugie bejbi też coś cherla. O 19:00 finisz wyPITki, Mężuś za wszystkie grzechy odpokutuje jak co roku – stojąc w pięciusetmetrowej kolejce na pocztę...

yemiołka

superextramega gorąca wiadomość z ostatniej chwili [= niewinny telefon do Mężusia]:

 


mamy KOTA [wykręconego ogonem ]! vel jeszcze jedną głodną gębę... vel kolejnego kandydata do pieszczot...

 


trzeba będzie robić zapisy kolejkowe. na te pieszczoty. i do koryta.

 

 


człowiek z domu wyjdzie, a ci już kombinują...

 


w dodatku to KOTKA!!

 


rany kota!

 

 


 


 


yemiołka

UKAMIENIOWANIE [18.05.2004]

 

 


Zaprawdę, powiadam Wam, rzućcie we mnie kamieniem! Chcę mieszkać w kamien`icy, a już sił nie starcza na nieustanne tachanie. Furka zdruzgotana ciągłymi torturami transportu tych urobków skały płonnej [ha! Piękna definicja, prawda? Górnicy ponoć tak mawiają, ale kto ich tam wie...], Mężuś torturowany ciągłym zdruzgotaniem, a wszystko to w imię dziwacznej idei [to nasz osobisty kamień filozoficzny], że z kamieniem jak z życiem – trzeba je przeturlać samemu. Kupić jakoś nie wypada. Ale w prezencie dostać...? Hmmm, to jest myśl! Od dziś bilet wstępu do Yemiołkowa jak w Jaskiniowcach – po kamyczku narzutowym na głowę...!

 


[Powiedzonku o wrzucaniu kamieni do ogródków nadaje się niniejszym znaczenie jednoznacznie pozytywne.]

 

 


Pieścimy te nasze zdobycze rozbieganym wzrokiem i robimy rozkładówkę. Janusz ma wysypywać grysem resztę ścieżki, więc polecam mu zrobić wyspy z kilku gładziutkich kamieni – tak żebym mogła na boso skakać z tarasu na trawę, nie kalecząc grysem wielkopańskich nóżek. Mynż spojrzał się z byka, bo mu się nie chciało stawić czoła takim marnym komplikacjom, ale wolał ze mną nie zadzierać i wybrał stosowny materiał. A zaraz potem złapał bakcyla. I zamiast wyspy powstał półmetrowy fragment mojego marzenia, czyli ścieżki z polnych kamieni. Piękny! A potem jeszcze jeden, w rejonie ogniskowym. Przechadzam się pomiędzy nimi w tę i z powrotem i napatrzeć się nie mogę...

 


Szkoda ino, że w związku z powyższym zasoby nam strasznie zeszczuplały. Nie starczy na skalniak...

 


Ale klnę się w żywy kamień, że uzbieramy ich jeszcze trochę! Tak że w okolicy kamień na kamieniu nie zostanie...

yemiołka

HORYZONTALNIE [10.05.2004]

 

 


Ups... Przejrzałam na oczy. Dzieje się. Nie wiadomo, na ile indywidualnie złego [hmmm, teoretycznie nie ma tego złego, co...], na ile standardowego. Nie wiem, od kiedy, bo przykurzenie odkominkowe i strukturalny tynk* zadziałały maskująco. Ale jest, już nie da się ukryć. Bezczelna, paskudna, chamska pozioma rysa pod sufitem. Na wysokości wieńca, sznyta opasująca saloon. Nie lubię takich. Od razu przed oczami staje Smok, skręcający swój dom kluczem francuskim, i inne tego typu dykteryjki, nieodmiennie przyprawiające o gęsią i kurzą skórkę. „Staryyy, co to?!” – biadolę. „Eeee, pewnie chałupa siada. Za wcześnie tynkowane.”. „A jak nam spadnie na łeb??!” – przypominam sobie, jak to w Mężusia mateczniku zwalił się kiedyś wielki kawał tynku z sufitu, spadając na łóżko domownika, który proroczo na tę noc z owego legowiska wyemigrował. - „Jak już ma spadać, to niech chociaż na nas wszystkich razem spadnie!”.

 


„Nie martw się, jak spadnie, to na nas razem” – pociesza mnie Janusz, jak zwykle w swój wrednie pokrętny sposób....

 

 


*Tynk w naszym wydaniu to osobna historia. Chcieliśmy, żeby był krzywy, chropki, nie pod krawatem, nie w kancik, nie na wysoki połysk. Czyli wolna improwizacja na temat tynku. Mówimy Ojcu Janusza, który tynkował: „Rób szybko, byle jak, niechlujnie, flejowato i badziewiaście. Wtedy się nam spodoba.” A on na to: „Ja tak nie umiem...” I wyszlifował wszystko równiutko. Więc po odjeździe ekipy Janusz chwycił za kielnię i inne dziwne narzędzia i poprzyczepiał na gładzi różne szaleństwa. Miało być śródziemnomorsko i naturalnie, wyszło momentami hipernaturalnie [z powodu nagłych, nieodpartych twórczych wizji], ale co tam. Lepsze to niż gładka biel.

 


Januszka Tato o mało się o ten tynk nie przewrócił w czasie wizji lokalnej: „Jezuuuu, coś ty zrobił, to ja się tak starałem...!!”

yemiołka

IDZIE NOWE [22-23.04.2004]

 

 


Dwa dni przymusowych wagarów, bo w pracy jakieś niepokojące przestoje. Ale tak naprawdę tego mi brakowało... Podwrocławskie Karaiby bez wyrzutów sumienia... Kwiecień, a tu przypełzło pachnące smażonką lato; rozbebeszanie szaf w poszukiwaniu kusych wdzianek. Rozgrzanie stetryczałych kości. Rewelacja!

 


Czwartkowy poranek pachnący mokrą wierzbą, choć środowiskowo nieapetycznie, bo przycmentarnie. Ostatni dzwonek na zieleń kopalną odsłuchujemy w szkółce na Grabiszyńskiej. Ta sama pani, co jesienią – dziarsko toczy swą korpulentność. „Chcemy jakieś większe z niższej półki. Mamy w kieszeni 250.”. „W porządku, zaraz was na te 250 skroję” – powiadamia uprzejmie, beztrosko rechocząc, i zaczyna truchcik przez wądoły. Tu to, tam tamto i owamto – sprawdzam co chwilę w kieszeni, czy to 250 rzeczywiście tam siedzi, i zastanawiam się, na ile starczy, przytłoczona bezlikiem napierającej ze wszystkich stron pączkującej zieleni. Ale tu pachnie! Wiewióry uciekają spod kopyt, drze się ptactwo. A ja bym chciała to wszystko sklonować i do siebie. Klon za drogi, bierzemy lipę.

 


Catalpa – to był pewnik. Jarząb mączny – śliczne, mięciutkie, oprószone mąką liście. No dobra, niech będzie jeszcze jeden. I ten zwykły jarząbek. I drugi gratis, bo miał za bardzo pokarcerowane korzenie. I jarzębina, niech mają jakąś panienkę. Dwa naręcza derenia – żółty i czerwony. I coś tam jeszcze, o zgubionej nazwie – cała liściasta przyczepka. Średnio – po trzy metry w kłębie i po 30 PLN za sztukę.

 


A potem przystrajanie ogrodu w liściaste kiecki, przymierzanie nieco już przywiędłych szatek, wożenie ich taczką w tę i z powrotem, z rozbieganym wzrokiem i pianą na tak zwanym pysku. Jaaa-cieee! Jak pięknie! W końcu wyleźliśmy trochę z mikroskali – wszystkie drzewa do tej pory mieliśmy mniejsze od kwiatów - lekko pokraczne proporcje; oprócz dziczy czterech czarnych bzów i skatowanej wiśni z jaworem/jesionem [??], które na przekór oprawcom, co zrzucili im korony – rosną, jako manifest niepokornej natury [która jak punk - krzyczy, że not dead].

 


W niedzielę Janusz pojechał w lasy po swoją Mamę i przytachał do kompletu jeszcze trzy duże brzozy i kolejne trzy jarzębiny [ale będzie materiału na jesienne korale!] oraz parę kamyczków [Mężuś ćwiczy bicepsiki, wyłuskując głazy jak rodzynki z sernika, gdzie się tylko da – pod wzglądem kamyczków jesteśmy drapieżnie nienasyceni; zatrzymujemy się nierzadko z wizgiem opon na jakimś zakręcie, bo ktoś z naszej paczki drze usta: „Jeeeest! Tam, taki duuuuży!”; i bieg w pole i prężenie muskułków, uff, ałć [gryzą mrówki], ufff, bums, następne trofeum siedzi w bagażniku.].

 

 


Łups, łups – idzie nowe! Znienacka, z krzaczorów, wytarabaniła się koparka i drąży. Co pan tak tu drąży? A dziurę w całym, pod kabelek. Będzie prąd W KOŃCU [po cyrku i rewii na lodzie z udziałem głównym nie istniejącej trafostacji], zwykły, taki do ludzi, a nie ten budowlany paskudnik, co wyżera dziurę w portfelu!

 

 


Łups, łups – biegnie stare! [czyli zawsze spóźniona ja w drodze do pociągu]. Ale biegnie pięć razy krócej! Bo ma ścieżkę na skróty!!! Radocha wielka, po piątkowym, niespodziewanym odgrodzeniu dróżki. Obyło się bez telewizji, prasy i mojego buchającego zagotowaną krwią i z trudem powstrzymywanymi epitetami pisma do burmistrza, skleconego onegdaj grubo po północy i czekającego na kres mej cierpliwości. Aż przysiadłam sobie na pustaku, zadziwiona, że skończył się tak nagle dramatyzm moich poranków, gdy notorycznie za późno wybiegałam z domu, a mój sprint szarpał sąsiadom firanki w jadalniach, przez co absolutnie nie mogli się skupić przy śniadaniu. I krztusili się jajkiem na miękko. I umierali w konwulsjach.

 


Próba czasu. Absolutnie nienaciągane trzy minuty na dworzec! Przy uwzględnieniu faktu, że nóżka spada z niezaoranej połowy dróżki na połowę rozbebeszoną i grzęźnie w błotku...

 

 


Ps. Errata do wpisu powyżej: ogród jest jednak bardziej ZACZAROWANY niż TAJEMNICZY. Tak mówią dzieci.

yemiołka

TAJEMNICZY OGRÓD [17.04.2004]

 

 


Piękna, dysząca nagłym ciepłem, poranna sobota. Zachciało nam się bardzo do szkółki. Eh, nieee, oczywiście, że nie do podstawowej. Tę mamy - chwała wszystkiemu - radośnie z głowy. Za to marzy nam się zielony, iglasto-liściasty dyplom szkółki ogrodniczej...

 


Upychamy resztki wypłaty po kieszeniach pełnych papierków po cukierkach [Maja] i kamyczków [Marcel], biegnąc do auta.

 


Kąty Wrocławskie.

 


Z właścicielami szkółki będziemy się chyba niebawem wspólnie bawić na weselu [rodzinka się swata], więc sympatyczny rabacik. Fajnie.

 


Migdałek, jabłoń obwisła , sumaki dwa, kosodrzewina, sosna zielona, mimo że czarna, trzmielina [hmmm, albo jak ją tam zwali. taki żółto-zielony berberys ], kalina. Wielkość średniawa, ale akceptowalna. 54 PLN.

 


A następnego dnia w OBI azalia wielkokwiatowa, a w Castoramie znienacka różowa róża miniatórżowa.

 


Uwielbiam zieloność zakupów.

 


Przyjechaliśmy głodnawi do domu, a Maja robi pikietę - przed obiadkiem mamy sadzić! I nie dała się usadzić.

 


A więc jabłoń pod oknem jadalni, obok migdał [Majka szuka na nim orzeszków]. Po drugiej stronie ścieżki sumak, obok kikuta po zeszłorocznym octowcu pożartym kompletnie przez szczeniaki. Maja próbuje przeforsować instalację pozostałych drzewek w tym samym kwartale, bo chce mieć TAJEMNICZY OGRÓD. Ale to już by była przesadna przesada. Polecamy jej uruchomić wyobraźnię i jakoś to chwyta. Zaciąga starą oponę pod jabłonkę i jest bardzonader happy. A ja wącham fioletowość krokusów i upijam się nią szybciej niż domowym winem....



×
×
  • Dodaj nową pozycję...