Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości
  • wpisów
    107
  • komentarzy
    0
  • odsłon
    203

Entries in this blog

yemiołka

PĘTLA

 

 


Mamy już wszystko przemyślane i uzgodnione, gdy Janusz dzwoni do mnie do pracy i niewinnie stwierdza:

 


-Wiesz co?...mam NOWY POMYSŁ!

 

 


Znów pętla czasu.

 


I zaciskająca się pętla na szyi mojej cierpliwości stojącej na mocno rozchybotanym stołku.

 


Jeśli drogiemu małżonkowi wydawało się, że moją reakcją na te słowa będzie wybuch entuzjazmu, grubo się pomylił. Choć nie sądzę, aby mu się tak wydawało.

 

 


Mam dość nieoczekiwanych zwrotów akcji w horrorze zwanym „projekt domku”. Chcę już pokochać tę naszą wirtualną chałupę, nie zmieniając co dzień jej wizualizacji żmudnie konstruowanych w wyobraźni [mimo tego, że wszystkie NOWE pomysły są rzeczywiście dobre].

 


A poza tym – o czym aż nadto dobrze wie Bridget Jones – zegar tyka, tik-tak, a czas ucieka....

 

 


Nowy pomysł tyczy się adaptacji „korytarza” równoległego do garażu i domu, a leżącego pomiędzy nimi, i zarazem wychodzącego na taras [zresztą ten korytarz to nieco starszy NOWY pomysł]. Początkowo miało to być przejście typu gospodarczego, teraz zamierzamy zrobić z tego część mieszkalną – coś w rodzaju monstrualnego wiatrołapu, ale w stylu "ulicznym" [] - bruk, latarenka, parkowa ławeczka.

 


Rozmawiamy o tym wieczorem, TROCHĘ bardziej na spokojnie. Pomysł niegłupi. Zdaje się, że ten korytarz dołączy do naszych ulubionych miejsc – na które obecnie typujemy wnękę pod schodami i przyszłościowe pomieszczenie nad garażem: pracownię z osobnym wejściem z dworu i gorącą kozą. To cholernie do nas pasuje – mieć salony w małym poważaniu, a rozpromieniać się na myśl o norze pod schodami.

 

 


Powoli dochodzimy do konsensusu. Siedzimy sobie w trójkę, coraz bardziej zadowoleni.

 


Maja – nasza córeczka – różową kredką rysuje księżniczki na wydruku z przekrojem hacjendy. A Janusz kreśli na planach swoje wizje.... – jak w śnie szaleńca - ..... długim kuchennym nożem!

 

 

 

 


[ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-04-08 16:07 ]

yemiołka

CHIŃSKIE TORTURY

 

 


Wydaje mi się, że żyjemy. Jestem głodna, więc chyba to prawda. Żyjemy, HURRA!

 


Oznacza to ni mniej ni więcej, że udało nam się zwycięsko przebrnąć premierową konfrontację z dwoma seniorami naszych rodów, a zarazem: Naczelnym Inspektorem i Głównym Wykonawcą. A było ciężko. Seniorzy to istoty o znacznie ponad przeciętną wybujałym Widzimisię, posiadacze JedynieSłusznychRacji, wyjadacze z NiejednychPieców, bajeranci, szantażyści, cholerycy i .... osobnicy, którzy bardzo chcą nam pomóc. Czasami ZA bardzo.

 


Najchętniej przykuliby nas do skały, dokonali trepanacji naszych czaszek i na tak przygotowany surowiec wypuszczali regularnie ciężkie krople swoich wizji, aspiracji, niespełnionych marzeń i przyzwyczajeń. Tak się jednak nietypowo składa, że trepanacja to nie jest to, co lubimy najbardziej, w związku z czym obaj Teściowie – lub Ojcowie, jak kto woli – muszą poprzestać na faszerowaniu nas ciężkostrawną watą słowną.

 

 


Trudne zadanie – nie dość, że nie zamierzamy dać się pożreć, to jeszcze sami chcemy coś uszczknąć z tej pieczeni. Lawirujemy więc, łapiąc ich za słówka i wciąż prostując wyolbrzymione koszmary [50 ciężarówek z piaskiem – stwierdzenie rzucane przez Ojca z miną tak pewną jak śmierć wielorybnika - to po szybkich obliczeniach jedynie 7 itd., itp.]. Trzeba odbijać piłeczki, pojedynkować się normami, fechtować przykładami z sąsiedztwa i bronić przed ciosami poniżej pasa.

 


Oczywiście później będzie jeszcze gorzej. Seniorzy przecież będą musieli udowadniać swoje życiowe mądrości sobie nawzajem, w porównaniu z czym udowadnianie czegokolwiek nam to zaropiały pryszcz.

 


Za każdym razem, gdy o tym pomyślę, trzęsącymi się dłońmi wpycham do ust garść różowych pastylek, a przekrzywioną płaszczyznę optymizmu wspieram o świeżo odkorkowaną butelkę....

 

 

 

 


[ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-04-04 22:47 ]

yemiołka

WIZJA LOKALNA

 

 


Też muszę to zobaczyć. Ten syf i ten hydrant...

 


Pakujemy się więc w niedzielę do naszego czterokołowego gruchota i śmigamy „na pole”. Skrupulatnie mierzę czas – jedziemy niecałe 15 minut [spod obecnego mieszkanka / naszych biur = mniej więcej tyle samo]. Fakt, że nie ma korków.

 

 


„Bums!”. Szczęka mi opadła. A właściwie: „Plask”, bo opadła w sam środek obrzydliwej mazi. Widoczek jest imponujący. Nasza działka nigdy nie była zbyt piękna, ale teraz przeszła samą siebie. Do połowy zarośnięta nieogolonymi badylami, ścielącymi się jak popadnie. Cała reszta wygląda jak poligon dla saperów o słabym refleksie – zdaje się, że któryś znów nie zorientował się w porę i razem z naszą ziemią wyleciał w powietrze. I spadł. Gdzieś tam.

 


A może tarzało się tu jakieś kopalne bydlę wspomagane przez dziczą hordę? A może sześciu zdesperowanych Szkotów szukało tu 10-pensówki?? A może w ogóle to nie nasza kochana planeta, ino Mars? [a może Snikers...?]

 

 


Stoimy sobie i patrzymy [], aż nagle z trzewi wydobył nam się nerwowy śmiech. Śmiech to jedyna konstruktywna reakcja – no bo jak tu się nie śmiać, gdy się patrzy na coś, co jest materializacją naszego największego marzenia, wyglądającą jak scenografia do największego koszmaru?

 

 


O, jest hydrant. Cholera, Jano mówił, że żółty!? Wrrr, nie znoszę niebieskiego. No chyba,,,,,,, że jest to....MÓJ_NIEBIESKI_HYDRANT......!! OK., niech będzie. :) :)

 

 


Przytachaliśmy ze sobą łopatę, w celu dość konwencjonalnym - wykopania dziury. Trzeba spojrzeć, co kryje w sobie ten nasz nowy, dość płaski jak na razie, dom. Okazuje się, że nic z tego, trzeba się zaopatrzyć w fachowe, najlepiej antypoślizgowe obuwie. I czołg....

 


Efekty wypadu to: straty moralne, nowe spojrzenie na wszechświat i uświniony pies.

 

 


Ubłoconą łopatę wrzucamy na przednie siedzenie i tak z nią jeżdżę już od tygodnia.

 


....Czuję się jak córka grabarza

 

 

 

 


[ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-03-28 12:47 ]

yemiołka

NIEPOSPOLITE RUSZENIE

 

 


Jestem jeszcze w ciężkim szoku, że uporaliśmy się z biurokracją. No dobra, trzeba pchać dalej tę taczkę, ale Jano ma w pracy urwanie głowy i nie ma czasu siąść nad naszym projektem [jest architektem]. A ja powoli zaczynam rozumieć, w co się pakujemy. Bardzo powoli.

 

 


Wiję sobie gniazdo w piramidzie z Muratorów i powoduję gwałtowne huragany, przewracając z impetem stronice w poszukiwaniu odpowiedzi na egzystencjalne pytanie, czym różni się murłata od parkanu Czego to się człowiek o sobie nie dowie.....

 


Każda rozmowa o chatce kończy się dąsem, więc Jano wybiera najbardziej bezpieczne wyjście – przesyła mi nowe pomysły emalią, a ja je krótko komentuję telefonicznie – w pracy trudniej robić z siebie kretynkę i już nie histeryzuję.

 


W nockę przed spotkaniem forumowym drukujemy pierwszą poważną koncepcję – coś w końcu trzeba w garści przynieść. Opłacało się – usłyszeliśmy parę cennych rad.

 


Ale pomysły pączkują w naszych głowach i wersje domku mnożą się jak białe króliki. Dzisiejszy projekt całkowicie różni się od tego z początku miesiąca. Chcemy go skończyć jak najszybciej, podrzucić branżystom i podmienić w urzędzie.

 


Dół – niecałe 70 m2. Salon [ok. 20 m] z kominkiem, otwarta kuchnia, pokoik, mała łazienka, spiżarnia. A tak naprawdę najważniejszy będzie taras – zadaszony, drewniany, w stylu country. Na górze 3 sypialnie, garderoba i większa łazienka. Mamy mały problem z upchnięciem gdzieś mikropracowni. Zastanawiamy się, czy budować od razu garaż czy też później, wraz z zewnętrznym pomieszczeniem gospodarczym. Bardzo dużo znaków zapytania kłusuje po naszych rozgrzanych do czerwoności czaszkach – jakie ściany? Oczyszczalnia czy szambo? Co z drogą? [Nie ma szans na wydębienie pieniędzy od gminy, a droga to obraz nędzy i rozpaczy – prehistoryczne drzewka poniekąd owocowe, poupychane w bagnistych lejach, spod których wyziera glina.]

 


W międzyczasie Janusz bierze dzień wolny na pozałatwianie innych osobistych spraw i przy okazji zagląda na działkę. Dawno nas tam nie było....

 


I superniespodzianka!!! Mamy hydrant! Prace wodociągowe rozpoczęto późną jesienią, ale wstrzymano je spory kawał od naszej ziemi. Aż tu nagle... jest woda! HURRA! Przy okazji okazało się, że ciągną już podłączenie gazowe. Wszystko śmiga mimochodem, sama sobie zazdroszczę. W sumie za doprowadzenie wody zapłaciliśmy około 2000 zł [gdybyśmy podłączali się sami, wyniosłoby to dużo więcej – teraz się zrzucamy w 9 domów]- ile dokładnie napiszę w okolicach 30.04, w czasie dorocznych okołoPITowych obchodów naszego roztrzepania, charakteryzujących się bieganiem w kółko, wywrzaskiwaniem słów niecenzuralnych, rewizją kieszeni i przetrząsaniem szuflad w poszukiwaniu wszelakich RACHUNKÓW.

 

 


Czaszki ostudzone przez kilka chłodniejszych dni są w stanie przyjąć nowy aspekt do nerwowych rozważań – jak długo chcemy budować? Początkowo zakładaliśmy, że około 3 lat. Teraz nasz Dobry Duszek Rodzinny zaofiarował się, że pożyczy nam trochę dukatów. Tak na marginesie – jeżą mi się włosy na kręgosłupie, gdy czytam, że ludzie zastanawiają się nad szansą powodzenia budowy, mając na koncie, w punkcie wyjścia, ponad 100.000. My nie mamy nawet 1/3 tego, choć dysponujemy kapitałem w postaci Teścia – mistrza czarnej magii murarskiej – to dużo, ale jednak zbyt mało. Ale co tam, do szalonych świat należy!

 


No więc propozycja wypożyczenia nieoprocentowanej gotówki to kolejne szturchnięcie nas ku Krainie Niepoprawnych Optymistów. A może by tak.... [następna bezczelna myśl zaczyna drążyć korytarze w naszych pachnących chmielem móżdżkach].... a może by tak... W ROK?! Ała! Myśl się wykluła, a ja obudziłam się przerażona. Siedzę w kącie łóżka po ciemku, a tu Janusz coś mruczy przez sen. Pochylam się i słyszę: „A może by tak... W ROK?!”.

 


Takie myśli to bezpośredni skutek naszej kilkuletniej klaustrofobii – mieszkamy w 24–metrowej norce z córcią i dużym kawałkiem psa [na szczęście nie na tyle dużym, by się go nie dało upchnąć pod stołem]. Przy każdym gwałtowniejszym ruchu na głowy spada nam wataha pluszowych misiów, poruszamy się w labiryntach kredek i klocków, a rozwydrzone lale w różowych sukienkach patrzą na nas wyzywającym wzrokiem, podkładając klasyczne „haki”.

 

 


Nasz optymizm nieco przygasa po coraz to nowych wypowiedziach na forum o negatywnych konsekwencjach zbyt szybkiej budowy. Rozbestwione dotychczas myśli zaczynają plątać się w zeznaniach. Trochę mi ich szkoda – w końcu to nie ich wina, że mają takich potłuczonych właścicieli. Przykrywam myśli kołderką i uspokajam, tłumacząc, że nie powinny się przemęczać, skoro nie mamy nawet jednego dołka pod fundamenty. Pożyjemy – zobaczymy.

 

 


A gdy sobie przypomnę, że w maju przybywa Teść ze swoją dzielną drużyną....

 


Patrzę na TO – zarumieniło się z wrażenia i puszcza do mnie perskie oko.

 


yemiołka

POBUDKA!

 

 


AaaaAAAA! Mieliśmy przecież zacząć w 2001! A tu nagle przydybała nas późna jesień; mamy parę miedziaków więcej i nic ponad to. Nie mamy nawet embriona projektu....

 


W grudniu Jano z obłędem w oczach pędzi do urzędów, trzymając w zębach jakiś koszmarny projekt ponaddwustumetrowej landary, kupiony za symboliczną złotówkę od szefowej swojej pracowni. Byle tylko dostać pozwolenie na budowę – potem będziemy się martwić. Hmmm, jak zwykle...

 


Kupujemy koniaczek – na wszelki wypadek [kurka wodna, jak toto się wręcza??! mamy zerową wprawę]. Flaszeczka okazała się zbędna – wciąż stoi zakurzona na kuchennej szafce, czekając na bardziej lepkie rączki drapieżnych urzędasów; my takich na razie nie spotkaliśmy.

 


Jest dobrze – pozwolenie załatwiamy nie w Twierdzy Wrocław, ale pobliskiej gminie – dostajemy je prawie od ręki. 20 grudnia zakładamy dziennik budowy [7 zł], kierownik budowy składa w nim autograf zwiastujący rozpoczęcie inwestycji [ach! to brzmi dumnie!]. Dzień później geodeta wpisuje nam wytyczenie budynku [pro forma; 642 PLN na rachunku, 300 do ręki]. W ostatni dzień bardzo starego roku kupujemy w hurtowni, pół godziny przed jej zamknięciem, ociężałe worki cementu i sznurek. OK., będzie ulga. Ufffff.....Co za ulga!!

yemiołka

PRZYCZAJENI

 

 


Tuż obok nas wyrosło 6 domów. Wszystkie to kryjówki uciekinierów z Wroc.pl, gustujących w sielskich-diabelskich kolumienkach. Sąsiadom się śpieszy [jest już 5 minut po dwunastej], więc załatwiają media, a my siedzimy po cichutku, przyczajeni w chwastach. Fantazyjnie strzyżona lebioda pięknie wybujała, chyba ją zaczniemy wynajmować za ryczałtową opłatą dezerterom szukającym schronienia. Póki co dezerterów brak na horyzoncie, pewnie się potopili w okolicznym błotku [hmmm, cholera, trzeba sprawdzić poziom wód gruntowych]. Czasami zajrzy do nas tylko pies z kulawą nogą [Pitbullku, czy to Ty? ]. Sąsiedzi dzwonią, gdy trzeba się podpisać w odpowiedniej kolumnie urzędowych papierzysk i dać zaliczkę. Tym razem zrzucamy się a conto wodociągów.

 


Poza tym stagnacja i cisza przed burzą.

 


Tylko TO w kieszeniach naszych koszul w kratę posapuje cicho przez sen...

 

 


Acha... Ktoś wbił w błotko słupek zwieńczony tabliczką z imieniem ulicy. Sztuka dla sztuki, choć nazwa jest całkiem ładna i dostojna: [...]. Pięknie się komponuje z tymi wądołami dokoła.

 


Dwa metry dalej pasą się nieuczesane krowy....

 

 

 


***********************************************************

 


http://forum.muratordom.pl/viewtopic.php?p=1036896#1036896" rel="external nofollow">skomentuj tu lub http://forum.muratordom.pl/viewtopic.php?p=1018743#1018743" rel="external nofollow">ówdzie

yemiołka

GDZIE TA KEJA...?

 

 


Wspólny dom to nasze pierwsze wspólne marzenie. Zaczęliśmy wspólnie marzyć 10 lat temu, zaczęliśmy szukać działki w `99, kupiliśmy ją złotą jak piwo jesienią 2000. A wcześniej... hmmm.... spenetrowaliśmy ziemię trzebnicką, obornicką, kłodzką i parę innych, zmieniając przy okazji w każdy parzysty dzień tygodnia koncepcję naszego życia. Poznaliśmy wszystkich okolicznych sołtysów, największe plotkary, żuli, osiedla domków i słupy ogłoszeniowe. W końcu jest!! Raczej nie szczyt marzeń, bardziej mniejsze zło – choć nie żałujemy decyzji. W ferworze poszukiwań zagubiły się gdzieś odludzia, wrzosowiska, górskie strumyki i sarny jedzące z ręki. Na głowy spadła nam szara rzeczywistość – sąsiad alkoholik i złodziej, gołębie odchody i kompostownik wielkości Mont Blanc... Przyjęliśmy całe to dobrodziejstwo inwentarza wraz z naszym! naszym! kawałkiem najpiękniejszej z kul. Musimy jeszcze tylko kupić maczety, żeby się przedrzeć przez zasieki dwumetrowych chwastów...

 


I wtedy po raz pierwszy w tej bajce pojawiło się TO...

 

 


_________________________________________________________________

 

 


// Keja odnalazła się jakieś 5 km od płd.-zach. wybrzeży Wrocławia. Ma 1046 nieuzbrojonych metrów, a każdy z nich wart 45 zł [niektórzy jęczą ze zgrozą - że to drogo, inni z zazdrością – że tanio; my szukaliśmy działki 1,5 roku i trochę nam się to już znudziło]. Mamy stację PKP i PKS, szkołę, aptekę, ośrodek zdrowia, żółty szlak, drużynę piłki nożnej i klub bilardowy spod ciemnej gwiazdy. Jako kapitał własny – nieograniczony optymizm. Będzie dobrze. Jeszcze tylko brakuje „jachtu”. :) //



×
×
  • Dodaj nową pozycję...