JAK SIĘ KOMINEK W KAFLE STROIŁ I KILKA OKOLICZNOŚCIOWYCH REFLEKSJI
Nasz domek obchodzi właśnie drugą rocznicę zadomowienia się domowników czyli momentu, kiedy stał się domem a nie budową, chociaż niektórzy twierdzili, że zamieszkaliśmy na budowie właśnie. Ich opinię pominę jednak milczeniem, bo tylko na to zasługuje.
Dwa lata minęły, a do chwili, kiedy powiemy "skończone" jeszcze pewnie daleko. No bo hol i wiatrołap wciąż niepomalowane (trzeba najpierw ściany i sufit wyrównać - pozdrowienia dla panów tynkarzy). Bo niektóre szafy wciąż drzwi nie mają (chociaż część już zrobiona czeka na lakierowanie i przytwierdzenie). Bo nie ma drzwi do spiżarki, która ekshibicjonistycznie ukazuje wszystkim gościom swoje niezbyt eleganckie wnętrze, tablice pompy ciepła i solarów mrugające porozumiewawczo kolorowymi światełkami i wieszaki na pokrywki (trudno sobie wyobrazić, jak wiele radości sprawiły mi te proste wynalazki rodem z IKEI, dzięki ktorym pokrywki nie tarzają się po szufladzie). Swoją drogą, gdy przesuwne drzwi zasłonią to wszystko, poczuję się chyba dziwnie, nie widząc znajomych światełek informujących, że powinnam się cieszyć z pogody, bo na dachu jest bardzo ciepło i solary działają pełną parą albo, że wprawdzie jest pochmurno, ale nasze solary są tak sprytne, że nawet przy tej nędznej pogodzie coś ze słoneczka wyciągną. Długie oczekiwanie na rzeczone drzwi miało też dobre strony - zmieniła się ich koncepcja. Teraz już nie będą zrobione z pozostałości podbitki (jak drzwi do szafek, których też jeszcze nie ma), ale staną się Domowym Centrum Informacyjnym, czyli wielką tablicą korkową, bez której już teraz trudno funkcjonować (a co dopiero, gdy pójdę - kiedyś przecież pójdę! - do pracy). No właśnie - brak drzwi do szafek kuchennych to już lekka przesada! Jednak wciąż się jakoś tak dziwnie składa, że zawsze pojawia się coś pilniejszego. Każdy, kto do nas przyjdzie, może podziwiać naszą zastawę stołową oraz suszące się talerze, kubeczki, patelnie i garnki.
Zdążyliśmy się przyzwyczaić do tych braków. Niestety. Czasem, patrząc na zdjęcia, widzę nasz dom oczyma "obcego" i wtedy te wszystkie braki, "niewykończenia", niedociągnięcia rażą mnie okropnie.
Dobrze, że nie robimy zdjęć w łazienkach na górze, bo ten temat znalazł się chyba na końcu kolejki do wykończeń. Czasem, pławić się w gorącej wodzie, patrzę krytycznym wzrokiem na zielone płyty kartongipsowe i wyobrażam sobie, jak to będzie pięknie, gdy ściany staną się granatowe, gdy w miejscu kosza z IKEI stanie biała drewniana szafa, gdy wyrzucę plastikowy kosz i tekturowe pudło, w których teraz leżą kosmetyki i zapasy różnych środków myjących...
Żeby jednak w te drugie urodziny naszego domku powiało optymizmem, pochwalę się, że wreszcie mamy wykończoną dolną łazienkę! Brakowało wprawdzie tylko dekorków, ale jakoś nam nigdy nie było o nie po drodze. Wreszcie jednak udało się! Wprawdzie nie są to te upatrzone kiedyś, ale w międzyczasie chyba zmienił nam się gust, bo wybraliśmy inne. Te, których dzisiaj nie pokażę, bo... zapomniałam zrobić im zdjecia! Zaraz pobiegnę na dół i naprawię ten błąd. Zresztą muszę obfotografować dzisiejszy stan kominka.
I tak doszłam do pierwszej części tytułu tego postu. Kominek powstaje. Wreszcie!
Najpierw miał go robić pan, który sprzedal nam wkład. Wyglądał bardzo miło, fachowo i nie rzucił zaporowej ceny. Niestety, wkrótce po przeprowadzce dotarła do nas smutna prawda, że w tym momencie każda cena jest zaporowa. Zasiedlony dom okazał się bliskim krewnym Drakuli. Wprawdzie gustował w innym niż krew pokarmie, ale gotówkę wyssał ekspresowo i do dna. Takoż kominek zaczął czekać na swoją kolej. Wprawdzie pojawiały się w międzyczasie przypływy gotówki pozwalające pomyśleć o zmianie gołego wkładu w coś ładniejszego i zasłaniającego flaki lodówki, które bezlitośnie ukazywały swą brzydotę na każdym zdjęciu z rodzinnych uroczystości odbywających się w salonie, ale zawsze coś nie sprzyjało temu przedsięwzięciu. A to pora roku, a to brak czasu, a to inne pomysły na wydanie kasy...
Wreszcie postanowiliśmy, że druga Wigilia w naszym domu odbędzie się przy pięknym kominku. I właściwie niewiele brakowało, by tak się stało. Kominkarz wpisał nas w swój kalendarz, kafle zamówiliśmy... Gdyby nie mój pomysł, że na trzech kaflach musi znaleźć się coś, co będzie nawiązywało do mojej kolekcji, pewnie kominek stałby już i cieszył nas swoim widokiem w święta. Niestety, pani malująca motywy zwierzęce na kaflach (wąskie specjalizacje mają) gdzieś wyjeżdżała i malowała kolejne propozycje w międzyczasie. Najpierw wysłałam jej szczegółowy opis trzech kotów. Włożyłam w niego cały swój talent pisarski, znajomość psychologii kotów i twórcze wizjonerstwo. Okazało się, że wszystkie te moje wątpliwe zdolności można o kant dupy (wolno napisać!!!) roztrzaść. Pierwsza wersja nie zachwyciła mnie, druga też... Na szczęście mogłam liczyć na Forumowiczów, którzy zasypali mnie pięknymi zdjęciami, linkami do reprodukcji itd. Wybrałam nadesłane przez Piąteczkę (dzięki!) obrazy. Wprawdzie konkurował z nimi do końca pewien plakat, ale uznaliśmy komisyjnie, że kot z plakatu, acz piękny, jest zbyt... wyrazisty i rzucający się w oczy, co po kilku latach codziennego oglądania kominka może przestać być zaletą. Zrezygnowana posłałam link do tych obrazów pani od kafli z poleceniem zrobienia kopii wskazanych kotów. Pani w odpowiedzi przesłała zdjęcia gotowych kafli. Wprawdzie miałam do nich drobne zastrzeżenia, ale okazało się, że to już nie projekty a właśnie całkiem skończone i wypalone kafle. Amen.
W międzyczasie czas mijał... (jakże piękne sformułowanie!)
Wypadliśmy z kalendarza pana kominkarza, czym zapewne komuś sprawiliśmy ogromną przedświąteczną radość. W Wigilię znów trzeba było uważać i robić zdjęcia w stronę okna, by nie załapał się nasz goły wkład, co, oczywiście, nie calkiem się udało.
Po Nowym Roku pan kominkarz odezwał się, przyjechał, zabrał kafle, żeby je czymś tam potraktować i... zamilkł. Z bardzo przyziemnych powodów nie ścigaliśmy go, bo, jak już się chwaliłam, skarbiec kolejny raz wywinął nam głupi numer i pokazał dno.
Wreszcie pan kominkarz zadzwonił i usprawiedliwiał się, że czeka wciąż na jakieś cośtam, którym ma zalać i zespolić nasze kafle. Przyjęłam usprawiedliwienie ze stoickim spokojem.
Nadszedł jednak dzień, kiedy to cośtam już było i nawet zdążyło scalić kafle. Skarbiec nadal świecił pustkami. Gdyby nie oczekiwana "w najbliższym czasie" gotówka, trzeba by kolejny raz wypaść z kalendarza. Licząc jednak na rozsądek pewnej instytucji, która już wielokrotnie z sprawie tej gotówki (to są odsetki od kwoty, którą byli winni Andrzejowi przez ładnych kilka lat i którą wypłacili... zapominając o odsetkach) rozsądkiem nie błysnęła, umówiłam się na zeszły czwartek. Wcześniej musieliśmy drogą kupna za żywą gotówkę nabyć płytki na podłogę przed kominkiem. Weszliśmy do skarbca z miotełką, wymietliśmy z jego zakątków nawet najdrobniejsze monety i złoty pył wbity w szpary podłogi. Usypaliśmy na środku niewielką kupkę, oszacowaliśmy wzrokiem, oceniliśmy zapasy makaronu i innych dóbr jadalnych zgromadzonych w domu (jak dobrze, że mamy zwyczaj kupować niektóre rzeczy w ilościach hurtowych!) i uznaliśmy, że możemy sobie pozwolić na zakup płytek. Ba! Zaszaleliśmy kupując przy okazji dekory do dolnej łazienki i panele na blat w pracowni (już drugi komplet po zmianie koncepcji - zresztą przedwczoraj zostały zwrócone, bo koncepcja zmieniła się jeszcze raz, a właściwie to dwa razy)!
Dwóch panów przyszło rankiem. Wnieśli cztery listwy z naszych kafli i fachowo wyglądające skrzynie (te skrzynie zawsze wyglądają fachowo) z narzędziami.
Zaczęła się kolejna gra decyzyjna, dogadywanie, domierzanie, podejmowanie decyzji. Przypomniały mi się stare dobre czasy, gdy w takich rozmowach uczestniczyłam bardzo często.
Na szczęście w międzyczasie (czytaj: w ostatniej chwili) wspomniana instytucja wykazała się szczątkowym rozsądkiem i przysłała nam oczekiwaną kasę. Nie całą kwotę - co oznacza, że trzeba sie będzie z nimi dalej kopać, ale pokaźną jej część. Wprawdzie była dla mnie niedostępna, bo przez pomyłkę przesłali na konto, do którego nie mam karty, ale mogłam spokojnie oczyścić jedno z dwóch dostępnych do zera bez obaw o późniejsze zagłodzenie dzieci. Radośnie pojechałam więc z panem na zakupy do tutejszego składu budowlanego. Jakże dawno w nim nie byłam!
A wieczorem kominek wyglądal tak:
http://www.fotosik.pl" rel="external nofollow">http://images33.fotosik.pl/450/468075fd31a2e466.jpg
Niby niewiele, ale już w zarysie było widać, ile miejsca zajmie. Zaskoczyło mnie to pozytywnie, bo obawiałam się, że będzie musiał bardziej wystawać w stronę salonu i hollu.
W piątek kominek wyglądał tak:
http://www.fotosik.pl" rel="external nofollow">http://images34.fotosik.pl/445/0e7bdafa0cda3d6b.jpg
A z boku tak:
http://www.fotosik.pl" rel="external nofollow">http://images37.fotosik.pl/53/4489beedc9a86876.jpg
Widać wełnę, która izoluje część zimną (za lodówką) od ciepłej.
Miśka natychmiast domyśliła się, że to, co powstaje, będzie przeznaczone specjalnie dla kotów i wypróbowała półeczkę:
http://www.fotosik.pl" rel="external nofollow">http://images41.fotosik.pl/53/f288cae89b928bc1.jpg
Konkurencję w postaci czarnego kotka-przygłupka polującego na motylki (jak Carmen) zamiast na myszy, całkowicie zlekceważyła.
http://www.fotosik.pl" rel="external nofollow">http://images40.fotosik.pl/53/5623157e306b1e31.jpg
W sobotę i niedzielę panował zastój. Dzisiaj za to prace ruszyły z kopyta i kominek wygląda zupełnie inaczej. Ale o tym jutro...
Dobranoc.