Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości
  • wpisów
    107
  • komentarzy
    0
  • odsłon
    201

Entries in this blog

yemiołka

chyba jednak wyczołgają się te krokusy! wystawiły na yemiołkową pociechę zajawkę w postaci zielonego czuba. a tak poza tym oczywiście jedyną zielonością, która rozmnaża komórki bez krępacji, jest chrzan utrapiony... wszędzie już go pełno.

 

 


BK mnie wodzi na pokuszenie targami . chyba rzeczywiście ruszę, nie na budowlane bynajmniej, bo to już poza zakresem zainteresowań [dzięki wszelkim siłom ludzkim i boskim! ], ale staroci...

 


uwielbiam grzebać w tym śmietniku.

 


i wciąż powala mnie niewzruszona wiara handlarzy w to, że wszystko może się przydać. wiara-nadzieja balansująca już nawet poza granicą absurdu.

 


kawałek kabla z epoki Ming, spleśniała proteza, zastygły w bezruchu sznurek, ucho van Gogha... do wyboru i wytartego do szczętu koloru...

 

 

 

 


hej, Wielka Floto Zjednoczonych Sił! jesteś?

 


tym, co lubią muzę i splot voopoezyj polecam wywiad z Waglewskim z poniedziałkowej Wyborczej - wczoraj znalazłam i uśmiałam się do bólu trzewi - dokładnie takie poczucie humoru i dystans do siebie, jakie uwielbiam ...

 


[wiedziałam, że nie na darmo kochałam się w Nim kiedyś tam! ]

yemiołka

a najnowsze dzieje w skrócie są też tu:

 


http://www.murator.com.pl/forum/viewtopic.php?t=22847&highlight=" rel="external nofollow">http://www.murator.com.pl/forum/viewtopic.php?t=22847&highlight=

 

 

 


a poza tym, bez jaj!!!

 


nie mówcie, że nikt, NIKT oprócz mnie:

 


http://www.murator.com.pl/forum/viewtopic.php?t=22708&highlight=" rel="external nofollow">http://www.murator.com.pl/forum/viewtopic.php?t=22708&highlight=

 


yemiołka

Uuu, zastała się ta betoniara... ciężko ruszyć.

 


Może by w niej pogrzebać patykiem? Eeee, lepiej nie, nie wiadomo, co wtedy wylizie z czeluści....

 


Zaryzykuję jednym okiem, zerknę do środka....

 


Ałła ałła, cholera!!! Jakiś wredny fragment przyciężkiej egzystencji łupsnął mi w facjatę szarym błotkiem. Momencik, jest tu jeszcze coś....

 


Chwilka, tylko podwinę rękaw... Mam go! Jest, sku...bany! Kurczę, taki mięciutki, śliczny, co on tu robi, obtoczony cementem, ciepły, błyszczący, fosforyzujący KŁĘBEK OPTYMIZMU! Trzymam i nie puszczam, będzie mój na wjeki,wjeków i amen.

 


__________________________________________________

 

 


No więc tak. Od tej chwili budowlanie będzie tu umiarkowanie; mało liczb, więcej życia. Muszę to życie chyba ujmować w literki, bo inaczej całkiem się przecedzi przez mój durszlak umysłu. Jestem sklerotycznym kretynem ---> wybacz Ivo., w poniedziałek miałam mgliste przeczucie, że coś miłego zdarzyło się weekend, ale nie pamiętałam co - o 12:00 olśnienie - była parapetówa! [hmmm, może to jednak nie skleroza, ale nadmiar win? ].

 


Ło matko! No tak to już jest.

 


A co dziś?

 


Wylinka. Zrzuciłam ciężką skórę [jeszcze raz Ivo. - o mało nie złamałaś sobie nią ręki! pamiętasz? co ja mam w tych kieszeniach??!]; Gadzino, spoko - buty jeszcze bez zmian.

 


Z pociągu - na polu 12 saren, 2 przedwielkanocne zajce i BOCIAN!

 


No i można suszyć włosy przy szybie, tak świeci słońce. W domu jakoś nie starczyło czasu.

 


Poza tym kolejny rekord w sprincie do pociągu; czuję, że po kolejnym-kolejnym przywiozą mnie tu erką....

 


Wiosna + muza na uchu skłaniają mnie do podskoków w drodze do pracy - starałam się im oprzeć, ale chyba nieskutecznie, ludzkość się dziwnie patrzy...

 


i co z tego, że mam liścia na głowie??!

yemiołka

no i zeżarłam sobie przed chwilą całego posta, więc nerw.

 

 


a było o tym, że postanowiłam naoiliwić betoniarkę.

 


było o przebiśniegach wymiętych, co wychyliły łby.

 


i o krokusach ultrafioletowych, co nie chcą.

 


był improwizowany wiersz.

 


chyba jakiś taki:

 

 


hmmm

 

 

 


łąką przebiega lis

 


nad głową biały gołąb niepokoju

 


zgrzyta pod glanem żwir

 


wiosna radochą serce poi

 

 


chyba nawet dokładnie taki; tak było rano....

 


pięknie się żyje wiosną!

yemiołka

no cóż - nie mogę się oprzeć, żeby się tu nie dopisać, gdyż "nadejszła wiekopomna chwila" - za parę godzin przenosimy się TAM!!!! :) :)

 


mój Mężuś jeszcze tam wbija ostatnie gwoździe, ale zaraz po nas przybędzie i....

 

 


radocha tym większa, że jedziemy w rozszerzonym - od 18.12.2002, godz.10:35 - gronie: do naszej rodzinki wkroczył z rykiem MARCEL, 3100/51 :)

 

 


nie dociera do mnie to wszystko...........

 


 

 


[ Ta wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-12-23 16:58 ]

yemiołka

PĘCZAK*

 


[31.07.2002]

 

 


Po zalaniu stropu ekipa zwinęła się na tydzień, by rozprostować kości na przyzwoitych łóżeczkach i sprawdzić, co słychać w regionalnych spelunkach. Przykładna natura bezzwłocznie wykorzystała tę sposobność i jak zwykle po wyjeździe brygady z budowy odkręciła kurki – lało równo tydzień i przestało momentalnie, gdy Teść wrócił na nasze włości i chwycił za kielnię.

 


Tym razem chmurzyska nieco przesadnie się rozhulały – chwilami obrywały się tak, że woda prawie wlewała nam się do samochodu na ulicy i musieliśmy zatrzymywać się w dziwnych i mało widocznych we Wszechświecie miejscach, bo wycieraczki nie nadążały za łomotem kropel. Któregoś dnia po przyjeździe do domu pod blokiem powitał nas olbrzymi basen wody, choć nawet w czasie wszelkich minionych powodzi w całej najbliższej okolicy można było chadzać suchą stopą. Głęboki na kilkanaście centymentrów basenik powstał dosłownie w czasie pół godziny i robiło to naprawdę niesamowite wrażenie – całkowitej nieprzewidywalności przyrody – do gęsiej skórki włącznie.

 


Nasza budowa została miłosiernie oszczędzona – co prawda błoto znów się zbłociło sakramencko, w chatce było z 10 cm cieczy, która wlewała się z nieba przez klatkę schodową, a z szopy trzeba było wypompowywać dziesiątki wiader – nie była to jednak woda po pas i dało się wejść na działkę, z lekka tylko chlupocząc. Kiedy minęły najgorsze opady, popędziliśmy tam całą rodzinką. Po drodze trochę pokapywało, trochę błyskało słońcem i tym sposobem wioseczka powitała nas tęczą! Z piskiem opon zatrzymaliśmy się więc na poboczu, bo paskudnym zrządzeniem losu życie przez ostatnie cztery lata toczyło się tak szybko, że w pędzie pogubiliśmy wszystkie potencjalne tęcze i nasze dziecię nie widziało do tej pory takiego cudu na żywo. “Spójrz Majek na niebo, za tą krową – tam jest tęcza!!” – podskakujemy na siedzeniach, mając nadzieję, że nikt nie wjedzie nam w plecy, bo tęcza była najlepiej widoczna z miejsca bardzo nieprzyzwoitego do parkowania. “Ooo, taka jak w Duszku Kacperku!” – skwitowała Maja, przystosowując obiekt do własnej rzeczywistości.

 


Ruszyliśmy dalej, gdy już nasyciliśmy ślepia i stwierdziliśmy, że dalszy postój na zakręcie trąci zbytnią nonszalancją. Trochę niewygodna to była droga, bo cały czas obracałam łebek, by wycisnąć z tęczy ile się da, ale ta zniknęła bez sentymentów za watahą domów. Kiedy więc już doturlaliśmy się w podskokach naszą księżycową drogą do celu, niemalże padłam na kolana, widząc, co następuje:

 


Błękitne niebo, białe obłoczki, utkwiona w błocie nasza rudera... szczelnie opasana tęczą! Wysiedliśmy po cichu i stanęliśmy trzymając się za ręce, patrząc w zachwycie na to zderzenie realności i metafory. TO poszturchiwało nas niecierpliwe, niepewne, czy widzimy to samo, co ono.

 


Mimo że zjawisko za chwilę definitywnie rozpłynęło się na wilgotnym horyzoncie, a krok prosto w epicentrum lodowatej kałuży kopnął mnie w kierunku rzeczywistości, obraz w głowie pozostał jako piękny symbol tego, co nas tu czeka.

 


...Jako niekoniecznie kiczowate logo miejsca cudów i niespodzianek...

 

 


__________________________________

 


* P=T

 


* K= /

yemiołka

SCHODY DO NIEBA

 


[25.07.2002]

 

 


No prawie, prawie do nieba...

 


Chłopcy wzięli się dziś za sprzątanie placu budowy z niepotrzebnych gratów [choć i tak, trzeba przyznać, porządek jest na działce cały czas – wszystko ma swoje miejsce, klepisko zagrabione, żaden papierek się nie wala] – trzeba powoli przygotowywać kawałek ziemi pod konstrukcję więźby. Wnieśli resztę bloczków na fundament garażu, układając z nich piramidę, której nawet Cheops by się nie powstydził. I powstały: schody, schody, schody, jak w Casino de Paris.... Z widokiem na niebo i nasz świeżutki strop.

 


Dzięki ich monstrualności nawet mi udało się wczołgać na górę i spojrzeć na światek z zupełnie nowej perspektywy – choć wciąż nieco żabiej, bo po stropie pełzałam na brzuchu, gdyż objawiony z całą mocą lęk wysokości nie pozwolił mi się wyprostować. Przy okazji również nasza Majka miała szansę odkryć, że to, co uważała za sufit, było w rzeczywistości podłogą! Nie omieszkała oczywiście rozpowszechniać tej szokującej rewelacji wśród bardziej lub mniej zainteresowanych.

 


Strop zalaliśmy 24.07., a jakieś 7 dni zajęły przygotowania do tego – układanie belek stropowych i pustaków, zbrojenie, stemplowanie. A kosztowało nas to nieco ponad 6000 PLN – 2500 za Terrivę i 3500 za beton [& pompę]; do tego koszt zbrojenia i robocizny [ten ostatni tradycyjnie minimalny]. Terriva przyjechała z Fabianowa [Janusz znalazł ofertę w Internecie i okazało się, że spośród innych jest najkorzystniejsza] - z dużym opóźnieniem - i padła na pobocze drogi, bo na działkę ciężarówa nie dała rady podjechać. Musieliśmy jeszcze wieczorkiem wyciągnąć z pieleszy miejscowego pana fadromiarza [który nota bene lat ma z 50, a uporczywie twierdzi, że chce być naszym zięciem ], aby podrzucił nam te wszystkie paczki pod chałupę, bo inaczej mogłoby ich nie być do jutra. Parę kursów i całą działkę mamy znów centralnie zawaloną pustakami. Okazuje się jednak, że nie na długo – ekipa się sprężyła, doszły jeszcze ze dwie pary rąk do pracy z sąsiedztwa, i po dwóch dniach „gęste żebra” były na swoim miejscu. Później wspomniany tydzień mozoliły się inne konieczne prace, aż w końcu można było zamówić gruchę – wszystko poszło pięknie, nic nie puściło, nic nie przeciekło, nic się nie ugięło.

 


Do kraniku przywiązaliśmy zielonego węża boa i narażamy się lidze ochrony zwierząt, polewając strop za jego pomocą.

 


W mieszkanku zapanował półmrok i miły chłodek i mamy w końcu gdzie się ukryć przed szaleńczym upałem. To już niemalże PRAWDZIWY dom. :)

yemiołka

MÓJ DOM MUREM PODZIELONY...

 


[12.07.2002]

 

 


Widmo zaczyna się materializować. Mury ruszają 03.07. i pną się pod strop przez dwa tygodnie – pierwszy tydzień na dwie pary murarskich rąk, drugi – już tylko na jedną, bo jako się powyżej rzekło - druga para wyspecjalizowanych kończyn gruchnęła z rusztowania i zatraciła moce przerobowe.

 


Gdy przyjechaliśmy pierwszego dnia stawiania ścian, chłopcy z ekipy byli chyba bardziej rozentuzjazmowani niż my – drobili w miejscu, oczekując pochwał z czujnie nastroszonymi uszami. Rzeczywiście – wrażenie jest niczego sobie, zwłaszcza że załoga się sprężyła i wykonała kawał roboty. Niestety po jakimś czasie czar nieco pryska, gdy przyglądam się murzyskom z bliska – gdzieniegdzie między pustakami świtają dziury, przez które widać zachód słońca! Taaa, chcieli nas zabić wrażeniem ilościowym, ale po drodze zagubiła im się jakość... Zdaje się, że murowali tak jak zwykle, czyli jak na zaprawę – a mówili, łobuzy, że na klej też potrafią! No nic, trzeba było trójcy popsuć nieco humorki; gdyby to była obca ekipa, pewnie kazalibyśmy im to rozbierać, ale Teściowi nie mamy sumienia zrobić takiego numeru – Janusz postanawia zalepić ciepłochronnym klejem dwustronnie wszystkie szczeliny [klej ładuje w dziury szprycą z odzysku po jakiejś piance]. Następne warstwy pustaków już wykonali przyzwoicie, w okolicach poddasza dochodząc prawie do perfekcji.

 


Po dwóch tygodniach stoi połowa naszej chatki! Można przytulić się do krzywego komina i wyjrzeć przez okno [nota bene mam wrażenie, że nasz salon i kuchnia składają się z SAMYCH okien – otwory okienne są bowiem na razie o wiele większe niż docelowo, a jeden pełni nawet tymczasowo funkcję wejścia – jejku, prawie w ogóle nie mam ścian w bawialni!]. Majka wszystkich gości zaciąga do swego pokoiku, szpikując ich wynurzeniami na temat wystroju wnętrz [och, te RÓŻOWE tapety!]; nawet przytargała tam kawałek styropianu i zwinęła się w kłębek na tym swoim „łóżeczku”, biedaczysko nasze...

 


W tym okresie wciąż jesteśmy na budowie codziennie, wszyscy razem. Nasze psisko nawet mieszka tam od dłuższego czasu i udaje, że stróżuje – choć kiepsko mu to wychodzi, bo jest to najłagodniejsza bestia pod słońcem; dobrze że chociaż wizualnie bywa groźna, to się czasami przydaje.

 


No więc Janusz biega z klejem i szpadlem [zabrał się za wykopy pod fundament tarasu], Maja – ze styropianem i ślimakami, Łajka – z puszką po pasztecie, a ja – z Sapkowskim i leżakiem. Ściany stworzyły wreszcie parawan osłaniający nas co nieco od liczebnych sąsiadów z południowej strony i zrobiło się zacisznie.

 


Nieustające wakacje...

yemiołka

OSTATNIE TAKIE TRIO

 

 


Było ich trzech, w każdym z nich inna... nalewka.

 


Bronek, Rysiu i Juruś.

 


Bronek to Teściu – Maestro naszej budowy i wzór asertywności. Rysiu – ex-piekarz w roli drugiego murarza. Juruś – żylasty pomocnik vel bezzębny kryminalista. I w jednym spali domku. Rysiu i Juruś po piwie darli koty, a Bronek ustawiał ich do pionu. Po pracy organizowali sobie wieczorki świetlicowe, grając w warcaby i szachy.

 


No i Rysia dopadło pierwszego – w 5. dzień stawiania ścian spadł z rusztowania i złamał kilka żeber. Zaznaczyliśmy jego nieobecność pionową krechą na murze...

 


Juruś wspierał pozostały duet swym patykowatym jestestwem kolejne dwa tygodnie, po czym dostał 3-dniową przepustkę do domu. Ponieważ ciągle go nie ma, zapewne Policja Obywatelska wykazała się inicjatywą i Juruś siedzi w kiciu. [Hmmm, czy ja pisałam onegdaj, że lubię folklor?! ]. Trzeba będzie nasmarować drugą krechę – mam nadzieję, że ostatnią.

 


Bronek spojrzał na stos bloczków spod ronda swego kowbojskiego kapelusza, pogryzając niedopałek w kąciku ust: „No i dobra, sam to wymuruję.”. I muruje.

 


A że folklor łazi za nami jak bezdomna meduza, nowi pomocnicy mają także swój specyficzny wdzięk. Pochodzą zza miedzy, lecz bezbłędnie identyfikuję tylko jednego z nich – Piotrka, który pomagał nam już wcześniej. Ma u nas roboczą ksywkę „Ptasiek”, gdyż hoduje gołębie za płotem [ale chwała Bogu nie wyje z Luisową chrypką: „Bujaj się!!” jak niezapomniany sir Balcerek; na widok ptic wyją za to nasi znajomi, po trzecim piwie]. W porównaniu z Rysiem i Jurusiem ma parę miłych zalet: oprócz tego, że pracuje jak tur, można z nim powymieniać się poczuciem humoru. Poza tym zajął naczelne miejsce w Improwizowanym Wiejskim Klubie Szachowym Bronka. A tak jeszcze zupełnie POZA TYM był hersztem lokalnej bandy zabijaków – czasami dobrze jest mieć takie znajomości . Jego braci z trudem rozróżniam po tatuażach i rysach [tych wykonywanych nożem]. Muszę przyznać, że to duże zaniedbanie, zważywszy na mnogość atrakcji, jakich nam dostarczają [typu „Budowlana pułapka II” albo jeszcze weselszych, rodem ze „Ściganego”, gdy bladym świtem Teścia w dezabilu wyciąga z szopy uzbrojona, choć nieumundurowana władza, poszukująca jednego z naszych drogich pomocników za coś tam, robiąca rewizję pakamery i nieusatysfakcjonowana znikająca we mgle].

 


Cholera, nie chce mi się wierzyć, że tego wszystkiego nie zmyślam...

yemiołka

PRZYGARNĘ UCZCIWEGO ZNALAZCĘ....

[02.08.2002]

 

Ktoś mówił, że w czasie budowy pieniądze same się znajdują...?

W takim razie przygarnę uczciwego znalazcę!

Tak, proszę Państwa, ta teoria jest piękna i zgodna z partyjnym duchem, ale nie mydlcie oczu niewinnym. Bo to jest bujda pierwszej wody!

Nam srebrniki okazały onegdaj pewną szlachetność swej brzęczącej natury, nie przysparzając wówczas konieczności gorączkowych poszukiwań – zdarzały się nagłe premie, dziwne fuchy i oddane długi. Ale teraz, kiedy już dawno skończyły się wszelkie oszczędności, nic się nie błyszczy na horyzoncie. I w dodatku jest gorzej niż kiedykolwiek....

U mnie w pracy na sztandarach wypisano: „300% oszczędności!”. I w tym duchu chirurgicznymi nożyczkami poobcinano nam pensyjki, dokładając mimochodem godzin pracy i zabraniając jednocześnie nadgodzin.

U Janusza jest jeszcze bardziej paskudnie – firma przejechała się na swoich aspiracjach i recesji – część podwykonawców nie dostaje kasy od 3 miesięcy; etatowcy zgarnęli połowę pensji dwa tygodnie po terminie, a po drugiej połówce ślad zaginął. A tu nadszedł czas na następną wypłatę...

I długi rosną...

Wzięłam się za prokurowanie miłosnego listu do Urzędu Skarbowego – gdyby tenże zaniechał złej myśli o poborze podatku, powegetowałoby nam się trochę lżej.

Ale co tam – trzeba myśleć pozytywnie. A w przerwie pomiędzy kulawymi myślami można pojęczeć: „Ech, żytie....”, wbijając tępy wzrok w zszargany wyciąg bankowy.

yemiołka

no dobra, zostałam niejednokrotnie pogoniona, więc jadziem dalij z tym koksem [myśl o wiśniach w czekoladzie działa na mnie zawsze okropnie pobudzająco http://www.afternight.com/smiles/offwall.gif]


*************************************************************

 

 


WYMIARY NAJPIĘKNIEJSZEJ MISS

 

 


No tak, czas na trochę statystyki, bo kompletnie o niej zapomniałam.

 


Miss nie jest zbyt wiotka i dość szeroka w biodrach – jakieś 400 m3 kubatury. Niestety przekroczyła nieco dopuszczalne wymiary [120m2] – ma w sumie 150m2, bez garażu; aaaaaAAAA!!! – ale szanowna komisja przymknęła na to oko. Główny winowajca spuchnięcia Miss to Mr.Korytarz, który wpakował się bezceremonialnie w całej swej rozciągłości [12m2], wykorzystując nasze osłabienie śródprojektowe, i został na zawsze, implikując za jednym zamachem również rozrost poddasza.

 


Ściany.... jednowarstwowe.... bloczki gazobetonowe z milickiego Prefbetu....

 


[piszę to tak nieśmiało, bo wiem, jaki teraz szeroki uśmiech wykwitł pod wąsem kilkorga forumowiczów; OK., OK., errata, niech będzie: „na twarzach”, bo mi się Alanta obrazi . Otóż rzecz w tym, że mowa wciąż była o trójwarstwówce – cena w zasadzie ta sama, a teściu wolał chlapać zaprawą niż klejem. I tak to się miesiącami ciągnęło, ciągle nas ktoś namawiał na jednowarstwową, a my swoje, aż tu nagle minutę przed zamawianiem bloczków Janusz został sterroryzowany przez nową decyzję, która podeszła go zbyt cicho i przyłożyła do karku zimną lufę. Ja się dowiedziałam o tym prawie po fakcie, ale było mi zasadniczo wszystko jedno i z wdziękiem stwierdziłam, że pies warstwy trącał...].

 


Bryła – jak najprostsza – czyli stodoła. Bez żadnych szaleństw, udziwnień i realizacji wyuzdanych marzeń. Wszystko zgodnie z ideą, aby nie zarzynać się finansowo – czy będzie nam się żyło lepiej, gdy dach będzie „połamany”? Hehe, na pewno nie, bo i niby dlaczego?! Ale jeśli będzie prosty, z pewnością będzie łatwiej żyć, bo budowa stanie się tańsza i kredyt nie będzie tak bardzo przygniatał karku. To założenie stosuje się również w przypadku: ścian, okien [nooo, tu akurat nie byliśmy do końca konsekwentni – co prawda będą z PCV, ale za to dwustronnie kolorowe i ze szprosami, co kosztuje sporo więcej, ale to jakoś wyjątkowo było nam do szczęścia potrzebne], schodów, posadzek etc., etc....

 


Pewnie gdybyśmy bardziej śmierdzieli forsą, ulęgłyby się pomysły śmielsze; niestety budujemy za pożyczone i jakoś za Chiny Ludowe nie możemy wygrać w totka. Tak więc mierzymy zamiary na siły, niniejsze wspierając założeniem, że zgrana rodzinka uwije sobie ciepłe gniazdko nawet w kurniku. Albo i ZWŁASZCZA tam...

 


Zgodnie z powyższym: dach – bardzo prosty, dwuspadowy, 240 m; jedyna ekstrawagancja to daszek nad tarasem; pokryty ciemnobrązową blachodachówą [czy też, jak mawia nasza Majka, „blachówką”] - Rautaruukki.

 


Oczy – szt. 10 [w tym dwa malutkie; jako się rzekło: obustronnie brązowe, ze szprosami i okiennicami] + 6 połaciowych; PCV – z powodów jak wyżej; ostatecznie zdecydowaliśmy się na firmę Tontor i okienka przyjadą aż z Ostrzeszowa.

 


Salon + otwarta kuchnia, 4 sypialnie [w tym 3 na poddaszu], dwie łazienki, pracownia, garderoba i spiżarnia. I kryjówka pod schodami. I duży taras. Cały nasz przyszły świat...

 


Ogrzewanie – przede wszystkim kominkowe. Wspomagająco – gazowe lub elektryczne – decyzję podejmiemy zapewne po pierwszej zimie, bo na razie i tak nie mamy funduszy na instalację czegokolwiek prócz wkładu kominkowego i mikrorozprowadzenia [tylko do pokoju obok]. Myślę, że nie będzie tak źle, bo w tę zimę nie będę chadzać do pracki i jako piroman z wieloletnim doświadczeniem na pewno poradzę sobie doskonale!

 


Realizacja – metodą półgospodarczą [jak największy udział rodzinki, przy wsparciu małolitrażowych pomocników za 5PLN/h; minimalizacja krwiopijstwa ekspertów, fachowców i innych obrzydliwców].

 


Środki finansowe – wyżebrane u dobrych ludzi, zaoszczędzone i zdobywane na bieżąco w pocie czółek.

 


Planowany termin zamieszkania: grudzień, alias Pełne Szaleństwo. Ale gdy ma się odpowiednią motywację...

 


[Rozchełstane TO - jak zwykle na śnieżne brzmienie słowa „grudzień” - budzi się z leniwej drzemki i podskakuje beztrosko, obijając się o mój coraz większy brzuszek. ]

yemiołka

EFEKTY SPECJALNE

 


[04.07.2002]

 

 


Wyczarowaliśmy wolny poranek i postanowiliśmy rozejrzeć się za dachem oraz oknami. Poruszamy się w tej dziedzinie na razie jak kulawy ślepy we mgle – znowu trzeba się uczyć od początku – tym razem profili, okuć, rankingu firm. Rozpoczynamy na chybił-trafił – bo jakoś trzeba rozpocząć. Dostajemy pierwszą wycenę okien i mimo że kwota paskudna – uczucie jest z tych lotnych i skrzydlatych, bo pięknie jest wić gniazdo. Szybko wyznaczamy trasę następnych penetracji i wskakujemy do bryczki, ale zamiast miłego turkotu silnika rozlega się znajomy huk – znowu nam wywaliło tę paskudną rurę [tak to jest, jak się zamienia siekierkę na kijek, czyli naszego wiekowego poldka na dwa razy bardziej prehistorycznego forda, ale za to z szyberdachem ]. Janusz wystudiowanym ruchem otwiera maskę, po czym zatrzaskuje ją w przyśpieszonym tempie, ale nie na tyle szybko, bym nie zdążyła zobaczyć gustownych płomieni wijących się pod klapą. O żesz jasna cholera! Jesteśmy już nauczeni doświadczeniem – poprzedni polonez spłonął nam kompletnie od jednej małej iskierki – klątwa jakaś, czy co?! Janusz łapie się za gaśnicę, a ja wywalam prosto w kałuże nasze torby, budowlane panoramy firm i inne śmieci, które mi wpadną w ręce [przy ostatnim pożarze autka sfajczył nam się m.in. ukochany puchowy śpiwór – tym razem mam zamiar przechytrzyć czerwonego kura]. Kolejne otwarcie klapy było mniej bolesne – ogień samoistnie zgasł. Co robić? Janusz łączy feralne rury i decydujemy się na odpalanie – w końcu musimy wybrać te okna! – J. ostrożnie przekręca kluczyk, a ja stoję hektar od otwartej maski, dzierżąc przed sobą w bojowej pozie gaśnicę. Uff, nic się nie dzieje, oprócz tego, że staliśmy się okolicznym dziwowiskiem – ale to nie pierwszy raz, więc jesteśmy uodpornieni .

 

 


Niniejszym ostrzega się: BUDOWA TO CZAS WIELU NIEBEZPIECZEŃSTW!

 


Zostaliście ostrzeżeni.

yemiołka

DZIEJE SIĘ...

 


[02.07.2002]

 

 


W pierwszy lipcowy dzionek przyturlały się milickie gazobetonowe bloczki, w ciężkim boju zdobyte. W końcu rozwiały się czarne wizje krążące już od paru dni nad naszymi czerepami, bo bloczków w upatrzonej hurtowni [obiecane 14% zniżki] po prostu nie było... Wszystko rozchodziło się na pniu, naród garnął się do budów na przekór wszechobecnej recesji i producent przestał wyrabiać się z dostawami, mimo że praca wrzała u niego na 4 zmiany. Zakup materiałów we wstępnie umówionym terminie okazał się niemożliwy i poczuliśmy, że zaczyna robić się gorąco – a my nie mogliśmy pozwolić sobie na przestoje. 29 czerwca zorganizowaliśmy więc Wyjazd Specjalny do Milicza i Janusz udał się ze swoim Ojcem do owego hurtownika – znanego pi razy drzwi, jak to w małym miasteczku i branży. Nie było ich cholernie długo, aż w końcu piknął dyskretny SMS: „Siedzimy jeszcze i piją. Pustaki trudno załatwić, ale popychamy :]”. Okazało się, że wpadli w środek posiedzenia roboczego, w którym udział brali: hurtownik, dwóch kierowców, mecz i flaszka. Janusz czym prędzej rozszerzył ciekły asortyment i tym to staropolskim zwyczajem nasze zamówienie powędrowało na pierwszą stronę w grubym segregatorze.

 


A więc w pierwszy lipcowy dzionek przyturlały się. 9 form. I wszystko luzem... Wyładunek trwał sześć bardzo długich godzin, o cholernie ciężkich minutach. Po 400 sztuk 40-kilowych boczków na twarz – Janusz szybko zrzucił wyhodowany za biurkiem brzuszek.

 


Mięśnie swym paskudnym zwyczajem zaczęły boleć następnego dnia, ale robótka stygła, więc trzeba było się ruszyć. I tym sposobem białe ściany zaczęły przesłaniać horyzont widziany z leniwego punktu mojego leżaczka...

yemiołka

CO MI ZROBISZ, JAK MNIE ZŁAPIESZ?!

 


[02.07.2002]

 

 


O rrrety, na szczęście się nie dowiedzieliśmy! A prawdę powiedziawszy, zaczęło się robić gorąco...

 

 


Jako się rzekło na wstępie – projektowanie było w naszym wydaniu procesem żmudnym, męczącym, nerwowym i oczywiście realizowanym „na ostatni dzwon”. W efekcie projekt zastępczy złożyliśmy, hmmm, wstyd się przyznać, gdy ekipa już była na budowie. Ale cóż – w końcu to nie jest pamiętnik chodzących ideałów, lecz poradnik „Jak budować na wariata i nie zwariować”, więc nikogo to nie powinno dziwić .

 


Jesteśmy dobrej myśli, że nie będziemy musieli długo czekać na zmianę decyzji – wszak wszystko załatwiamy w gminie i samą decyzję dostaliśmy prawie od ręki...

 


Taaaa, te dobre myśli kiedyś nas do grobu wpędzą...

 


Zakupiony na początku papierkowych bojów koniak wciąż się kurzy na najwyższej półce – Janusz spojrzał na niego smętnie i nie tknął – radziliśmy sobie do tej pory z biurokracją bez tego wysokooprocentowanego wspomagania, to i dalej musimy tak trzymać. Koniak przyda się na parapetówkę.

 


Pierwszy tydzień po złożeniu wniosku siedzimy cicho, żeby nie wyjść na nachałów. Chwilę potem Jano decyduje się na dyskretny telefon z pytaniem o sprawę, a tu się okazuje, że architekci urzędowi wywinęli nam numer i pojechali na jakieś tygodniowe szkolenie. Po powrocie ciężko im się było zabrać do pracy [ach, te szkolenia... główka po nich niesympatycznie boli i oczy dziwnie reagują na dzienne światło ] – znowu trochę się odwlekło... ale nie uciekło! Daliśmy architekcikom nieco czasu na dojście do siebie, po czym napadła nas nieodparta potrzeba nawiedzenia urzędu.

 


Janusz przećwiczył przed lustrem kilka wersji ujmujących uśmiechów, starając się nie zmieniać mimiki pognał po schodach, potrącając sąsiada [który widząc go z tym wyrazem twarzy doznał przejmującego i wstydliwie przyjemnego uczucia, że jest molestowany seksualnie], wsiadł w furkę i popędził do gminy.

 


Ha! Była! Śliczna, niewymięta zmiana decyzji, dzięki której przestaliśmy być kryminalistami!

 


A że w dzień po jej otrzymaniu mieliśmy już stan zero..? Cóż, może miałam onegdaj sen proroczy, że wybudujemy się w jeden dzień...? A może ta nasza ekipa jest taka sprawna...?

 


Nic Wam do tego, Obywatele, proszę się rozejść!

yemiołka

MORZA SZUM, PTAKÓW ŚPIEW...

 


[24.06.2002]

 

 


.... złota plaża pośród drzew. Siedzę na leżaczku, pod pasiastym parasolem, wyglądam idiotycznie, ale mało mnie to obchodzi. Pomyśleć, że jeszcze przed chwilą były tu muldy błotne, oblepiające buciory jak rzep psi ogon. Teściu na szczęście stanowczo stwierdził, że w takim syfie robił nie będzie i posłusznie zamówiliśmy piach, by wysypać teren przed chatką. Ale fajnie się zrobiło! [jeszcze nie wiem, że za chwilę złotą plażę rozjeżdżą ciężarówy tak, że pozostanie po niej tylko nędzny ślad w postaci złotego klepiska ]. Maja ma do dyspozycji hałdę mięciutkiego piaseczku do murarki, który chwilowo stoi odłogiem i może służyć jako teren wielkich eksploracji i materiał na babki [i na dziadków - dodam, by nie być posądzona o damski szowinizm ].

 


W związku z tym Mai i mi, jako osobom niebezpośrednio budującym, chwilowo nie doskwierają bolączki rodzin porzuconych na czas budowy – Janusz wpada po nas po pracy i wszyscy zasuwamy na działkę; on potem grzebie się w fundamentach, a my łazimy po chaszczach i szukamy ślimaków, rozbijamy kolana, oglądamy zachody słońca i pieczemy kiełbachy. Dzięki temu w domu nas prawie kompletnie nie ma, ale przynajmniej w ten dziwny sposób jesteśmy RAZEM. A to lubimy najbardziej...

 

 


A teraz krótkie sprawozdanko z ostatnich dni, by dogonić uciekający czas.

 


1. Przez kilka pierwszych dni leje; ekipos przygotowuje plac budowy, wiąże zbrojenie i non stop wypompowuje wodę z wykopu [elektryczną pompką z Castoramy, nieco ponad 100 zł; sprawdza się!; zresztą MUSI się sprawdzać, bo wypożyczenie fachowej pompy do odciągania wód kosztuje krocie].

 


2. Nad naszą działką unosi się kłąb słów niecenzuralnych, odradzający się wciąż jak feniks na widok zbyt głębokiego wykopu i świeżych kropli deszczu. Przez tę piekielną dziurę wszystko jest rozbabrane i prace się opóźniają. Decydujemy się na pełne szalowanie, choć nie było tego w planach. Dobrze że zostało trochę dech z baraku – przydadzą się, resztę trzeba dokupić [ok. 250 zł].

 


3. 12.06. – układanie szalunków.

 


4. 13.06. – zawieszanie zbrojenia.

 


5. 14.06. – wylewanie ław; musimy zamówić betoniarę z pompą, bo nie da się wjechać głębiej na działkę – taka przyjemność niestety kosztuje [250/h + 200 zł netto – ryczałt za dojazdy!; jeśli pomnożyć to * 3, gdyż pompa potrzebna będzie jeszcze podczas zalewania chudziaka i stropu, zrobi się z tego piekielna kwota ]. Siłę to ustrojstwo ma nieziemską, ale na szczęście nie rozwaliło nam szalunków. Poszło 13 m3.

 


6. 15.06. – ziemię między ławami wysypujemy warstwą piachu, bo nie da się po niej łazić – mokro, ślisko i do domu daleko. Przyprawiamy to następnie środkiem odkażającym, na kategoryczny rozkaz mojego Ojca, pomnego resztek szamba, które tam chlupotało :evill:. Nie wiem, czy ma to sens, ale przynajmniej podoba się Majce – bo piasek ma teraz kolor różowy!

 


7. 16.06. – pierwsze globalne rodzinne niedzielne ognicho!! :)

 


8. 17.06. – zaczynają się piąć pierwsze ściany – na razie jeno fundamentowe... [najtańsze bloczki i beton znaleźliśmy w Sanbecie]. Chłopaki ostro wzięły się do pracy – wyrobili całą pierwszą partię bloczków [400 sztuk; w sumie pójdzie 1200].

 


9. 20.06. – skończone ściany fundamentowe.

 


10. 21.- 22.06. – zabezpieczanie Dysperbitem od wewnątrz.

 

 


[Tu następuje ta najbardziej ulubiona chwila w roku, gdy człek dostaje urlop. Mój Mężuś wygląda jak klasyczny masochista – pyszczek mu się nieustannie śmieje, że zamiast byczyć się na Seszelach, przez dwa tygodnie będzie przykuty do taczki.]

 

 


11. 24.06. – 26.06 – zasypujemy fundamenty, ubijamy piach [menczizna ze skoczkiem z naszej wiochy bierze za godzinę 35 zł; dostajemy upuścik 5PLN/h za to, że jesteśmy już prawie miejscowi :)

 


12. 27.06. – powstaje pierwszy poziomy element naszego domku: chudziak! Pochłonął o dwa kubiki betonu więcej niż planowaliśmy – w sumie 11 m3. Super, możemy już organizować potańcówę!

 


13. 28.06. – trzeba odkopać fundamenty przysypane przez koparę podczas ładowania weń piachu, aby zaizolować je z zewnątrz i ułożyć drenaż.

 


14. 30.06 – co odważniejsza brać forumowa przyjeżdża, by pobrudzić sobie u nas buty, nasiąknąć zapachem ogniska i rzecz jasna: popodziwiać efekt chwilowo końcowy .

 

 


HURRA, MAMY JEDNO WIELKIE ZERO!

 

 


Uff, tym sposobem nieco zbliżyłam się w zapiskach do współczesności. Oczywiście to krótkie sprawozdanko można by do woli wypełniać pouczającymi dykteryjkami o różnych naszych przygodach, ale już brakuje literek. Same to są zresztą zwykłe dzieje – zakopujące się wywrotki, urywające przyczepy, ataki sklerozy, w efekcie których musimy wykuwać w fundamencie dziurkę pod rury do kanalizy [jeszcze tydzień temu o dziurze pamiętaliśmy – więc czemu jej nie ma?!].... etc.

 

 


Aaaałć!, nieszczęsne TO kopnęło mnie w kostkę, bo myśli, że kompletnie o nim zapomniałam. Co za nerwowa bestia, kopie bezpodstawnie! Przecież pamiętamy o Tobie, kretynku,.... za każdym razem, gdy wpadasz do betoniarki i wyjesz w niebogłosy....

yemiołka

DESZCZE NIESPOKOJNE

 


[06.06.2002]

 

 


Tyle jest rodzajów deszczu co rodzajów zakochanych spojrzeń.

 


Te powłóczyste spadają ukradkiem i łaskoczą w kark, a wieczorne grają w duecie z pieśnią rozbuchanego kominka http://www.muller-godschalk.com/msnimages/-$.gif. Ten jednak, który rozpętał się dziś rano, patrzył na świat spode łba i wszystko miał gdzieś. Jako szpicę wysłał wichurę, która poniżała wierzby naprzeciwko i policzkowała je narowistymi podmuchami. A potem spadła ulewa, kneblująca nasze okna. Boisko naprzeciwko w jednej chwili zamieniło się w ocean z drapieżnym narybkiem, choć ja i tak zamiast niego widziałam naszą działkę. Ładnie się zaczyna! Już tam jest pewnie bajoro, które nigdy nie kwapi się do schnięcia. W dodatku wczoraj chłopaki były takie wykończone załadunkiem i wyładunkiem tych wszystkich bel, dech, betoniarek i wanien na nóżkach, że nie zdążyli zmontować całego baraku [to samoróbka wg pomysłu Teścia – wolna improwizacja]. Na szczęście jest dach, okryty już papą, i 3 ściany ze szparami na grubość palca. Dzisiaj mieli skończyć pakamerę, zainstalować kibelek i zająć się zbrojeniem. Kurza twarz, żeby choć sobie przed tą ulewą chałupę zmajstrowali, bo nam się pochorują! Zimno się zrobiło paskudnie.

 


I więźba nam moknie...

 


No nic, trzeba wziąć się do roboty - organizujemy z córeczką zwariowany Taniec Antydeszczu. Trochę pomogło – deszczydło przestało nam molestować parapet....

 


Ale w regionalnej TV zapowiadają opady przez kolejne 3 dni .

 

 


A my na tej wojnie ładnych parę.......

 

 

 


[ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-07-16 11:56 ]

yemiołka

NASZE PARANOJE

 


[05.06.2002]

 

 


Od czasu do czasu spotykam się nos w nos z genialnym, choć nieco deprymującym, spostrzeżeniem: niektórym nie wystarczają naturalne i nadnaturalne komplikacje egzystencji, przy czym włócząc się za bliżej niezidentyfikowaną ideą próbują światek upiększyć, uprościć [olaboga!!] bądź odcisnąć na nim profil swej zaciśniętej pięści. I wszystko to jest upierdliwe do bólu, a upierdliwość pojawia się znienacka, tam gdzie akurat się jej nie oczekuje.

 


No więc jest tak: śpieszymy się na działkę, po drodze jeszcze Castorama, sklep spożywczy i tankowanie gazowej butli turystycznej. W bagażniku brzęczy maszynka, czajnik i zastawa dla robotników. A tu gościu na stacji stwierdza, że nie może nam napełnić butli, bo jest czerwona. Przepraszam, że jak? No, czerwona, niebieską by napełnił. Jezusicku, przez chwilę mam wrażenie, że wpadłam do powieści Viana. Janusz sprawdza – butla jest jeszcze ważna 2 lata, więc co to za siupy?! I próbuje pertraktować – „No to umówmy się, że ona jest niebieska!” [trudno się nie poczuć idiotą, rzucając takie propozycje]. Ale facet jest twardy. - Kurczę, to co mamy zrobić? - Przemalować. - OK., ma pan niebieski spray? - Nie.

 


Gościu zmył się do swojej budki, rzucając nam na odchodnym wzgardliwe spojrzenie, a my odjechaliśmy pełni podziwu dla nieprzewidywalności niezbadanych zaułków życia.

 

 


[Dzień później na innej stacji inny obywatel tankuje nam CZERWONĄ butlę bez szemrania; a więc może wtedy to jednak był Vian?? ]

 


===========================================================================

 


Chwilę później potykamy się z prastarą – prapolską - praswojską paranoją.

 


Już wczoraj zaczął podmakać wykop fundamentowy. Myśleliśmy, że to wody gruntowe, ale dzisiaj wyszło szydło ze śmierdzącego wora. Przez naszą działkę wiedzie stary drenaż od sąsiednich budynków, do którego ktoś podpiął szambo. Super. Jeśli to cholerstwo gdzieś przecieka, to nic tylko sobie sadzić na tym syfie marchewki -> wieść gminna niesie, że sama sołtysowa podłączyła się do odprowadzania deszczówki, gdy jej szambo wybiło na ulicę [sorry, że tak apetycznie, ino to dlatego, że ekologicznie]. Za to we wsi pojemniki na surowce wtórne kwitną na każdym rogu, bo tak jest bardziej po EUROPEJSKU. Obłęd.... ............

 

 


Drenaż został przerwany przez koparę w czasie wykopalisk. Na razie ustrojstwo czymś zapchaliśmy, bo już sporo nam nawaliło do wykopu, ale kwestię trzeba rozwiązać konkretniej. Podobno ten drenaż jest zaznaczony na jakichś mapkach [robiony był ponad 30 lat temu] – ale na naszych mapach go ni ma i doprawdy nie mam pojęcia, czy można go unicestwić ot tak sobie. Ale za szambo ślicznie dziękuję, robi mi się z lekka nieprzyjemnie, przepraaaszzz....

 

 


///Jeśli ktoś wie, co się robi w takich cuchnących okolicznościach – niechaj nie zatrzymuje tego dla siebie, ino skrobnie w „Komentarzu do...”.///

 


=========================================================================

 


Tę paranoję już pewnie wszyscy znacie, ale muszę o tym ze dwa słowa, bo mnie fascynuje. To jest zapewne również fenomen na skalę światową – a imię jego: „Ceny-U-Producenta”. Wiedzeni chłopskim rozumem odwiedziliśmy milicką wytwórnię bloczków, przekonani, że u producenta najtaniej. Wszak on nie płaci za transport, dystrybucję i inne tam takie. No i ugodził nas cios w samo serce tego chłopskiego rozumowania, gdy odkryliśmy, że ceny są do 15% wyższe niż u hurtowników 70 km dalej. Niesamowite. Fascynujące. Idiotyczne, po trzykroć!!! Producent w dodatku jest twardy, najmarniejszego upustu nie da, a w ogóle to co do cholery my od niego chcemy?! Hmm, może rzeczywiście popełniamy nietakt, próbując na siłę kupić ich wyroby. Może kupowanie nie jest w dobrym tonie. Może oni starają się splajtować, a ta paskudna ludność budująca miast i wsi im nie pozwala....

 


///Jeśli ktoś to pojmuje, to proszę o kontakt na priv. :lol:///

 

 

 

 

 


[ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-06-27 10:44 ]

yemiołka

NAPRZÓD MARSZ!

 


[04-05.06.2002]

 

 


Wróciliśmy do domu nabuzowani. Nie zdążyliśmy dopaść jeszcze żadnego telefonu, gdy przyjechał mój Ojciec. Jak pepesza szybkostrzelna wypluwam słowa o kretynie, a Ojczulek tendencyjnie przypomina nam o bezsensie – geodetę trzeba było wziąć po koparze. Nooo, teraz już wiadomo, Nowej Gwinei nie odkrył. Tak sobie bajdurzymy, aż tu Ojciec flegmatycznie i mimochodem wyłożył nam cel wizyty – przybył z drobną informacją jako nośnik „połączenia przekazanego” [bo kontakt z nami przypomina ostatnio „głuchy telefon”, gdyż nie mogąc już żyć bez wydatków – to naprawdę uzależnia! - zgubiliśmy obie komóry; znowu trochę kasy pójdzie na przywrócenie łączności; póki co, jeśli nie uda się telefonicznie złapać Janusza w pracy, trzeba potem obdzwaniać Rodzinkę, mieszkającą na drugim końcu miasta, i ona przekazuje nam wieści]. No więc tak: dzwonił Teściu i wydał rozkaz, że jutro Janusz ma być w Miliczu o 5:30 po całą ekipę. O cholera! Jest już prawie 22:00, Jano jeszcze musi wpaść na trochę do robótki i w dodatku rozpada nam się samochód i nie wiadomo, jak długo wytrzymają te sznurki, którymi jest powiązany. Na szczęście mój Tato ma teraz wolne i proponuje, że on zrobi ten kurs. O, jak fajnie...

 

 

 


Karawana zwala się na miejsce pamiętnego dnia 05 czerwca Anno Domini 2002, przed 8:00 [pakując od razu półdupkiem w pole cebuli autochtonów i Janusz musi się z nimi zaprzyjaźniać w trybie natychmiastowym; jakoś nam to wspaniałomyślnie wybaczyli, za te piękne oczy...]. Wyładunek trwa do 12:00. Potem chłopaki łapią się za szopę, a pan Bolek wskakuje na słup i walczy z kablem. Janusz zabiera nas [czyli resztę rodzinki w postaci mojej, Majowej i psiej] na działkę koło 20:00 – akurat zdążyliśmy na premierę: na pierwszy dźwięk płynący z radia podłączonego do NASZEGO PRĄDU! Hej i ho! Równaj!

yemiołka

W TYŁ ZWROT....

 


[04.06.2002]

 

 


Najwyższy czas na przedarcie się przez pokrzywy, zebranie humusu i przygotowanie parcelki pod wykopy fundamentowe. Ma się tym zająć fadromiarz z sąsiedztwa - ten, który wykonywał naszą księżycową „drogę”. Niestety bezczelnie popadało, zrobiło się poślizgowo i grząsko i fadroma nie da rady wjechać głębiej na działkę – tylko trochę więc z przodu pogrzebał i polecił nam poszukać kopary na szerszych kołach. Mój Ojciec znalazł jakąś za 600 zł i z rozpędu oraz nadgorliwości spotkał się z jej właścicielem na działce, wstępnie pokazać co i jak. Janusz potem nawiązał z owym osobnikiem zdalny-foniczny kontakt trzeciego stopnia, uzgadniając jeszcze inne [piachopochodne] kwestie, po czym umówili się na potwierdzenie telefoniczne – i ustalenie, o której we wtorek kopiemy -> J. chciał przy tym być, jako że dom już jest wytyczony przez geodetę i trzeba pilnować palików. W międzyczasie Jano jednak wyszukał kandydata NumerDwa, za 300 zł, w związku z czym pierwszej kopary nie potwierdził.

 


Możecie więc sobie wyobrazić, jak bardzo spieniona i błękitna krew nas zalała, kiedy wczoraj wieczorem wpadliśmy na działkę! Koleżka nie chciał zapewne stracić klientów, więc wykorzystał fakt, że widział miejsce i przejął inicjatywę. Wyrzezał glebę pomiędzy kołkami, które Janusz powbijał – ogólnie wyznaczającymi teren pod budowę. Poleciał jednak za bardzo po bokach i za głęboko – chcieliśmy tylko jakieś 30 cm. W dodatku pozwalał ziemię na dwie hałdy [Holender, ale ogromne! Nie przypuszczałam, że tego tyle będzie!] – w miejscach wprost precyzyjnie niewłaściwych: pod jedną hałdą powinien stać barak, a pod drugą – taras. A przede wszystkim [uff, muszę policzyć do dziesięciu, by nie rzucić mięsem] – zutylizował nam kompletnie paliki geodety! Zabiję!!! [ups, jakaś nerwowa się robię... ]

yemiołka

ŚWINKA

 


[01.06.2002]

 

 


Nadszedł bolesny moment odkręcenia kurków z gotówką [i z bardzo zużytymi uszczelkami] – kasa upłynnia się w zastraszającym tempie. Wypłaty znikają z kont w okolicach drugiego dnia miesiąca, a trzeciego sięgamy coraz głębiej do poprzecieranych kieszeni.

 


Czas zamordować porcelanową świnkę....

 


Musimy zapłacić resztę rat za wodociągi [ogółem: prawie 2600, ale w końcu mamy kranik i licznik]; zrzucić się z sąsiadami na rów melioracyjny [500]; udaje nam się doprowadzić do porządku drogę: 750; kupujemy używaną betoniarkę: 380 [facet z naszej wiochy chciał za samo wypożyczenie na czas budowy prawie tyle samo!]; skrzynka elektryczna + kabel [75 m] + jakieś rurki do tego kabla + robocizna: ~2000; żerdzie na barak, z tartaku – 300; drewno na więźbę: ok. 4000; piach do murowania i podsypka: 420; bloczki betonowe na fundament: 1200 [pierwsza partia]; stal zbrojeniowa: 1400, gwoździe, folia, trochę papy etc. etc.

 


Za pewne usługi płacimy w naturze – okorowanie świerczków na barak i pomoc przy jego konstrukcji kosztowała nas kilka win, po 4 PLN sztuka, wlanych w gardło miejscowego żula [wynagrodzenie wg jego sugestii] .

 

 


Zdecydowaliśmy się na zakup drewna na więźbę w lesie, mimo początkowego entuzjazmu po wizycie w milickim tartaku. Oferowali tam umiarkowanie tanią [chyba?] więźbę: 560 za kubik, netto.

 


A jednak okazało się, że można taniej.

 


Mój mąż to „leśny ludź”, jak i kawałek jego rodzinki. Pochodzi z domu, gdzie sarny wyjadają przez okno chleb ze stołu, a zające tańczą kankana na psiej budzie. Takie sympatyczne pochodzenie czasami się przydaje – np. podczas wolnych weekendów, kiedy nie trzeba się zastanawiać, w którą stronę skierować dziób naszej łodzi, załadowanej bez umiaru dziećmi, psami, rowerami, zimnym piwem, suchym chlebem i ułańską fantazją; albo właśnie w przypadku więźby, gdy znajomy [choć nie po wódce, a raczej po „dzień dobry” – ale zawsze to coś ] leśniczy pozwala nam powybierać wszystkie drzewka, jakie nam są potrzebne – zapłaciliśmy za nie 2600 zł [z transportem i fakturą]. U kolejnego znanego w ten sam sposób osobnika – tj. stolarza – dokonaliśmy dzieła unifikacji: piękne drzewka straciły swoje linie papilarne, zamieniając się w konstrukcję naszego dachu – za kolejne 1100 zł [przetarcie więźby: 100 zł za kubik; obrzynki posłużyły do obudowania szopy]. Do tego transport 70 km: 350 zł – co daje więźbę za ok. 4000 PLN [~240 metrów dachu], a więc w porównaniu z ceną tartaczną: ok. 2000 oszczędności!!

 


Na taką kombinatorykę trzeba mieć jednak czas...

 

 


Tak więc do tej pory wydaliśmy w sumie pi razy drzwi 15000 zł, świecące trzema wyłupiastymi zerami, poupychane w kawałkach w różnych drobiazgach, których prawie nie widać. Jednym słowem pozbyliśmy się trzeciej części wszystkich naszych oszczędności

 


Oho, wchodzi Jano w kaloszach i z kowalskim młotem. Kto obrzydliwy, niechaj zamknie oczy. Czas na następne świniobicie...

yemiołka

ERRATA

[przyczołgał się czerwiec]

 

 

Oczywiście, wcale nie były to 4 dni. Doprawdy nie wiem, jak się dałam na to nabrać.

Opóźnienie w budowie mamy już miesięczne – najpierw mój szpital, potem Teściu kurował łapki po harówie na dachu pod Krakowem. Później w hurtowni elektrycznej wykukali nas ze sprzedażą kabla, którego nie sprowadzili w terminie, a w końcu dla oszczędności okazało się konieczne zsynchronizowanie czasów transportu drzewa na barak i więźbę – wszystko poleci równocześnie – czyli wedle śmiałych założeń – jutro!!!

 

Jęk z ostatniej chwili:

A jednak znów obsuwa! Facetowi wysiadła ciężarówa i musimy szukać innego frajera, który to wszystko przewiezie [górę drewna, rusztowania, betoniarę, a na samym szczycie – wannę na uroczych nóżkach; to dopiero będzie widok!]. Cholera jasna i psiakrew. Czas ucieka i w dodatku musimy jeździć jak kretyni poldkiem załadowanym po dach polowymi łóżkami [wykombinowanymi u harcerzyków], bo póki nie ma baraku, nie mamy gdzie ich upchnąć.

„Jest już za późno - nie jest za późno - jest już za późno - nie - jest - za późno.....”

yemiołka

FOLKLOR

 

 


Uwielbiam folklor życia, za jego brak egzystencjalnych zawijasów i niezobowiązujący wdzięk. Dlatego pan Bolek od razu przypadł mi do serca.

 


Poszliśmy w ślad za nim, utartym, choć niepokojąco krzywym tropem wieści o dobrym & tanim elektryku z rodzinnego miasteczka Janusza. Co prawda to ponad 60 km od Wroc., ale może gość da się ściągnąć. Trop zaczynał się w pośledniej acz ulubionej przez pana Bolka spelunce X, a urywał dramatycznie 4 mordownie dalej. Bolek przepadł, więc Poszukiwacze Zaginionego Elektryka dali sobie chwilowo spokój, próbując oddalić się ku innym celom. Ale w życiu jest jak w betoniarce – nigdy nie wiadomo, kto ci spadnie na łeb: takoż nieoczekiwanie sam Poszukiwany znienacka opadł na maskę naszego wysłużonego czterośladu, próbując trafić w koleiny wiodące do jego domostwa. Międzyknajpiana egzystencja zmęczyła go jednak tak bardzo, że przestał nawet reagować na własne imię. Zdecydowanie trzeba było chwilowo dać sobie spokój z konwersacją. A to był czwartek.

 

 


W niedzielę Teść z Bolkiem mieli przybyć do nas na globalny rekonesans – o czym wciąż wiedział tylko pierwszy z nich. Nota bene, jeśli chodzi o folklor, nie sposób pominąć postaci Teścia, ale jednak trzeba ją pominąć, bo wyszłaby mi z tego przyciężkawa trylogia. No i od razu musiałabym napisać tu więcej o moim Ojcu, który również jest typem folklorystycznym, choć w nieco innym wymiarze. Hmmm, mój Mąż w sumie także jest postacią nie z tej planety. No i ja też niczego sobie....

 


Taaa, gdy tak myślę o tej naszej budowlanej bandzie, na myśl przychodzi mi tylko jedno porównanie – genialny, niezapomniany, fascynujący animowany czeski serial „Sąsiedzi”.

 


///Ludzie, czy ktoś ma to na wideo?! Tak bardzo chciałabym znowu przy tym umrzeć ze śmiechu i zmartwychwstać tylko dzięki myśli o kolejnym odcinku!/// Biedne najmłodsze inżynierskie pokolenie – dziś skazane jest na beznadziejność „Boba Budowniczego”, co za niefart.

 

 


No ale wróćmy do rzeczy. Teść nie lubi tracić energii po próżnicy, zwłaszcza, jeśli już raz próbował. W efekcie zjawił się u pana Bolka o 6:30 w niedzielę, bez uprzedzenia. Żona odebrała domofon i powiada, że Bolek śpi, bo wczoraj pohulał u kogoś na imieninach. Nieważne, ma zejść. No i zlazł. Teściu wziął go za kołnierz i szepnął w uszko, że śmigają natychmiast do Wro. Boluś jest jakieś bydlę spolegliwe, odparł, że ino skoczy po fundusz napiwny i jedzie. Teściu go jednak solidnie za ten biały kołnierzyk trzymał, zwięźle poinformował, że piniądz ma i pojechali, żonę Bolkową pozostawiając w pełnej nieświadomości. Dobrze, że gość zlazł w butach....

 


Boluś ma siwe włosy jak szczotka ryżowa i facjatę rosyjskiego partyjniaka. Ale nawet na kacu okazał się człekiem sympatycznym, z referencjami i prawie 40-letnią praktyką, choć o wiadomych pozazawodowych zainteresowaniach .

 


Na miejscu załatwił nam tanią skrzyneczkę elektryczną [500 PLN] i przyobiecał zakupić w hurtowni kabel po cenie koleżeńsko – preferencyjnej. Ma się pojawić w pierwszy dzień budowy i przyczepić prąd. A jak będzie grzeczny, to pewnie poprosimy go o instalkę w chałupce.

 

 


Kurrrrrteczka, nie wierzę, że to rusza już za 4 dni!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

yemiołka

POD PRĄD[EM]

 


[maj, pachną bzy]

 

 


Podpisaliśmy umowę z Zakładem Energetycznym. Ta przyjemność kosztowała nas 1300. Do tego dojdzie oczywiście koszt skrzynki i paru innych gadżetów. Klnę, że to zdzierstwo, dopóki nie przypomnę sobie, że sąsiad rok wcześniej za samą umowę zapłacił 7.000.

 


Dowiadujemy się telefonicznie, co trzeba zrobić, aby popchnąć sprawę dalej. Musimy dostarczyć do Środy Śląskiej dwie mapki i oryginał aktu kupna...

 


Na miejscu wszystko okazuje się znacznie prostsze. Papierzyska nie są potrzebne, w związku z tym, że cała dokumentacja powstała przy okazji załatwiania tej kwestii przez sąsiadów. Jest tylko jeden ból – sąsiedzi mają prąd, a my nie. A przede wszystkim nie mamy małego detalu – słupa energetycznego. Powinien być, a jednak....

 


Są trzy hipotezy odnośnie jego niebytu:

 


1. Nigdy nie istniał, gdyż były właściciel działki nie dołożył swoich trzech groszy do zrzutki.

 


2. Przez chwilę był, leżąc w opłotkach i oczekując z wrodzoną cierpliwością na uregulowanie wyznaczonej doli.... A potem wszelki ślad po nim zaginął.

 


3. Był do środy, do godz. 04:57 czasu moskiewskiego, ale boginowi z odległej galaktyki coś utkwiło w pożółkłych zębach i zastosował go jako wykałaczkę......

 

 


Tak czy owak coś trzeba wykombinować. I drąg w tym przypadku niestety nie wystarczy – musi być to solidny słup, który wytrzyma duże obciążenie.

 


No to kombinujemy.

 


Elektryk poznany w Energetyce przyjechał na miejsce zbrodni i zaproponował rzecz następującą: pociągnięcie kabla w dół po słupie sąsiada [jakieś 6 m] i założenie na dole badziewiastej skrzynki budowlanej - wycenił to na 1200 zł! [w tym koszt materiałów]; stamtąd prąd mielibyśmy ciągnąć gigantycznym przedłużaczem. Nie decydujemy się na to, bo nie chcemy mieć na sumieniu potencjalnych ofiar w postaci np. Sierotki Marysi z jednym okiem, która w deszczu, po pijaku zapląta nam się w kable. A poza tym to za drogo jak na takie prowizoryczne rozwiązanie.

 


Na razie wstrzymujemy się, musimy pokombinować jeszcze inaczej.

 


Ha, co dwie półgłowy to nie jedna!, jak mawiali Starożytni Indianie . Pozderzały nam się komóreczki i wpadliśmy na trop małomiasteczkowego elektryka Bolka oraz słupa z trupa sosny, leżącego smętnie w lesie i czekającego lepszych czasów. Oba indywidua powinny przybyć do nas pierwszego dnia budowy, z transportem wszystkich niezbędnych gratów.

 


Lżej będzie płynąć Z PRĄDEM.... plum!

yemiołka

NACZINAJEM TWISTA

 


[początek maja]

 

 


W końcu zapięliśmy projekt na ostatnią krzywą pętelkę. Nadszedł czas na złożenie projektu zamiennego, a więc czeka nas kolejny test umiejętności komunikacji interpersonalnej, a być może także kontrola innych zdolności – takich jak bezbolesne przenikanie przez ściany urzędów, z dbałością o nienaruszalność tynku, delikatne podkładanie projektu w ciche miejsce wymoszczone w najniżej szufladzie, precyzyjna utylizacja starych planów i ucieczka na palcach z siedliska biurokratycznej rozpusty. W ramach wprawek do potyczek z urzędnikami Janusz ćwiczy na mnie dar przekonywania, próbując mnie namówić do pozmywania naczyń. Nie idzie mu zbyt dobrze, więc w tajemnicy trenuje jednak to przechodzenie przez ściany, o czym świadczą świeże guzy na jego czółku, kiepsko maskowane grzywką.

 

 


Tymczasem inwestycyjna maszyna powoli rozkręca swoje nienaoliwione trybiki. Błocko przeschło, a jego pozostałości kwilą fałszywie pod tonami morderczego gruzu. Oczywiście niezauważalnie minęły te chwile, gdy człowiek chcąc przeczytać coś relaksującego w „Autogiełdzie” [uwielbiam dział „Różne” za jego perełki absurdalności – kiedyś ktoś uparcie ogłaszał tamże chęć zamiany grobowca na Grabiszynku na samochód 4-osobowy], natrafiał jedynie na anonse: „gruz – oddam za darmo” [i niekoniecznie w dobre ręce]. Teraz podobne rewelacje uciekły spłoszone, ustępując miejsca błaganiom: „gruz przyjmę”. Co potwierdza teorię o złośliwości rzeczywistości jako takiej.

 


Trzeba więc się uciec do percepcji własnej i cudzej i szukać gruzu na węch. No i niby jest tu i tam, np. potłuczony można dostać w kruszarni koło ul.Popowickiej - po 6 zł/tona, ale zeżarłby nas dowóz do naszej dziury – średnio 50 zł za godz. pracy ciężarówy, a zanim takowa przebije się przez miasto i dowlecze do nas to ho-ho... Sąsiad przyłącza się do boju i udaje nam się namierzyć pierwsze 8 wywrotek [25 zł za każdą, z transportem]. Wynajmujemy też fadromę z naszej wioseczki, która ten śmietnik zgrabnie roluje wzdłuż ścieżki. Kolejne partie gruzu załatwia fadromiarz. W efekcie stajemy się szczęśliwymi posiadaczami 70 metrów pseudodrogi, co kosztowało nas ok. 750 zł [i prawie tyle samo sąsiada]. Teraz można po niej śmiało zasuwać, aczkolwiek danymi o jej wytrzymałości dysponuje tylko Wielki Mannitou.

 

 


W wielki dla naszej budowy czwartek Janusz wyrusza w swe rodzinne strony na rekonesans z Ojcem-Wyjadaczem. Trzeba wybrać więźbę – a więc drzewka szumiące jeszcze z entuzjazmem w milickich lasach, błogo nieświadome przyszłości. Poza tym stoi otworem wytwórnia bloczków betonowych, którą trzeba spenetrować.

 


Siedzę sobie w domu, gdyż na skutek nagłych skomplikowań życia to ostatnio moje główne zajęcie :)

yemiołka

NOCĄ...

 

 


A więc stało się! Zaczynają już mnie dręczyć. Wiedziałam, że tak będzie, ale nie przypuszczałam, że tak szybko.

 

 


Pierwszy koszmar przyczołgał się do mnie ubiegłej nocy.

 

 


Zaczęliśmy budowę. Poszło wybitnie sprawnie – nawet jak na sen: stan surowy otwarty osiągnęliśmy w 1 dzień. Włóczę się po hurtowniach i oglądam próbniki z kawałkami blaszanych dachów. Mamy jakiś dziwne daszysko – czterospadowe – i ktoś poleca nam dobrać na 2 przeciwległe boki blachę czerwoną, a na resztę – zieloną, obleśną, w jakieś żółte mazaje. Jano przychyla się do tej propozycji, ja jestem wściekła, bo to jest kompletnie beznadziejne zestawienie. Oczywiście w końcu wychodzi na moje – cały dach będzie czerwony. Po tej przeprawie udaję się na budowę. Oglądam sobie domek z zewnątrz, po czym włażę do środka i pędzę do salonu, gdzie zerkam przez pusty oczodół okienny. I szok!!

 


Musieliśmy dość znacznie podnieść teren ze względu na wysoki poziom wód gruntowych – w efekcie czego dom stoi o kilka metrów wyżej niż teren sąsiednich działek. W związku z tym zamiast spodziewanego zadu zrujnowanej wiejskiej kamienicy, który zawsze nonszalancko wita nas wyłupanym oknem, zabitym smętnie jedną krzywą deską, widzę KOSZMAR! Kamienica gdzieś tam świta w dole, ale na pierwszy plan wypełzają ogromne, OGROMNE wieżowce, całe stado wieżowców, a my pomiędzy nimi, przycupnięci na jakimś betonowym podwórku....

 

 


Dobrze, że budzik zawył, bo mój wrzask obudziłby blokersów do dziesiątego piętra włącznie...

 

 

 

 


[ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-04-10 08:21 ]



×
×
  • Dodaj nową pozycję...