
TELEGRAFICZNIE
Rolety zamówione. Prawie.
Ludzie! Ja umiem napisać krótko i na temat!
- Czytaj więcej..
-
- 0 komentarzy
- 660 wyświetleń
TELEGRAFICZNIE
Rolety zamówione. Prawie.
Ludzie! Ja umiem napisać krótko i na temat!
NIEPROSZENI SUBLOKATORZY
Jako że zostałam zrugana za zaniedbywanie dziennika, piszę, choć waga informacji jest... mysia. Miałam nadzieję, że wyprowadzka z koszmarnej rudery, którą wynajmowaliśmy jest pożegnaniem z myszami. Tymczasem dzika wersja tych miłych w kreskówkach i klatkach gryzoni znów zamieszkała z nami. Oczywiście tym razem nie weszły przez niedające się opanować dziury w zbutwiałej podłodze, tylko przez szparę pod drzwiami między domem a garażem. Szpary już nie ma, bo Andrzej przykleił próg, ale myszki skorzystały z okazji wcześniej i objawiły się niedawno. Że są w garażu wiedziałam. Musiały wejść jesienią, kiedy podczas różnych prac ogrodowych i nie tylko zostawialiśmy barmę otwartą. Pierwszą myszkę w domu zauważył wczesnym rankiem Andrzej. Jako że nie nadużył dnia poprzedniego, nie miał wątpliwości, że to stworzonko istnieje w rzeczywistości, a nie jedynie w wyobraźni. KOlejnym dowodem były pogryzione paczki z budyniami, przprawami itp. Francusie nie mogły, oczywiście, nadgryźć jednej paczki i skonsumować zawartości, robiły dziurkę, kosztowały i sprawdzały, czy w innej paczce nie ma czegoś lepszego.
Niestety dwie mysie zakończyły żywot, a ich śmierć była nagła...
TYmczasem nasze kotki (sztuk dwie - przypominam):
http://images31.fotosik.pl/62/86af880b10110693.jpg
... wypoczywały na fotelu...
http://images32.fotosik.pl/61/59a128ece94f29b5.jpg
... trenowały niewinne spojrzenia...
http://images33.fotosik.pl/61/546ed3f5d82d3cf3.jpg
... zajmowały się botaniką...
http://images34.fotosik.pl/61/159cfdccf2099988.jpg
... i oddawały ćwiczeniom fizycznym.
Znalazłszy truchełko mysie w łapce, nawet się nim zainteresowały. Mała wyciągnęła komplet (mysz + pułapka) na środek kuchni, a duża porwała to po schodach na górę. Była wielce oburzona, że zabieramy jej tak świetną zabawkę!
Chyba więcej dzikiej zwierzyny w domu nie mamy, bo pułapki stoją gotowe i nic się do nich nie dobiera.
Donoszę, że autko już stoi w garażu, a ja powoli dojrzewam do decyzji, że czas najwyższy do tegoż garażu nauczyć się wjeżdżać. Przodem! Oczywiście.
A poza tym przeżyłam wczoraj chwilę zimnej grozy. Użyczyliśmy sąsiadom (przyszłym) prądu do tynkowania. Sprawa rozbija się wciąż o ten nieistniejący, bo oprotestowany przez naszego wspólnego Ukochanego Sąsiada Potentata Finansowego i Ziemskiego, transformator. Protesty już dotarły na sam szczyt, i po raz ostatni zostały odrzucone, więc transformator ma jednak powstać. Tymczasem sąsiedzi chcieli się otynkować. Wszystko przebiegło miło i sprawnie, tylko po zakończeniu prac pan wymontowujący swoje bezpieczniki z naszej tablicy niechcący odłączył jakiś kabelek. Ten fakt zauważyłam wieczorem, kiedy w domu zapanował chłód. PC nie działała. Na szczęście, wobec braku innych pomysłów, Andrzej rozebrał tablicę, zauważył odczepiony kabelek i go przyczepił tam, gdzie trzeba. I stała się ciepłość.
No sami widzicie, że nic ciekawego się u nas nie dzieje.
BĘDĄ... NIE BĘDĄ... CZYLI O WYCENIE ROLET
Zapowiedziałam jakiś czas temu, że jeszcze się na coś może szarpniemy. Na rolety mianowicie. Jako że nie przewidzieliśmy tego wcześniej (dużo wcześniej) wnęki okenne są za małe, żebyśmy mogli kupić sobie normalne rolety w kasetach z prowadnicami. Po prostu okna się nie da otworzyć, jeżeli będzie do niego przyczepiona roleta.
Rozważaliśmy różne możliwości: rolety rzymskie (owszem, ale tylko tam, gdzie nic innego na oknach nie będzie, a ja chcę mieć w salonie i jadalni coś namotanego na karniszach, bo to, w przeciwieństwie do rolet, można małym kosztem zmieniać), rolety wiszące nad wnęką okienną, a nie na oknie (odpadły z wielu powodów praktycznych i estetycznych), aż wreszcie trafiliśmy na rolety plisowane. Miła acz niekompetentna pani w punkcie usytuowanym w centrum handlowym nie miała wzorów materiałów i nie potrafiła niczego konkretnego powiedzieć o cenach tych rolet, poza tym, że są "trochę" droższe niż tradycyjne w kasetach, ale po wybraniu materiałów z 1 lub 2 grupy wcale nie musza być droższe niż te tradycyjne z droższych materiałów. Ponieważ nie mieliśmy lepszych pomysłów, umówiłam się na pomiar (bezpłatny w razie podpisania umowy, 30 zł, jeżeli umowy nie podpiszemy).
Rolety tradycyjne na 13 okien (znaczy skrzydeł okiennych) wyceniano nam na około 800 zł. Niech te kosztują 1200, 1500 zł - przeżyjemy.
Przyjechał pan, zrobił pomiary, wybralam materiały i usłyszałam wycenę. No zgadnijcie!
Szczęka opadła mi z hukiem, zadzwoniłam do Andrzeja, zapłaciłam za pomiar...
3188 zł!!!
Nieco inaczej rozumiem słowo "trochę" niż owa pani.
I znaleźlismy się w punkcie wyjścia.
Wieczorkiem siadłam do komputera, weszłam na allegro, wpisałam w wyszukiwarkę słowo "plis" i wyrzuciło mi... spódnicę sztk raz. Zrezygnowana zaczęłam przeglądać wszystkie rolety, ale były głównie te w kasetach lub bez, takie najbardziej badziewiaste. Aż na samym końcu (prawo Murphy'ego: Rzecz, której szukasz, znajduje się w ostatnim z miejsc, w które zajrzysz") widnieje jak byk "roleta plis". Ależ to allegro ma beznadziejną wyszukiwarkę!
Poprosiłam o wycenę według pomiaru dokonanego przez fachowca i wyszło jakieś 1500 zł. "Trochę" taniej.
No to może jednak będziemy mieli rolety.
POza tym zaczęłam się zastanawiać, co bym chciała mieć zrobione przed swietami i... to se ne da
Andrzej zaczął walczyć z magazynem dóbr wszelakich w garażu, żeby wreszcie można było wstawiać tam samochód. Ciężka sprawa!
PATYKI
Jakoś nie mam natchnienia, więc szczegóły będą później. Teraz z kronikarskiego obowiązku odnotuję tylko, że pojawiły się patyki powtykane w ziemię tu i ówdzie.
Najpierw dwa orzechy włoskie - poszukiwany Leopold i Resovia (strasznie łakomi na orzechy jesteśmy). Ten pierwszy to prezent.
Potem wiśnia Łutówka, dwie renklody (Ulena i Brzoskwiniowa), dwie czereśnie (Burłat i .. zapomniałam, ale sprawdzę) z czego jedna duża a jedna na podkładce skarlającej (Bladoróżowej chyba nie da się tu kupić), brzoskwinia Inka, dwie porzeczki czerwone, dwie białe, po jednym agreście czerwonym i białym (Triumfy oba), dwie jeżyny bezkolcowe (Orkan) i to chyba na razie tyle. Jeszcze będzie Szklanka, ale to później, bo na razie nie było.
Poza tym mamy maliny (czekają na skopanie kawałka ziemi im przeznaczonego), orzechy laskowe (dwa już są na swoich miejscach, dla pozostałych wiosną ogrodzimy jeszcze kawałek naszego "pola", bo się już nie zmieszczą), jedną jeżynę bezkolcową nieznanej nam odmiany, ale na pewno "rasową" bo od ogrodnika-pasjonata otrzymaną i kilka sadzonek winogron-niespodzianek, którym musimy wreszcie znaleźć miejsce.
PS.
Będą jeszcze fajerwerki! Andrzej w uznaniu zasług dostał nagrodę za sumienną pracę i kupimy sobie jeszcze rolety! Tylko trzeba się wyrwać do tej firmy od rolet harmonijkowych, żeby wybrać materiały.
NASZ WSZECHSTRONNIE UŻYTECZNY IVAR
Właśnie zrobiłam sobie chwilę przerwy w pracy zarobkowej, na zieloną herbatkę i chwilkę rozrywki:
Roślinki zdążyłam posadzić prawie wszystkie. Niektóre czekają zadołowane. Może tak będą musiały przetrwać zimę, a może zdążę je posadzić, bo zapowiadają jeszcze kilka cieplejszych dni pod koniec tygodnia. Zależy jak mi pójdzie praca.
W sobotę poustawialiśmy resztki IVARA u Madzi. Pisałam już, że ten wszechstronny mebel towarzyszy nam prawie od początku naszego wspólnego mieszkania. Jest baaardzo ustawny i pasuje wszędzie. Już myślałam, ze się z nim rozstaniemy, ale jednak stoi za moimi plecami w pracowni (to już było na zdjęciach). Zostało nam jeszcze kilka drabinek i półek różnorakich, a Madzia nie miała biurka ani półek na książki. Stwierdziliśmy, że zanim zaczniemy (Andrzej zacznie, ja co najwyżej pomogę) tworzyć jej docelowe meble, postawimy biurko mojego pomysłu wyzdajane z IVARa. POnieważ ten zestaw daje możliwość dowolnego ustawienia wysokości blatu w bardzo prosty sposób, jest to idealne wyjście dla rosnącego dziecka. Wymagało to wprawdzie przecięcia jednej drabinki na pół, ale poświęciliśmy ją bez żalu. Andrzej miał bardzo tajemniczą minę, kiedy zaczynał montować biurko. Wpadł na pomysł wykonania tymczasowo większego zestawu. Ponieważ ja miałam podobny pomysł, zabraliśmy się do montażu razem. Wprawdzie wymagało to małej rewolucji w pracowni, ale warto było. I teraz Madzia ma swoje idealnie dopasowane do wzrostu biureczko, które będzie rosło wraz z nią, wysoką półkę na książki i niższą przyłóżkową. Po skleceniu wszystkiego do kupy, stwierdziliśmy, że razem tworzy to całkiem udany zestaw mebli. Kto wie, czy po drobnej przeróbce (wycięcie niepotrzebnej części szerokiej drabinki), nie zostanie na dłużej. Przynajmniej do czasu, kiedy Madzi będzie można zrobić już biurko docelowej wysokości. No bo po co kombinować, jak wyzdajać biurko z regulacją wysokości blatu, skoro już takie ma?
Poustawiałam na półkach ksiażki, które do niedawna leżały na stosie koło drzwi. Ale tam teraz ładnie! Jak ja lubię ustawiać książki!
Ten IVAR to był świetny pomysł! Sprzed trzynastu lat!
Oczywiście zdjęcia będą. Później.
Już tylko małgosiowe książki leżą na podłodze. Za to zapewne zabierzemy się za jej szafę i półki, kiedy tylko będzie na to czas. Taka rekompensata.
Teraz trzeba posprzątać w garażu, żeby wreszcie dało się tam wjechać samochodem. No i tych z Migasa pogonić z naprawą bramy. Na razie tyle im się udało, że można ją normalnie zamknąć ręcznie. Elektryki nie da się podłączyć. A może to wina bramy?
Podjazd już właściwie wychynął spod piasku i można mu zrobić zdjęcie.
Dobra herbatka była, a teraz spadam do roboty.
Pa!
PODJAZD I KONIEC FAJERWERKÓW
Nie zdążyłam wczoraj powklejać zdjęć, bo komputer był wykorzystywany do prowadzenia konferencji na wysokim szczeblu pomiędzy Niepołomicami a Kołobrzegiem. W rozmowie brały czynny udział cztery osoby w zróżnicowanym wieku, jeden pies (właściwie suka) marki niesprecyzowanej i jedna kocica rasy pampers.
Dzisiaj nadrabiam zaległości:
http://images29.fotosik.pl/103/228f61226dc6c5ec.jpg
href="www.fotosik.pl" rel="">http://images22.fotosik.pl/190/fea171a62eb459f1.jpg
href="www.fotosik.pl" rel="">http://images30.fotosik.pl/103/08ccd0218591dfe9.jpg
Komentarz:
Koło, które zaczyna się na chodniczku, a poza nim jest już tylko okręgiem z grafitowej kostki, zostanie wypełnione szarym żwirkiem w kolorze możliwie zbliżonym do koloru szarej kostki. W pozostałą część tego, co pomiędzy pozdjazdem a chodniczkiem, dosypiemy ziemi. Aktualnie obowiązująca koncepcja wypełnienia tego miejsca to wrzosowisko, może z domieszką wrzośców i/lub lawendy, żeby nie tyko jesienią było tu ładnie. Bliżej furtki posadzę klon palmolistny, koniecznie o zielonych liściach przebarwiających się jesienią.
Na podjeździe jest jeszcze jedno duże koło (miało być mniejsze, ale wyszło takie samo, jak to na chodniczku) i kawałek mniejszego (tam, gdzie stoi Weronika). Niestety nie widać spod piasku. Chodniczek zmiotłam, żeby nie wnosić piasku do domu, ale musze i tak przemiatać paisek po nim, żeby wypełniać wyłażące ciągle szpary.
Uprzejmie informuję, że mogę z czystym sumieniem polecać brukarzy. Pracę wykonali szybko, sprawnie i w umówionym terminie (najważniejsze!). Najbliższe wolne terminy mają w przyszłym roku.
Ogłaszam koniec fajerwerków!
Wprawdzie przydałoby się jeszcze kilka (kominek, taras z zadaszeniem, telewizor w salonie, balustrada balkonu, ogrodzenie z przodu...), ale nasz skarbiec, w którym już od jakiegoś czasu prześwitywało dno, teraz świeci pustkami.
Nie znaczy to, że już nic się nie będzie działo. Nabyliśmy trochę różnych różności, które teraz możemy po kolei wykorzystywać, robiąc to i owo w domu. Oczywiście, będę się chwaliła efektami, gdy będą tego godne. obecnie najpielniejszym zadaniem jest uporządkowanie faktur i odzyskanie jakiejś kasy z VATu. Może na coś jeszcze wystarczy.
A teraz idę wykorzystać ładną pogodę i posadzić resztę wyszabrowanych w Opolu roślinek. Bagażnik był pełen patyków i zielska wszelakiego. Część posadziłam wczoraj, ale nie zdążyłam wszystkiego, bo w poniedziałki mam zajecia dodatkowe: dwie młodsze dziewczyny trzeba zaprowadzić na karate.
Heeej, szpadle w dłoń!
JEST PODJAZD!
Jest podjazd, chodniczek i wszystko inne, co miało być wybrukowane. Zdjęcia i opowiadanie po weekendzie.
PODJAZD SIĘ ROBI!!!
Najpierw pojawiły się, jak już pisałam, kostki i inne takie. Wczoraj rano, kiedy wracałam z przedszkola, zaskoczył mnie widok wielkiej ciężarówki, która rozjechawszy znowu nasz zakręt, właśnie odjeżdżała spod domu. Zastanawiałam się, czy pytać kierowcę, co tu robi, ale zauważyłam przed domem kupę czegoś czarnego i domyśliłam się, że to podbudowa pod kostkę. Później przyjechało trzech panów, z których dwóch juz znałam, bo to z nimi właśnie omawiałam całą inwestycję. Zauważyłam, że "szefowie" biorą się do roboty przy rozładunku sprzętu wraz z pracownikiem. Zapewne z tego wynika niska cena usługi. Rosanna, kiedy usłyszała, ile kosztuje m2 robocizny z podsypkami itp. (bez kostki), była szczerze zdziwiona i wyraziła zainteresowanie usługami naszych wykonawców, bo jej ekipa zaśpiewała dokładnie dwa razy więcej, a ponoć to wcale nie była wygórowana cena. No ale miejscowa firma, którą przesłuchiwaliśmy na okoliczność wykonania podjazdu ma biuro, w nim dwie panie, pana w garniturze od pomiarów, szefa z liczną rodziną...
Po południu jeszcze raz pojawiła się cieżarówka z większą ilością grubszego żużla i jeszcze dokładniej rozjeździła nieszczęsny zakręt (jakoś pan się nie mógł tyłem "na raz" wyrobić, a inni umieli).
Dziś od rana pod domem szaleje bobcat i dwóch panów z łopatami.
Ale fajnie! Zamiast piasku zarzuconego kamieniami, będzie normalny chodnik! Zamiast samego piasku, będzie podjazd!
COKÓŁ I INNE SOBOTNIE ROZRYWKI
Korzystając z przyzwoitej pogody, zabraliśmy się rano za tynkowanie cokołu. Przyjemna ta praca zajęła nam większosć dnia, ale efekty były tego warte!
Tynk wymieszany w wymyślonych przeze mnie proporcjach z grafitowych, szarych i białych ziarenek czekał już w dwóch wiadrach od dawna. Opracowaliśmy podział zadań, a potem poszło już gładko.
http://images23.fotosik.pl/97/eb89daf28ccae5f1.jpg
Takiego szlachetnego wyglądu nabrał wreszcie nasz domek. Prawda, że widać różnicę? Jeszcze niedawno był tu goły zielonkawy styropian i wywinięta folia kubełkowa, a wszystko zasłonięte tu i ówdzie bujnymi chwastami. Z obcięcia folii na pewno nie ucieszyła się pewna zwinka, która pod nią mieszkała i wyłaziła pogrzać się na słoneczku, gdy nikt się nie kręcil w pobliżu. A może już wcześniej się wyprowadziła w poszukiwaniu lepszego miejsca na przezimowanie?
http://images29.fotosik.pl/97/8dc49d556f67dc5c.jpg
Zbliżenie...
http://images25.fotosik.pl/97/7c2a4c7324b13351.jpg
... i profil (cienie słoneczników). W tle czekają kostki, dzięki którym mam nadzieję, że nie będę już musiała zamiatać wiatrołapu 20 razy dziennie. Może 10 razy wystarczy...?
Bardzo się cieszyłam przy tynkowaniu, że dom ocieplaliśmy styropianem a nie wełną. Nie lubię kucać, siedzenie na mokrej glinie też mnie jakoś nie pociągało, więc znalazłam kawałek grubego styropianu i pracowałam w warunkach luksusowych. A na wełnie bym sobie nie posiedziała!
Dzisiaj ujawnił się sąsiad robiący ogrodzenie - ten, o którym myślałam. Zna mnie od czasu, kiedy zbierałam podpisy pod petycją o utwardzenie drogi. On sam nie będzie tu mieszkał, ale na wiosnę zaczynają budowę jego syn z żoną i córeczką. Przyszła sąsiadka podeszła do nas i dziewczynki (jej córeczka jest ciut młodsza od Małgosi) pobawiły się na placu zabaw. Zapowiada się miłe sąsiedztwo. Nie wiem tylko, na której działce będą budować, bo mają do wyboru aż trzy. Kiedy ogrodzili taki kawał ziemi, nie mogłam powstrzymać się od marzeń, co też ja bym sobie na taaakiej działce posadziła i urządziła! Na pewno nie ogród z fontanną w stylu późniego rokoko, jak nasz nieco dalszy sąsiad!
Po dopieszczeniu cokołu, zabraliśmy się za osadzenie słupka, w którym będzie zamek furtki. Trzeba było go wkopać i zabetonować. Okazało się, że dzień wybraliśmy idealnie, bo zamiast mozolnie kopać dołek, Andrzej pożyczył od sąsiadów taki świderek i wykręcił zgrabny otworek. Potem poszedł kupić taczkę betonu (wprawdzie cement mamy, ale pospółki nam zabrakło). Zapłacił "watykańską walutą", czyli "Bóg zapłać".
http://images24.fotosik.pl/97/c26910337f330d98.jpg
Tym razem pozwoliła sie sfotografować w całości.
Właśnie kocia była kolejnym moim zadaniem w tym pięknym dniu. Otóż okazało się, że w futerku naszej Carmen o arystokratycznych manierach odziedziczonych po rasowych przodkach, kwitnie bogate niearystokratyczne życie wewnętrzne. Ponieważ zakupiony środek w kropelkach okazał się nieodpowiedni (kocia nie waży jeszcze 2,5 kg), wysłałam Wero po szampon pchłobójczy. Tuż przed tym pogłaskałam psicę, która wiernie towarzyszyła nam podczas tynkowania. Poczułam w jej sierści coś podejrzanego, moje palce przybrały dziwnie zielony kolor i szybko pobiegłam myć ręce. Otóż sunia uperfumowała się kupą, najprawdopodobniej owczą lub sarnią (nie badałam, zresztą nie wiem po czym odróżnić rozmazaną w psiej sierści kupę), takoż szampon potrzebny był także suni.
Pierwszy raz przydał się nasz murowany brodzik prysznicowy.
Kąpiel kota, wbrew zapowiedziom pierwszych właścicieli, którzy twierdzili, że koty regularnie piorą, nie była przyjemnością. Obyło się jednak bez strat w ludaziach. Najspokojniej przyjęły ją pchły, którym szampon nie zaszkodził.
A na koniec coś dla przyjemności:
http://images28.fotosik.pl/97/3ab83f3d49cced57.jpg
O COKOLE, PIWONIACH, DZIWNYM SPOTKANIU I RATUNKU
Rozpieszczam Was dzisiaj, pisząc drugi pościk, nieprawdaż? Nazbierało się trochę, a że tematycznie nie pasowało do pierwszego, to powstaje drugi.
Od wczoraj Andrzej dzielnie walczy, by nasz domek był znów trochę piękniejszy. Zaczął od odgruzowania zaplecza. Jak sobie pomyślę, ile razy już przerzucaliśmy to drewno w różnych kierunkach, jak to ładowaliśmy je do Felusi, żeby przeprowadzić je do nowego domku, jak przerzucaliśmy je przez tymczasowy płot i układaliśmy pierwszy raz, ile razy sama osobiście układałam cały ten stos lub jego część, kiedy trzeba się było dostać do jakiegoś kawałka zawalonej nim przestrzeni, ile razy robił to Andrzej... to nie rozumiem, jak możemy narzekać (z różnym natężeniem) na ciężar książek! A drewno, choć kominkowe, to schnie, to znów moknie i oblepia się błotem. Na szczęście już niedługo zostanie ostatni raz przed spaleniem ułożone, tym razem już nie w błocie, tylko na płytkach chodnikowych. Może nawet powstanie dach drewutni (jak to dumnie brzmi!).
Tymczasem zaległo pod brzózkami i czeka.
Andrzej wyrównał półmetrowy (z zapasem) pasek wokół domu, na którym ułożymy kamień sieneński. Kupi nam go ze swoim rabatem (podobnie jak płytki na drewutnię) i przywiezie gratis z resztą materiału firma brukarska. Mam nawet zamiar naciągnąc panów na gratisik w postaci ubicia ziemi wokół domu albo, co najmniej, wypożyczenie zagęszczarki (wprawdzie można ją wypożyczyć niedaleko, ale raz, że trzeba za to zapłacić, dwa, że zagęszczarkę musieliśmy sami wyładować z bagażnika i ponownie ją tam wsadzić, co nie sprawiło mi żadnej frajdy).
Późnym popołudniem zaczął, a już po ciemku, przy świetle lampki skończył ciapanie styropianu na cokole klejem, przyklejanie siatki i wyrównywanie znów klejem. Wyszło mu to profesjonalnie.
Pewnie w tygodniu zagruntuję to, a potem będziemy tynkować. Może się odważę spróbować.
Przed układaniem kostki musimy jeszcze podjąć decyzję, co zrobić z odwodnieniem. Można kupić skrzynki po napojach, zakopać je okładając geowłókniną i pozwolić deszczówce wsiąkać w ziemię. Bardziej ekologiczna opcja to zakopanie zbiorników. "Profesjonalny" zbiornik na deszczówkę kosztuje tyle, co szambo, czyli dużo. ZAstanawiamy się nad takimi plastikowymi zbiornikami po 1000 litrów na paletach i w klatkach (wiecie jakie). Ile takich? Po jednym w każdym rogu domu? Tylko dwa pośrodku krótszych ścian i do tego takie rynienki z kratkami jak do odwodnień podjazdów, żeby w razie czego woda nie stała w rynnach, tylko zalewała ogród? Jak wykończyć otwory tych zbiorników, żeby to jakoś wyglądało, a jednocześnie, żeby łatwo było wrzucać do nich pompę nurnikową?
Jakieś sugestie?
Mało czasu na decyzję mamy.
Tymczasem ja zajęłam się wreszcie piwoniami, które juz od kilku dni czekały na posadzenie. Pani, która mi je sprzedała (ta sama, od której na targu kupiłam większość chyba roślinek do ogródka), poinformowała mnie wyczerpująco o wysokich wymaganiach piwonii. Właściwie wyglądało to tak, jakby sprzedawała mi ukochane szczeniaczki lub kocięta i upewniała się, że będę im mogła zapewnić właściwe warunki. Obiecałam, że dołożę wszelkich starań, by szczeniaczki, tfu!, piwonie, czuły się dobrze.
Postanowiłam, że pięć okazów w różnych kolorach, utworzy jedną kępę. Wykopałam pokaźny dół. Wypełniłam go piaskiem (pracowicie pozbieranym z miejsc składowania tego materiału, bo nowego piasku nie mamy na stanie chwilowo), wymieszanym z wykopaną wcześniej ziemią (tą lepszą z wierzchu), ziemią ogrodową i... kurzym g... o zapachu wanilii. Wlazło mi tam z 70 litrów ziemi ogrodowej. Układałam to warstwami mieszając szpadlem każde trzy różne warstwy. Do ostatniej mieszanki dodałam tego kurzego złota. Następnie starannie posadziłam wszystkie piwonie, pilnując, żeby nie wsadzić ich za głęboko. Mam nadzieję, że to spełni ich ekstraordynaryjne wymagania.
Jeżeli w przyszłym roku nie odwdzięczą mi się za te wysiłki pięknymi kwiatami, to będę na nie ciężko obrażona!
Już trzeci raz zdarzyło mi się w tym samym miejscu dziwne spotkanie. Tym miejscem jest parking przed składem budowlanym ostatniej szansy (czyli tym drogim w Niepołomicach). Dwa razy zaczepił mnie tam jakiś facet (nawet nie pamiętam, czy to ten sam!) i zagail o coś, jakbyśmy przed godziną skończyli rozmowę na jakiś budowlany temat. Z pytań wynikało, że doskonale się znamy i często konferujemy o naszej budowie, bo facet doskonale się orientował w problemach! Problem w tym, że ja go kompletnie nie kojarzyłam!!!
Faktem jest, że moja pamięć do twarzy jest dosyć specyficzna - doskonale zapamiętuję twarze, poznaję ludzi na ulicach i nie tylko. Jedyny, acz nader poważny, problem polega na tym, że nie mam poęcia, skąd daną twarz znam! Nie wiem, czy to ktoś, kto jechał ze mną busem i poza tym go nie znam, czy ktoś, z kim rozmawiałam długo o czymś (i o czym???), czy pani z urzedu, którą lubię, bo jest miła i kompetentna, czy wręcz przeciwnie, a może ekspedientka? Koszmar! Żeby nie wyjść na buraka, kłaniam się licznym nieznanym mi bliżej kobietom i odkłaniam się mężczyznom, starając się sensownie odpowiadać na ewentualne pytania. (Imion nie zapamiętuję wcale, co stanowi pewien problem, biorąc pod uwagę, że jestem nauczycielką!)
Tak też i było w tamtych wypadkach. Skoro pytał o konkretne rzeczy, to pewnie miał prawo o nich wiedzieć, więc odpowiadałam konkretnie, starając się nie przedłużać rozmowy (to nietypowe dla mnie zachwanie ), by rozmówca nie zorientował się, że nie mam zielonego pojęcia, z kim rozmawiam i dlaczego.
TYm razem, nieznanemu mi mężczyźnie obiecałam, że na czas wykonywania ogrodzenia jego działki przechowamy na podwórku jego betoniarkę. Obietnicę złożyłam w obecności Andrzeja, z którym przyjechaliśmy po siatkę i klej do siatki na cokół. Był conieco zdziwiony, że nie wiem, komu to obiecałam. Za to uzgodnił już, że skorzystamy z okazji i zrobimy w betoniarce beton do zalania słupka od furtki. Tyle dobrze, że, kiedy facet zacznie ogradzać działkę, dowiem się, kto zacz. Znam nazwiska właścicieli sąsiednich działek! Zresztą, przyznam, że drogą dedukcji, doszłam już, kim jest najprawdopodobniej tajemniczy nieznajomy. Nie na darmo czytywało się Conan Doyle'a!
Ratunkiem okazało się odkrycie dokonane w którymś markecie budowlanym (Castoramie chyba - mylą mi się tak samo, jak twarze ludzi). Otóż, jak zapewne pamiętacie, przerażeniem napawała mnie myśl o robieniu gładzi na suficie podwieszonym na górze, zwłaszcza nad schodami. Ostatecznie pokój można opróżnić, drzwi zakleić taśmą i w ten sposób ograniczyć zasięg bałaganu, a właściwie kurzu, powstającego podczas tych prac. Korytarza i schodów nie da się odciąć od reszty domu, więc sprzątanie, czekające mnie po tej operacji, wydawało mi się, niewątpliwie słusznie, jakimś koszmarem sennym. W efekcie zwlekałam z decyzją o rozpoczęciu tych prac, chociaż bez tego nie można było pomalowac sufitu i ścian w korytarzu i na schodach. Oglądałam już tapety do malowania, ale ich okropne, choć różne, faktury odstręczały mnie bardziej, niż sprzątanie kurzu. Tymczasem pewnego pięknego dnia, zobaczyliśmy w tym cudownym sklepie tapetę z włókna szklanego, która nie miała ŻADNEJ faktury. Była gładka! Nieśmaiło zaczęłam myśleć, ze to może jest właśnie to, czego nam trzeba do szczęścia. Przemiła, wspaniała, urocza... pani przechodząca obok nas, potwierdziła moje nadzieje! Musimy tylko policzyć ilość metrów kwadratowych (ja bym najchętniej położyła to na skosach i sufitach w pokojach, ale Andrzej pewnie zaprotestuje po przeliczeniu metrów na złotówki, zastosuję chyba znów jakąś babską metodę perswazji...) i kupić to cudo.
DAWNO OBIECANE...
... zdjęcia, oczywiście. Nareszcie je powklejam. Gwoli usprawiedliwienia dodam, że od wczoraj nie mogłam się dobić do prawie żadnej strony. Udawało mi się np. otworzyć forum (po dłuuugim oczekiwaniu), czasem nawet poczytać niektóre wątki, ale już o pisaniu mowy nie było. Bardziej skomplikowane strony jak Fotosik, czy nawet poczta, w ogóle się nie otwierały. Zaczynam się coraz poważniej zastanawiać, czego bardziej nie lubię - naszej radiówki, czy tepsy...
Ale do rzeczy!
http://images27.fotosik.pl/91/6fdf26f75c3a1096.jpg
To, oczywiście, szuflady na buty w wiatrołapie. Widzicie? Tak się spieszyłam, żeby zrobić to zdjęcie i jak najszybciej je pokazać, że nawet nie pozamiatałam wszechobecnego piasku z podłogi. Mam nadzieję, że po zrobieniu chodniczka, będę mogła rzadziej zamiatać tę podłogę. Chociaż, biorąc pod uwagę, ile piachu obsypuje się z naszej psuni i to w dodatku stopniowo, w miarę wysychania sierści, to obawiam się, że to płonna nadzieja.
Prawda, że szuflady wyszły artystycznie? Aż szkoda, że nie będzie ich widać, bo znajdą się za przesuwnymi drzwiami, które kiedyś powstaną...
http://images27.fotosik.pl/91/2bc03929bf5606b2.jpg
Specjalnie zrobiłam to zdjęcie, żeby pokazać podpórki a'la IKEA. Może trochę bardziej masywne są, ale takie miały być, w końcu książki swoje ważą (oj, wiemy coś na ten temat po przeprowadzkach i późniejszym przenoszeniu ich z miejsca na miejsce). Te ksiażki na półce to ciężarki, które mają przypilnować, żeby półka przykleiła się do bocznych wsporników (do środkowego jest przykręcona).
Kolor ściany, jak to na zdjęciu z lampą, nie prezentuje się tu zbyt atrakcyjnie.
http://images28.fotosik.pl/91/af5f30bcf1294d7b.jpg
http://images23.fotosik.pl/91/0e2a9e1c723528b0.jpg
Na pierwszym zdjęciu książki zaraz po ułożeniu. Zdziwiłam się, że jest ich tak mało! Fakt, że każda dziewczyna ma swoją biblioteczkę w pokoju, że wszystkie naukowe i do pracy leżą w pracowni, ale myślałam, że beletrystyki i poezji będzie więcej.
Tam, gdzie teraz stoi ten piękny bukiet, będzie jeszcze blat pod telewizor i albumy. Kiedy powstanie, albumy z najwyższej półki zejdą na niziny (mam nadzieję, że im to nie zaszkodzi...), książki powędrują w górę, powstanie jeszcze jadna wąska półeczka na te śmieszne małe książeczki, które stoją teraz w drugim rzędzie na dolnej półce, a wazon z kwiatami (musimy często zapraszać gości ) będzie stał pomiędzy telewizorem a albumami.
Pod blatem będą półki na sprzęty i szflady na kasety i inne takie (ale o tym już chyba pisałam?).
Bukiet, który dostałam w czwartek od gości, doskonale pasuje do przyszłej kolorystyki salonu. Widoczna w tle dekoracja okna, to nasze stare zasłonki, jeszcze z Opola i jakaś dziwna wąska firanka, którą dostaliśmy od kogoś, a Andrzej artystycznie upiął na oknie. Docelowo będzie tam namotana na karniszu pomarańczowa organza (tak to nazwały panie w sklepie, więc pewnie naprawdę tak się zwie) i harmonijkowa roleta w kolorze beżowym.
Kolor ścian prawie tak wygląda w rzeczywistości. Wydaje mi się, że to był dobry pomysł z tym ciemnym tłem dla książek.
http://images27.fotosik.pl/91/2b90116f51a80c85.jpg
Salon w wytwornym subtelnym beżu własnej produkcji...
Lampki w sklepie wisiały odwrotnie, ale okazało się, że trochę za wysoko zaplanowaliśmy kable i wyglądało to jakoś nie tak. Poza tym "normalnie" powieszone więcej światła dawały na sufit niż na sofę. Szybko zdecydowaliśmy o obrocie o 180 st. i wyszło całkiem, całkiem... Nieprawdaż?
Oczywiście narzuty to też "resztki",których na pewno w przyszłości tam nie będzie. Zastanawiam się tylko, jak sprawić, by jasna sofa (kiedy juz wywabimy plamy, które na niej zdążyły powstać dziwnym sposobem, acz bez jakiejkolwiek pomocy kogokolwiek) pozostała jasna na dłuższy czas, jednocześnie nie przykrywając jej niczym.
http://images12.fotosik.pl/115/de50444f073d556f.jpg
A to nasza nowa współlokatorka. Niestety, jest tak ruchliwa, że więcej nie udało się uwiecznić . Prawda, że śliczna?
ZMIANY
Primo po pierwsze udało się! Udało się zrobić całkiem ładną zieleń z tego czegoś, co wyzdajałam domowym sposobem.
Zawiozłam wiaderko do mieszalni i zostawiłam, znalazłszy uprzednio pożądany kolor we wzorniku. Oczywiście efekt wzięłam na własną odpowiedzialność. Przy okazji zamówiłam tynk na cokół - nareszcie! Trzeba go (cokół znaczy się) otynkować koniecznie przed zrobieniem podjazdu, chodniczka i opaski. Wybrałam ze wzornika jeden, ale kazałam połowę czarnych kamyków zastąpić szarymi. Nawet ładnie wyszło.
Kiedy przyjechałam odbierać farbę i tynk, pani zaznaczyła na wstępie, że niczego więcej nie udało się uzyskać. Trochę mnie tym przestraszyła, ale kolorek okazał się całkiem, całkiem... Potem długo opowiadała, jak to się z szefową głowiły nad wyborem odpowiednich pigmentów. Zdolne są, bo im się udało.
Oczywiście po południu nie mogłam się powstrzymać i pomalowaliśmy to, co trzeba, na zielono. Andrzej zaczął od narożników, ja wałkiem malnęłam resztę i po chwili objawił się rezultat naszych wysiłków. Kiedy Andrzej określił tę zieleń jako "głęboką" poczułam się w pełni usatysfakcjonowana. Nie używałam tego określenia, ale taki właśnie miał być efekt!
Nie pokażę zdjęcia samej ściany, bo Andrzej właśnie przykręca półki. Na razie te wiszące - blat pod telewizor i albumy a pod nim szuflady na kasety i płyty oraz półki na sprzęty powstaną później. Cieszę się, że wreszcie poukładam tam ksiażki!
Kiedy kończyłam malowanie, Andrzej obszywał zasłonki i firanki. Jeszcze trochę i... ładnie będzie!
Wybraliśmy wreszcie rolety, tylko musimy je zamówić. Ponieważ te w kasetach uniemożliwiłyby otwieranie okien (otwory są za wąskie), zdecydowaliśmy się na takie śmieszne - harmonijkowe. Trochę wyglądają jak żaluzje, bo materiał pozwijany jest w harmonijkę, ale za to nie mają wcale kasety i można je odsuwać zarówno z dołu jak i z góry, tworząc zazdroskę. W łazienkach na pewno się to przyda, a czy gdzie indziej też? Nie wiem - okaże się w praniu. Niestety ta firma nie pokazuje na swojej stronie żadnych próbek materiałów, więc trzeba będzie się umówić na jakieś spotkanie.
Gorsza wiadomość - nie będzie "teguli"! Jestem zła i zawiedziona! Bardzo! Zadzwonił pan brukarz i powiedział, że w Brukbecie nie mają tej kostki, bo nikt jej nie zamawia. Może znalazłaby się jeszcze czerwona, ale szarej, grafitowej i żółtej nie ma. A kół to już w ogóle. To po kiego grzyba umieszczają to w katalogu i na wystawce??? Żeby mi smaka narobić? Ale jestem zła!
Zdecydowałam od raz, żeby zamawiał "stare miasto", bo ta kostka była u nas na drugim miejcu. W dodatku jest najtańsza spośród tych, które braliśmy pod uwagę. Widocznie los chciał, żebyśmy trochę zaoszczędzili. A ja i tak wolę "tegulę", chociaż się tak głupio nazywa!
Idę pooglądać półki! Chyba położę na nich chociaż kilka książek!
BŁĄDZENIE DOMOROSŁEGO MALARZA POKOJOWEGO
Po zainstalowaniu butów w naszych nowych, ślicznych szufladach, Andrzej przystąpił do robienia półek na książki do salonu. Ponieważ deski klejone są drogie, a zwykłe dechy tanie, kupił te drugie i mozolnie przerobił na pierwsze. Po sklejeniu, wyszlifowaniu niezliczoną ilość razy i polakierowaniu wyglądają całkiem, całkiem. Kiedy już były gotowe, podczas kolejnego omawiania ostatecznego wyglądu półek nieśmiało zaoponowałam przeciwko podpieraniu ich na słupkach. Uznałam, że o wiele, wiele ładniej i lżej wyglądałyby na ładnych drewnianych podpórkach z IKEI. Oczywiście Andrzej stwierdził, że bez trudu takie podpórki wykona i jak powiedział, tak zrobił.
Skoro półki już są gotowe do powieszenia, należy przygotować dla nich miejsce, czyli pomalować ścianę za nimi. Mój szalony plan (pamiętacie te trzy plastikowe kubeczki z IKEI, które mnie natchnęły pomysłem na kolorystykę hollu?) przewiduje pomalowanie belki i słupa tym samym ciemnozielonym kolorem, który ma uwydatnić urodę naszych schodów stanowiąc ich tło. To ma być BARDZO ciemny butelkowozielony kolor. Wydumałam jeszcze, że taki ciemny kolor bardzo ładnie będzie wyglądał jako tło dla półek (sosna) i książek.
Zaopatrzywszy się w ciemnozielony pigment w odcieniu zbliżonym do idelanego i kilka innych, które miały pomóc ten ideał osiągnąć, przystąpiłam do mieszania. Szybko się okazało, że należy zaopatrzyć się w większą ilość pigmentu. A potem, że w jeszcze większą... Wymieszawszy starannie ową jeszcze większą ilość pigmentu skonstatowałam, że to nie jest jeszcze to, o co chodziło. Dzień był piękny i słoneczny - wymarzony na malowanie. Dwukrotnie dokupowany pigment swą ceną dorównał cenie farby . Oczywiście doskonale zdawałam sobie sprawę z popełnionego błędu - tym razem bezwzględnie należało kupić farbę w wybranym kolorze (a są takie we wzornikach) z mieszalnika. Nawet przed pierwszym dokupieniem pigmentu o tym myślałam, ale żal mi było tej już nieco zazielenionej farby, z którą nie miałbym co zrobić.
Cóż było robić? Zaczęłam malowanie. Zajęło mi to całe przedpołudnie, bo właściwie powierzchnia malowana składała się głównie z krawędzi, do których trzeba było podchodzić z należytą ostrożnością (wiem, jak trudno jaśniejszą farbą zamalować ciemniejszą) Efekt był.... co tu dużo mówić - OKROPNY! Sam kolor jest nawet ładny, ale zupełnie NIE PASUJE do koncepcji! Z kacem morlanym podjęłam decyzję - trzeba to zamalować. Jutro jadę zrobić to, co należało na samym początku PRZED wydaniem kasy na pigmenty: zabieram wiaderko i jadę do pobliskiego mieszalnika, gdzie obiecali spróbować (bez gwarancji o czywiście) osiągnąć pożądany kolor. Na szczęście chodzi o przyciemnienie tego, co jest, a nie radykalną zmianę koloru, więc szansa na sukces istnieje.
Za to beż wyszedł całkiem, całkiem (też mieszałam sama), co mnie nieco pocieszyło.
Pomalowałam więc to, co ma być beżowe, a Andrzej zawiesił wreszcie kinkiety i przymocował gniazdka. Nie mogliśmy potem wyjść z salonu - tak inaczej i bardziej po ludzku wygląda! Tylko widok tej zieleni...
A na początku października powiniśmy mieć podjazd! Moją wizję!
Piszę "powinniśmy", choć panom z firmy brukarskiej dobrze z oczu patrzyło, bo nauczona poprzednimi doświadczeniami z niektórymi ekipami, nie mam odwagi pochwalić się: "będziemy mieć".
Wybraliśmy kostkę - "tegula" (Kto wymyśla te nazwy??? I ile mu za to płacą??? Bo jakby co, to ja też umiem!) z Brukbetu. Opaska z kamienia sieneńskiego.
KOSZENIE EKSTREMALNE I INNE WIEŚCI Z OGRODU
Po kilku dniach walki z praniem, składaniem, prasowaniem, urozmaicanej wyjściami z jedynaczką na basen i normalnymi czynnościami domowymi, nadszedł dzień "K". Już nie można było dłużej zwlekać, tłumacząc się a to upałem, a to praniem czy prasowaniem, a to koniecznym wyjazdem do Krakowa. Należało stanąć twarzą w twarz z problemem! Odważnie! Po męsku!
Otóż pod naszą nieobecność trawa za domem przestała przypominać nawet bardzo zaniedbany trawnik. Powoli upodabniała się do łąki. Wprawdzie wędrując po ogródku już wcześniej wyrywałam co większe chwasty, ale to w niewielkim stopniu wpłynęło na wygląd "trawnika".
Z obrzydzeniem spojrzałam przez okno. Trawa była sucha, nie zanosiło się na deszcz. Nie miałam wymówki.
Poszłam do garażu, żeby wywlec z niego kosiarkę. Z dużą niechęcią tam poszłam. Nikt nie lubi chodzić do garażu. A to dlatego, że mamy tam jakąś trefną świetlówkę, która rozpala się dwie minuty a może i dłużej nawet. Andrzej też nie pała do niej miłością (eufemizm to był), ale zawsze jest coś pilniejszego do zrobienia.
Od razu zrezygnowałam z pojemnika na trawę, bo przy tej ilości zielska do skoszenia, odczepianie go, wynoszenie trawy i ponowne mocowanie zajęłoby mi więcej czasu niż grabienie trawy.
Gwoli wyjaśnienia dodam, że nasza kosiareczka to biedactwo kupione tanio w markecie budowlanym. Malutkie, słabiutkie, ot taka sierotka. Radzi sobie z trawką koszoną raz na tydzień całkiem dobrze, ale ta dżungla przerosła (dosłownie i w przenośni) jej siły. Krztusila się i zacinała ledwie wjechała w bujniejszą trawę, a co dopiero przy koszeniu chaszczowiska pod samym domem! Opracowałam jednak kilka sztuczek, dzięki którym przestałam mściwie rozmyślać, jak bardzo należy uszkodzić kosiarkę, żeby już nie opłacało się jej naprawiać. Wprawdzie skoszenie każdego fragmentu trawnika zajmowalo mi trzy - cztery razy więcej czasu niż zwykle, ale nie musiałam co chwilkę przewracać kosiarki, żeby odblokować zapchany trawą nóż. Dwa popołudnia trwała ta nierówna walka, zanim trawa nie została pokonana i wrzucona do prowizorycznego kompostownika! Już jest zresztą gotowa do koszenia!
Melduję, że z ogórków nie będzie pociechy, bo jakieś dziwne wyrosły. Najpierw (normalną koleją rzeczy) były malutkie i w takim stanie je zostawiliśmy. Po powrocie okazało się, że ogórki urosły... połowicznie. Przy ogonkach zostały małe, a na końcach napęczniały jak baloniki. Zjeść się dało, ale za dużo ich nie było.
Pomidorki za to obrodziły na pociechę.
Słoneczniki też, ale coś je je. Nie ptaki, które, o dziwo, w ogóle się nimi nie interesują, tylko robale. W każdym siedzi jedna albo i kilka dorodnych tłustych gąsieniczek, które raźno uciekają, gdy sie je wyeksmituje. Teraz robimy gąsieniczkom konkutrencję starając się zjeść słoneczniki, zanim one to zrobią. Problem w tym, że to czasochłonne zajęcie, a czasu wciąż mało.
Niektóre kwiatki kwitną, niektóre już przekwitły. Czekam na nasionka czarnuszki, które są doskonałe do chlebka (trzeba upiec chleb z czarnuszką - rewelacja!). Mieczyki jakieś marniutkie miałam - pewnie im ziemia nie odpowiada. Dziwaczki wcale nie chcą mieć różnokolorowych kwiatków na jednym krzaczku! Mam cztery krzaczki - biały, biało-żółty i dwa żółte.
Pochwalę się jeszcze, że mamy wreszcie szuflady na buty w wiatrołapie. Andrzej je zrobił popołudniami i prześlicznie mu wyszły! (Muszę im zrobić zdjęcie.) Nareszcie buty nie wysypują się ze zbyt małych szufladek-koszyczków! Oczywiście po załadowaniu butów do szuflad wyszło szydło z worka - ja mam ich najwięcej! Ale to wszystko dlatego, że tak trudno mi znaleźć wygodne buty, które mnie nie będą obcierały. Kupienie takich, które mogłabym nosić bez skarpetek (nie znoszę skarpetek latem!!!) graniczy z cudem. W efekcie mam mnóstwo butów, takich "skarpetkowych", które muszę sukcesywnie "znaszać".
Mamy też nareszcie lampkę nad drzwiami na zewnątrz! Nareszcie coś będzie rozjaśniało egipskie ciemności przed naszym samotnym domkiem. Tak nam się to spodobało, że pojechaliśmy po drugą taką samą lampkę do Praktikera (sterczy nam kabelek nad drzwiami balkonowymi, to niech już coś tam na nim będzie). Lampkę znaleźliśmy, ale pry okazji Madzia niechcący rozbiła jakąś paskudną stojącą lampkę stolikową. Na domiar złego okazało się, że to paskudztwo (została metalowa okrągła podstawka, prosta rurka i obsadka na żarówkę) kosztowało ... 179 zł! Obok stały o wiele bardziej skomplikowane wytwory ludzkiej wyobraźni w cenach do 99 zł, a toto kosztowało majątek!!! Płacząc zapałciliśmy... cóż było robić?
ZDJĄTEK KILKA
http://images26.fotosik.pl/69/012138d355d9cdae.jpg
Największy z żaglowców, które zobaczyliśmy w Szczecinie.
http://images21.fotosik.pl/386/28373cf70978b84a.jpg
W Sworach wybraliśmy się, oczywiście, na spacerek po Brdzie. Różnie bywało "oczywistością" takiej wyprawy. Były i baaaardzo długie w czasach bezdzietnych (wtedy także po Zbrzycy, gdzie z kajaka zbieraliśmy grzyby), były lata posuchy, z małym którymś dziecięciem, były i krótsze wycieczki z większą liczbą dłuższych przystanków, gdy najmłodsze w danym momencie dziecię dorastało do tego, było i tak, że Andrzej zabrał dziewczyny, a ja zostałam z wózeczkiem na brzegu... W końcu wybraliśmy się w komplecie, ale wyrośliśmy już z kajaka, więc wypożyczyliśmy kanadyjkę. Niestety, trafiliśmy na felerny egzemplarz. Było toto potwornie chybotliwe, najmniejszy ruch któregoś dziecka powodował solidne przechyły, ławeczki dla wiosłujących były wysoko, co jeszcze zmniejszało stabilność. Zdecydowałam, że przed przyszłym sezonem muszę ostro potrenować i weźmiemy dwa kajaki (jeden - składak nawet mamy, tylko trzeba go wyremontować).
W dodatku pogodam nam nie sprzyjała. Zostawiliśmy tę przyjemność do ostatniego dnia, bo pogoda miał byc z dnia na dzień lepsza. Tymczasem wypływaliśmy w mżawce, która przeszła w regularny deszcz. Na szczęście później przestało siąpić.
http://images30.fotosik.pl/70/a0d99b62f38b9c06.jpg
Łabędzi w tym roku było wyjątkowo dużo, ale niewiele z nich prowadziło młode.
http://images27.fotosik.pl/70/da8f876a861b7a3d.jpg
Dużo takich było.
http://images13.fotosik.pl/54/3984aa01019b04b1.jpg
Stół - pozostałości po wycięciu najdłuższej deski, która wisi obok na ścianie. Na koncu siedzą dziewczynki, ale pewnie nie będzie widać przy tym rozmiarze zdjęcia.
http://images27.fotosik.pl/70/c143b31054bd5c98.jpg
Dom Sybiraka, czyli atrakcja nr 9.
http://images21.fotosik.pl/386/7270561fe44edd59.jpg
Dom na głowie (nr 13).
http://images29.fotosik.pl/70/6758760ae7cff67d.jpg
I gdzie tu pion???
http://images21.fotosik.pl/386/5698232b8f35f3fe.jpg
Takie ślicznotki mieszkają na malinach w Koniecpolu. Cudne! Prawda?
URLOP Z DOMKIEM W TLE cz. II
Po przyjeździe do Swornychgaci tego "domku w tle" już jakoś jakby mniej było. Wprawdzie opowiadaliśmy naszym gospodarzom-znajomym o domku, ale już niczego nie kupowaliśmy, nie zbieraliśmy... Miałam apetyt na sieci rybackie stanowiące wystrój domku "grillowego", które wyśmienicie wzbogaciłyby łazienkę dziewczyn, ale nie posunęłam sie do kradzieży.
No, z tym niekupowaniem to nie do końca prawda, bo trafiliśmy przypadkiem do likwidowanej "Hypernovej", w której nabyliśmy wieżę do naszej sypialni. Była przeceniona o ponad połowę, ma wszystko, co trzeba, plus MP3 i DVD, co znacznie ułatwi nam życie. Mamy (wstyd przyznać, bo to takie niemodne) telewizor w sypialni. Ponieważ w te rzadkie wieczory, kiedy to możemy sobie coś na leniucha pooglądać, liczenie, że nasza wspaniała abonamentowa tv zapewni nam godziwą rozrywkę jest naiwnością graniczącą z głupotą, pogodziliśmy się z koniecznością przenoszenia sprzętów typu magnetowid i DVD z dołu do sypialni (wobec dysproporcji pomiędzy zaplanowanymi wydatkami na urządzenie domku a środkami pozostałymi z kredytu, nie planowaliśmy zdublowania tych sprzętów, natomiast wieżę zamierzaliśmy nabyć). Po powrocie do Sworów pozachwycaliśmy się naszymi nabytkami (nie tylko wieża była przeceniona) i doszliśmy do wniosku, że należało nabyć dwie wieże (i nie chodzi tu o tytuł książki). Po kilku dniach przyszło nam znowu udać się do miasta po owocki i buty, więc przy okazji kupiliśmy drugą - malutką wieżyczkę dla Małgo. I w ten sposób staliśmy sie planowo wysokouwieżowieni - mają ten sprzęt już wszystkie córki, mamy my w sypialni i w salonie (na razie teoretycznie, bo jeszcze nie zainstalowane). Nadal polujemy na telewizor do salonu. Jakbyście słyszeli coś o jakichś wyprzedażach, to proszę o cynk.
To nie koniec związanych z budowaniem (choć tym razem nie naszym) wydarzeń. Kolejnym była wizyta w domu, stojącym na kominie i dachu. Pewnie już słyszeliście o nim. Stoi na kominie w Szymbarku (koło Wieżycy). Koło fabryki Danmar (domy drewniane) znajduje się coś w rodzaju skansenu. Taki szwarc, mydło i powidło. Jeżeli chcecie zobaczyć najdłuższą deskę świata i przeczytać niesamowitą historię jej powstawania, po chwili wzruszyć się w autentycznym domu Polaków wypędzonych na Syberię (przeniesiony!), w baraku z syberyjskiego obozu, w pociągu (lokomotywa i 4 wagony), którym byli wywożeni (wszystko opatrzone tablicami ze zdjęciami, historią, opowieściami o dramatycznych przeżyciach dzieci i dorosłych autentycznie wzruszającymi), potem przeżyć ciężkie walki i nalot w replice bunkra organizacji Gryf Pomorski z czasów II Wojny Światowej (ciemny bunkier i odgosy walki - baaardzo głośne!), zobaczyć kościółek, w którego ściany wbudowano autentyczne stare belki różnych kaszubskich budowli i kamienny krąg "jak prawdziwy", "przy okazji" zapoznać się z ofertą firmy Danmar i wejść do domu, stojącego na głowie, to koniecznie musicie tam pojechać! My nie żałujemy tej wycieczki, chociaż zestawienie atrakcji i ich natłok są... jakieś takie amerykańskie. Oczywiście najważniejszy był dom stojący na głowie. Najpierw nie uwierzyłam w opowieści, że sam fakt postawienia domu na dachu i to pod skosem powoduje u ludzi zaburzenia równowagi. Obserwując zwiedzających, gdy staliśmy w kolejce, byłam przekonana, że się wygłupiają. Po wejściu i zrobieniu kilku kroków, chwyciłam się futryny! Łaziliśmy jak pijani, trzymając się ścian! To działa!
A domy z firmy Danmar jakoś mnie nie przekonały do siebie.
Cięęężko było wyjechać ze Sworów, oj, ciężko! Zawsze sie nam stamtąd ciężko wyjeżdża!
Droga powrotna (od wyjazdu ze Sworów do powrotu do domu) trwała ... 22 godziny!!! Nie, nie jechaliśmy przez Bieszczady. Problem polegał na tym, że po drodze musieliśmy wsadzić naszą najstarszą latorośl do pociągu, który wieczorem wyruszyl z Krakowa i zmierzał do Kołobrzegu. Po rozważeniu wszystkich możliwości, zdecydowaliśmy się na Kutno.
Najpierw zrobiliśmy przerwę w Zamościu. Nie TYM Zamościu, tylko małej wiosce niedaleko Bydgoszczy, gdzie zdewirtualizowaliśmy kolejną znajomość forumową z Agą żoną Facia, oczywiście Faciem i ich synkiem. Zaczęło się na budowie, a skończyło w ich gościnnym mieszkaniu, gdzie spędziliśmy czas chrupiąc znakomite zapiekanki do 23.00, by ruszyć na spotkanie z pociągiem. Wszystko poszło zgodnie z planem, dziecię pojechało nad morze na obóz sportowy, a my do... Koniecpola, dokąd dotarliśmy przed 6 rano, by zostawić drugą córkę u babci. Pokrzepieni drzemką (ja w samochodzie, żeby nie budzić najmłodszej, która słodko spała w foteliku), wyruszyliśmy w ostatni etap podróży do domu.
A w domu...!!! Pranie zrobiła bratowa, okna (wszystkie!) umyła mi mama! Pierwszy chyba raz wracałam do domu i nie musiałam zaczynać od sprzątania bałaganu powstałego przy pakowaiu (zostawiając dom gościom samoobsługowym, musieliśmy zadbać o porządek). Co nie znaczy, że nie miałam co robić. Pranie! Ogród!...
Ale o tym w następnym odcinku...
URLOP Z DOMKIEM W TLE
Ukradłam trochę czasu (komu???) i szybko zabieram się do opowiedzenia o naszym urlopie. Targana wątpliwościami, czy tak można (no bo to w końcu dziennik BUDOWY miał być), wybiorę to, co najbardziej z budową związane.
Zaczęliśy od pobytu nad morzem. Noclegi w Barzowicach, czyli jakieś 7 kilometrów od plaży wybraliśmy ze względu n cenę i spokój. Z Ogrodu widzieliśmy morze. Pogoda była, jaka była, co zmusiło nas do wysiłków intelektualnych, by zapewnić dzieciom rozrywkę, ponieważ, jak powszechnie wiadomo, w czasie deszczu dzieci się ndzą. Nasze nie miały czasu się nudzić. Zwiedziliśmy okoliczne, w większości już nam znane, miejscowości nadmorskie, kąpaliśmy się, gdy tylko temperatra powietrza przekraczała 18 stopni (woda miewała od 14 do 18 stopni), spacerowalismy po plaży, włazilismy na latarnie... Norma.
Podczas tego pobytu zdewirtualizowaliśmy jedną forumową znajomość. Zgodnie z przewidywaniami okazało się to znakomitym pomysłem i spędziliśmy przemiły i pogodny dzień na Dzikim Zachodzie w towarzystwie Brazy i jej Rodzinki. Dziewczynki były zachwycone króliczkami, malymi kotkami, strusiami i inną żywizną. O jeździe na koniach i wielbłądzie nie muszę się rozpisywać, bo to już był szczyt szczęścia. Nawet mnie się udało na pół godzinki posadzić pewną część ciała w siodle. Okazało się ze tego się nie zapomina, jak jazdy na rowerze, ale braki kondycyjne dały o sobie znać.
Wobec faktu, że wszystkim zdewirtualizowanie znajomości się spodobało, musialo dość do drugiego spotkania. Tym razem postnowiliśmy zwiedzić Kołobrzeg, nie zważając na pogodę, która, delikatnie mówiąc, nie sprzyjała spacerom. Szczęśliwie uniknąwszy zwiania z molo i ukręcenia głów na latarni przez wiatr, wróciliśmy w gościnne progi Brazy i Szanownego Pana. Pewnie gdyby nie my, spędziliby ten dzień jak należy w domowych pieleszach, wychodząc jedynie na obowiązkowe spacerki z psuką...
Nasze córki zaprzyjaźniły się natychmiast. Wero wymieniła już adresy internetowe i pewnie zaraz po powrocie z obozu zacznie okupować komputer, a Małgo nie zaśnie, jeżeli najpierw nie "zadzwoni" ze swojego telefon do Karrrrli i nie opowie jej, co dzisiaj robiła.
Nie zapomnieliśmy o wykańczaniu domku, a zwłascza łazienki dzewczyn która ma być "morska". Przywieźliśmy "żagowiec" na półeczkę, malutką latarnię morską do dekoracji, 15 litrów morskiego piasku i reklamówkę muszelek, piórek, morszczynu, płaskich kamyków, grubego piasku, patyczków i pewnie czegoś jeszcze.
Skorzystaliśmy z okazji, że mamy do Szczecina tak "blisko" (zaledwie jakieś 200 km) i pojechaliśmy pooglądać żaglowce. Wbrew naszym obawom, dzieci były zafascynowane oglądaniem żaglowców (na niektóre nawet udalo się nam wejść, chociaż po poludnu już zrezygnowaliśmy ze stania w kolejkach do trapów, tymbardizje, że wbrew zapowiedziom, tylko kilka żaglowców przyjmowalo gosci, więc kolejki się skomasowały przy nich i osiągnęły niebotyczne rozmiary. W ogóle tłum przewalający się po nabrzeżach i mostach był wręcz przerażający. No ale , co się dziwić, my sami też należeliśmy do tego tlumu. Podziawiałam tylko odwagę opiekunów jakiejś wycieczki, którzy zaganiali swą trzódkę nerwowo licząc dzieci co chwilę. Oczywiście pobyt ten zaowocował, oprócz natłoku wrażeń, także jakąś ogromną ilością zdjęć. Jedyny niedosyt pozostał po zamiarach posłuchania szant. Ze sceny dobiegała potwornie głośna muzyka, której słuchanie nie sprawiło mi żadnej przyjemności. No ale przecież jest w Krakowie odpowiedni festiwal, więc, gdy dzieci podrosną... Nasza cierpliwość i wytrwałość w zbieraniu stempli zostały nagrodzone koszulkami "Żagli".
Drga część wakacji przy innaj okazji, a teraz zdjęcia i do roboty...
http://images28.fotosik.pl/68/af25dac9454ab936.jpg
href="www.fotosik.pl" rel="">http://images24.fotosik.pl/68/dd6a4975cdc69ddb.jpg
href="www.fotosik.pl" rel="">http://images28.fotosik.pl/68/c7629c043dc44acc.jpg
Tego chyba nie trzeba komentować...
http://images29.fotosik.pl/68/f794057931222cae.jpg
A to ja na Brazylii. Tak! Braza odstąpiła mi swoją ulubienicę na jazdę! To się nazywa gościność!!!
http://images30.fotosik.pl/68/bda17b582431122a.jpg
W taką wspaniałą, spacerową pogodę wyciągnęliśmy Brazę i jej Rodzinkę na zwiedzanie Kołobrzegu. Mam nadzieję, że nam to kiedyś wybaczą...
http://images25.fotosik.pl/68/153df0ea452ac7b1.jpg
Podziwianie widoków z latarni w Kołobrzegu.
http://images21.fotosik.pl/380/d0c71cb5f46e0895.jpg
Podłoga w łazience dziewczyn będzie przypominała plażę... No może nie aż tak realistycznie, ale... Zobaczymy, co nam wyjdzie.
ZDJĘCIA
Zgodnie z zamówieniem i obietnicą kilka zdjęć opatrzonych komentarzami:
http://images29.fotosik.pl/32/2ddb2b133044b376.jpg
href="www.fotosik.pl" rel="">http://images30.fotosik.pl/31/c038e10c56535e76.jpg
No wiem, wiem... Niewiele ich jeszcze. Na szczęście dzisiaj znalazło się jeszcze kilka kartonów z książkami dla dzieci. W tym zaginiona reszta tej kolorowej serii.
Wyniosłam dzisiaj kilka książek do biblioteki. Jeszcze pewnie po odnalezieniu tych nowych znajdę kilka do wydania.
Na górnych półkach wylądują na razie rzadziej używane książki naukowe. Niektóre służyły mi w czasach licealnych, kiedy to zapowiadało się, że obiorą zupełnie inny kierunek kształcenia. Niestety, moja pani profesor od biologii skutecznie obrzydziła mi ten przedmiot, który tak uwielbiałam w podstawówce.
http://images28.fotosik.pl/31/9ad7d2522e26828e.jpg
Nie chciało mi się już wychodzić z domu, więc zdjęcie placu zabaw zrobiłam wieczorkiem z okna.
http://images23.fotosik.pl/31/d6b40f8d5fadf89e.jpg
Zdjęcie warzywniaka zrobiłam, jak widać, o zachodzie słońca. Dlatego wydaje się, jakby było pochmurno.
Chciałam pochwalić się, że jednak coś mi tam wyrosło. Tylko co z tego, jeżeli pomidory właśnie zaczęły dojrzewać (dzisiaj zerwałam pierwszego), fasolka też zaczyna nadawać się do zbioru (zebrałam dzisiaj już ze dwa kilogramy, czyli jeden obiadek), kilka ogórków już zjedliśmy, ale reszta jest jeszcze maleńka. Tymczasem jutro wielkie pakowanie i sprzątanie. Zostawiamy na trzy tygodnie nasz ogródek. Całe szczęście, że przez ten czas będzie tu rodzinka, która dostała prikaz raczenia się dobrami wszelkimi, które dojrzeją podczas ich bytności.
Pakowanie miało być dzisiaj, ale jakoś nie wyszło. Jak ja nie lubię tego robić!!! Ratunku!!! Dawno, dawno temu nie mogłam zrozumieć, dlaczego moja mama tak narzeka na pakowanie. Ja, kieyd miałam sama wyjechać w góry, pakowałam się w 15 minut. Doskonale wiedziałam, co mam zabrać, nie męczyły mnie też dylematy "ta bluzka, czytamta?", bo ciuchów miałam niewiele i wiedziałam, które się nadają na łazęgi górskie. Teraz muszę zapakować rzeczy dla dziewczynek na każdą pogodę i okazję (no, balu nie planuję), zabawki, rozrywki, kosmetyki, ..., zresztą, co ja będę pisała - znacie to. Kiedyś, gdybym czegoś nie zabrała, to jakoś musiałabym sobie poradzić. Sama. A teraz...
Zaraz idę prasować to, co zamierzamy zabrać, a wyprasować trzeba koniecznie. Reszta poczeka.
I tak od warzywniaka do prasowania... Luźne dygresje. A miało być o budowaniu. Dobrze, że w dzienniku wolno tak sobie pozwalać, bo mnie wena ponosi.
http://images28.fotosik.pl/32/701961173f3f456c.jpg
Z tyłu to, co w przyszłym roku ma się zmienić w przepiękny skalniak ze strumyczkiem w dodatku. Na razie wygląda żałośnie zarośnięty chwastami po pas.
Za skalniakiem ma być kompostownik, ale też nie mamy czasu na zrobienie go. Ponieważ chwasty mają trafić do kompostownika, a tegoż wciąż nie ma, to sobie rosną spokojnie. Zresztą może tak górce jest lepiej niż na łyso?
Dopiero na zdjęciu widać, ajk okropnie wygląda nasz trawnik. W tym roku dam mu już chyba spokój. Wiosną zacznę intensywnie zabiegać o jego lepszą prezencję.
Pozdrawiam i do poczytania za trzy tygodnie.
KSIĄŻKI NA WOLNOŚCI
Zdjęć nie ma, bo poza poranną wyprawą na targ, pocztę i do urzędu (znowu pokój nr 2, w którym mnie już doskonale znają po częstych w nim wizytach), nie wyściubiłam nosa z domu. Wprawdzie rano wydawało mi się, że w domu jest gorąco, ale po wyjściu i powrocie do cudownie chłodnego w porównianiu z polem wnętrza, szybko zmieniłam zdanie.
Dzieci taplały się cały dzień w ustawionym w cieniu basenie, a ja układałam książki.
Już czekały posegregowane wczoraj na weronikowe, madziowe, małgosiowe, salonowe i pracowniane. Układałam tylko weronikowe, bo tylko te mają już meldunek na docelowym miejscu.
Jak przyjemnie było je rozkładać, dzielić segregować, zastanawiać się nad kluczem ich ułożenia i wyborem miejsca na półkach! Alfabetycznie według autorów? Tematycznie? Seriami? Zastosowałam wszystkie te metody. Najpierw wybrałam serie, potem resztę podzieliłam tematami i poukładałam "dłuższe tematy" alfabetycznie. Zabrało mi to więcej czasu niż powinno, bo nie umiałam się powstrzymać od podczytywania coniektórych książek. Najchętniej większość przeczytałabym jeszcze kolejny raz, ale czasu na to nie mam...
Okazało się, co mnie nie zdziwiło, że wiele książek mam zdublowanych lub potrojonych. Dostałam od mamy książki swojego dzieciństwa, od cioci książki, z których dawno wyrósł mój kuzyn, poza tym moja mama kupowała całą serię wydawaną niedawno, nie pomijając książek, o których wiedziała, że je mamy, żeby seria była pełna. No i pojawił się problem: którą książkę oddać do biblioteki? Tę starą, na szarym papierze, którą czytałam jako dziecko? Nie, bo ją lubię. Tę nową kolorową? Nie, bo ładniejsza i dzieci, rozbestwione kolorowym dobrobytem, chętniej po nią sięgną. Tę z serii? Na pewno nie! Tę byle jak wydaną jako dodatek do gazety? Nie, bo to lektura, więc bez żalu ją dam dziecku do szkoły na lekcję, tym bardziej, że lekka i cienka.
A wieczorkiem rozpakowałam, na razie na podłogę, książki "salonowe", czyli "dorosłe". Z przyjemnością wyciągałam je z pudeł. Niektórych nie widziałam już ponad trzy lata! Jakkolwiek egzaltowanie to by nie zabrzmiało, napiszę: z przyjemnością się z nimi przywitałam.
A podręczników do piątej klasy, o których wiem, że powinny gdzieś być, nie znalazłam. I skąd mam wiedzieć, które trzeba kupić, a który mamy?
Jeszcze pudła w pracowni zostały do przeglądnięcia. Mam nadzieję, że się w nich znajdą. Podręczniki i większa część serii dla młodzieży. Nowiutkiej! Aż się boję myśleć, co się z nimi mogło stać! No bo w końcu zgubić kartony z książkami nie jest tak łatwo.
URLOP
W czwartek Andrzej zaczął urlop, czego efekty już widać. Oczywiście zaplanowaliśmy, optymistycznie, całe mnóstwo prac, których nie zdążymy wykonać przed wyjazdem. Samo dopieszczanie surowych sosnowych desek, do stanu, który zadowolił wysokie wymagania mojego małża, zajęło prawie cały dzień. Ale za to półki na książki u Weroniki są gładziutkie jak ze sklepu meblowego. Dzisiaj zostały zamontowane i pomalowane drugi raz, a jutro będzie można poukładać na nich książki. Na to konto dzisiaj przez cały dzień targałam kartony książek na górę i z powrotem na dół (niezbyt mądrze to zabrzmiało, ale po przeglądnięciu kartonu z książkami dla dzieci, znajdowałam na dnie czasem kilka książek, które mają być w salonie i musiałam je tam odnieść). Odczuwam to tu i ówdzie, ale wreszcie pod schodami nie ma ani jednego kartonu!!!
Zaczęłam trochę od końca, bo przecież pierwszym przedsięwzięciem urlopowym było zmontowanie placu zabaw. Na razie jest to tylko zjeżdżalnia i huśtawka przeniesione ze starego domu. Tu zostały wyszlifowane (Weronika ze szlifierką została tu już uwieczniona), następnie kilkakrotnie zaimpregnowane (lubię malować) i wreszcie zmontowane. Tym razem wszystkie nogi (sztuk 8 ) zostały zacementowane w ziemi. Ale zanim je zacementowaliśmy, musieliśmy jechać na zakupy. Poprzednio huśtawki wisiały na hakach i metalowych kółkach. Podczas huśtania kółka i haki ścierały się, czego świadomość bardzo mi przeszkadzała. Miałam ochotę raz na miesiąc sprawdzać ich stan, a to wymagałoby użycia drabiny, bo huśtawka niska nie jest. Zażądałam użycia jakiegoś bardziej profesjonalnego sposobu zawieszenia. Marzyło mi się coś z łożyskami. W dwóch marketach nie mieli nic do zaoferowania. W końcu Andrzej wpadł na pomysł wykorzystania kółeczek do wózków. Musiał wyrzeźbić w ślicznych nowiutkich oponkach rowki, co uczynił z bólem serca. Jednak pomysł okazał się wyśmienity i kółeczka zamontowane do góry nogami (czy one mają nogi???) znakomicie spełniają swoją funkcję. Dzisiaj zakończyliśmy dopieszczanie placu zabaw. Pomalowałam starą drewnianą huśtawkę dla Małgosi (taką z barierkami) na jej ulubiony kolor - różowy, który uzyskaliśmy z resztki białej farby i czerwonego pigmentu. Kolorek zachwycił Małgo (mnie nie, ale to nieistotne). Planujemy rozbudowę, ale to w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Nie pochwaliłam się, że powiększyliśmy nasz stan posiadania. Dokupiliśmy maleńki kawałeczek ziemi przylegający do naszej działki. Początkowo nie mieliśmy zamiaru tego robić, bo ogrodzenie już gotowe i dla 16 m2 ziemi nie warto go przestawiać. Jednak właściciel tego kawałka tak uparcie nas nachodził i obniżał cenę, ze w końcu zdecydowaliśmy się na zakup. Tym bardziej, że to od zachodu, więc można będzie zasadzić tam coś wyższego, zeby trochę osłaniało nas od wiatru, nie zmniejszając przedogródka.
Niestety sama transakcja miała taki pzrebieg, że wspominam ją z niesmakiem. Otóż właściciel tego skrawka ziemi zapewniał nas obniżając cenę, że on poniesie koszty notarialne. Wspominał coś o notariuszu, który bierze tylko 100 zł. Wydawało nam się to mało prawdopodobne, ale w końcu to jego sprawa. Tymczasem podczas podpisywania umowy okazało się, że pan właściciel mówiąc o kosztach notarialnych miał na myśli koszt wyciągnięcia potrzebnych dokumentów i dojazdów po nie. Oczywiście nie zgodziłam się na taką interpretację i sytuacja stała siępatowa. Po telefonicznych konsultacjach z Andrzejem (w pracy), po prostu wyszłam, grzecznie się żegnając z wkurzonym, aczkolwiek usiłującym zachować profesjonalny spokój, notariuszem. Juz w poczekalni złapał mnie sprzedający (żeby było weselej, właśnie Madzia rąbnęła Małgo w nosek, co spowodowało krwotok) i zaproponował podział kosztów 3:1 (on daje 3/4). Usiłując uspokoić Małgo, wytrzeć jej nosek i powstrzymać krwotok, a przy tym ochronić jak najwięcej ubrań od poplamienia krwią, po cichu, ale dobitnie wyrazić swoją złość na Magdę, jednocześnie zdecydowałam, że mogę na to pójść. Sekretarka zajęła się Małgosią, notariusz, wciąż oburzony, z ulgą przystąpił do kontynuowania swoich czynności.
I tak nabyłam drogą kupna 16 m2 ziemi. Szkoda tylko, że już nie mam ochoty na kontynuowanie znajomości z jej byłym właścicielem, bo facet ma konie i w związku z tym też koński nawóz. Poszukam innego. Obiecywał wprawdzie, że możemy z dziećmi przyjść na kucyki, ale już wcześniej okazał się niezłym bajarzem, więc do tej obietnicy wagi nie przywiązywałam. Proponował nam między innymi zakup 20 arów ziemi przeznaczonej w planie pod cmentarz, zarzekając się, że ma wiadomości z pierwszej ręki, jakoby plan rozszerzenia cmentarza w tę stronę upadł. Życzył sobie 5 tys za ar. Ponieważ też mamy 14 arów ziemi z tym samym przeznaczneniem (to pasek długości 140 metrów ciągnący się od naszej działki do obecnego cmentarza), po połącznieu ich powstałaby ładna działka. Roztaczał przed nami wizję kucyków i koników, które nam oczywiście tanio sprzeda, pasących się na tym kawałku ziemi. Niezłe, ale okazało się, że plan wcale nie został zmieniony! Czy cmentarz powstanie, to zupełnie inna bajka, bo nikt nie chce sprzedawać ziemi pod niego. Tym bardziej, że ponoć (to kolejna rewelacja naszego bajarza), mają zamiar płacić po 1 tys za ar, podczas gdy działki w okolicy dochodzą do 25 tys za ar.
A w końcu okazało się, ze jego ziemia nie przylega do naszej!
Tymczasem możemy z okna obserwować budowę innej forumowiczki. Właśnie dzisiaj budowlańcy ruszyli z kopyta, bo do tej pory raczej się obijali. Fajnie tak bez emocji patrzyć, jak domek rośnie! DZisiaj właśnie, po dłuższej wymianie prywatnych wiadomości na sąsiedzkie tematy, zaczęliśmy się integrować przy wyśmienitym cieście przywiezionym przez Rosannę.
Jutro może porobię zdjęcia. Tylko najpierw poukładam książki u Weroniki.
WYRZUTY SUMIENIA
Wróciłam z tygodniowych wywczasów w Opolu i wpadłam po uszy w ... wyrzuty sumienia. W domu roboty od metra i końca nie widać. Ogród zarósł przez ten tydzień niemożebnie. Mała fuszka, która ciągnę już od dawna, też leżała jakiś czas odłogiem. O zaległościach forumowych nie wspomnę, bo to rozrywka, a nie obowiazek.
I tak miotam się od zajęcia do zajęcia dręczona wyrzutami sumienia, że czegoś innego w tej chwili nie robię. Kiedy sprzątałam po andrzejowym urządzaniu spiżarki (za dużo czasu na to nie miał, ale zrobił brakujące półki i pomalował wszystkie, co wymagało wywalenia poukładanych tam już prowizorycznie dóbr wszelakich na podłogę, blat i stół w kuchni), gryzło mnie, że ogród zachwaszczony, dzieci puszczone samopas bawią się w pokojach zamiast rozwijać swoje wrodzone zdolności w umiejętnie przeprowadzonych przez mamę zabawach edukacyjnych, a pranie przywiezione i zastane czeka na zmiłowanie. Kiedy wieczorem siadłam, żeby chociaż zaprzyjaźnione dzienniki poczytać, sumienie żarło jak rój komarów, że za robotę się nie biorę (fucha). Siadłam do fuchy, a tu pranie już wysuszone czeka na składanie i prasowanie (jakoś latem tego prasowania więcej, zimą prawie wcale, na szczęście). A Andrzej napomina co chwilę nie bez racji, że trzeba podróż nad morze i poczynania na jego półtorej tygodnia urlopu, które spędzimy na urządzaniu domku, zaplanować.
Kiedy ja znajdę chwilkę, żeby napisać coś porządnie i na temat w dzienniku???
Pochwalę się tylko, że dostaliśmy rachunek za prąd - oby tak dalej! 1200 zł z groszami od grudnia do czerwca za wszystko (grzanie, cwu, gotowanie, spawanie, cyklinowanie, wiercenie, szlifowanie i normalne "życiowe" używanie prądu).
DŻUNGLA
Ciepło i wilgotno, chwilami mokro. Klimat jak w dżungli nad Amazonką. I właśnie jak w amazońskiej dżungli wszystko rośnie jak szalone. Najlepiej, oczywiście, chwasty i gdzieniegdzie trawka.
Nie bedę się użalała nad sobą, ileż to czasu zajmuje mi wyplewienie warzywniaka i kwietnika i jak szybko chwasty odrastają, bo, szczerze mówiąc, lubię tę czynność. Pod pewnymi warunkami: muszę być w ogródku sama. Taaak, samotność to coś czegop mi bardzo czasami brakuje. Ponieważ chętnych do pomocy jakoś nie ma (chociaż nie, tu bym obraziła Małgosię, która z ogrooomnym zapałem pomaga mi we wszystkim, ale niestety ma kłopoty z odróżnieniem chwastów od innych roślin), o samotność w trakcie plewienia ogródka łatwo.
Drugi warunek łatwo spełnić - chwasty muszą być takie już ciut większe. Nie lubię wyskubywania tych maleńkich, które trzeba chwytać pensetką.
Trawnik obsiany tą samą mieszanką nasion, przypomina wojskowy wzór moro - gdzieniegdzie jest wysoki już dzień po skoszeniu i soczyście zielony, gdzieniegdzie niziutki nawet w dniu koszenia, łysawy i jakiś taki anemicznie blady. Z czego to wynika? Nie mam pojęcia!
Koszenie odstawiam (też z przyjemnością) raz w tygodniu, chociaż mam wrażenie, że w niektórych miejscach nie od rzeczy byłoby robić to częściej, w innych i ten raz na tydzień wydaje się przesadą.
W zeszłym tygodniu dosiałam innej mieszanki nasion w tych łysawych miejscach. Pewnie jest to niezgodne ze sztuką i trawnika w stylu angielskim improwizując w ten sposób zapewne nie osiągnę, ale nic to - trawnik dla ludzi, nie ludzie dla trawnika! Może tym innym trawkom spodobają się akurat te łyse miejsca.
Właśnie dzisiaj powinnam kosić, ale po przedpołudniowej ulewie utopiłabym się razem z kosiarką w błocie. Ciekawe, czy kiedykolwiek mocno rozrośnięta darń będzie w stanie spowodować, że po deszczu nie będziemy mieli kąpieli błotnych we własnym ogródku. Na razie jest okropnie!
Zastanawiam się, z czym wymieszać tę koszmarną ziemię, która miała być tak wspaniała, żeby
- przestać tonąć w błocie po każdym deszczu,
- cokolwiek chciało rosnąć na niej
- po kilku suchych dniach można było jednak wbić łopatkę w ziemię bez używania materiałów wybuchowych.
Planuję warzywniak i kwietnik jesienią obsiać łubinem, przekopać, gdy urośnie mieszając z piaskiem, torfem, obornikiem, jakąś normalną ziemią i czym tam jeszcze popadnie. Nie wiem, czy to coś da, bo pod spodem mamy glinę wykopaną spod właściwej ziemi podczas budowy i zakopywania kolektora.
Na szczęście roślinki planowane też dobrze czują się w klimacie tropikalnych lasów deszczowych. Pomidory wyrosły na bujne krzaczory i nawet zielonych na razie kulek jest niemało wśród liści. Fasolka kwitnie. Ogórki też. Słoneczniki rosną na wyścigi. Pierwszą rzodkiewkę już kończymy, ale druga rośnie. Marchewka jakoś długo nie mogła wystartować, ale wreszcie się zdecydowała i rośnie sobie pomalutku. Spróbowaliśmy już pierwszych borówek amerykańskich. Kwiatki za to wcale się nie starają. Mam nadzieję, że jesienna zmiana gleby im dobrze zrobi i w przyszłym roku wezmą się do roboty.
SĄSIEDZI
Za płotem od zachodu mamy sąsiadów. Już zamieszkali.
Od dłuższego czasu obserwowałam, że, gdy tylko zbliżę sie do płotu w jednym miejscu, z gęstych chaszczy po drugiej stronie wybiega sarna. Zastanawiałam się, co jej się tam tak spodobało i starałam się jej nie płoszyć. Aż przedwczoraj, gdy sarna wybiegła, usłyszałam ciche popiskiwanie. Wzbudziło to moje podejrzenia, więc, nie podchodząc bliżej, usiłowałam coś wypatrzyć wśród małych brzózek samosiejek, wrotyczu i wysokich traw. Trwałam w bezruchu, aż wreszcie zobaczyłam maleńkie uszko należące najwyraźniej do małej sarenki. Przyprowadziłam tam resztę rodziny. Przyszliśmy "szeptem", ale tylko Andrzej wypatrzył maleństwo. Dzieciom się nie udało. Juz mieliśmy wracać, zeby nie denerwować sarniej rodzinki, kiedy zauważyłam przedzierającą się przez wysokie trawy maleńką sarenkę. Stanęła i przyglądała się nam przez chwilę, a potem ruszyła dalej. To chyba nie była ta sama. Mam nadzieję, że nie zabłądziła i mama ja znalazła.
A bardziej na temat: przed doem, tam, gdzie na razie sadzę wszystkie kwiaty kupione i dostane, nie ma już miejsca! Właśnie wczoraj koleżanka ogołociła swój ogródek, a u mnie zrobiło się gesto. Kiedy zrobimy taras, część kwiatów przesadzę, żeby rosły wokół niego. Na razie czekają przed domem.
NIEZASŁUŻONY (?) SPOCZYNEK NA LAURACH
Co prawda dużo jeszcze u nas do zrobienia, ale jakoś straciliśmy napęd. Chyba mielismy dosyć zasuwania od rana do nocy i teraz zwyczajnie nam się nie chce zabierać po południu za malowanie itp. Nadal wisi nam nad głowami jak miecz Damoklesa wizja robienia gładzi na sufitach podwieszanych na górze. Jakoś przed wprowadzką przegapiliśmy fakt, że to będzie konieczna i bardzo brudząca czynność. Bez tego nie zaczniemy malować ścian przy schodach, w sypialniach i w pracowni. A wciąż nie możemy się zdecydować na rozpoczęcie tego koszmaru. Niby coś było zrobione, ale na chybcika i po oglądnięciu efektów już tak na spokojnie widać, że są nie do przyjęcia. Poważnie zastanawiam się nad tapetą do malowania na suficie, ale, kiedy staję przed stojakiem z takimi tapetami w markecie i uruchamiam wyobraźnię, to mnie odrzuca. Wracam do domu i wyobrażam sobie gładzenie ścian i... też mnie odrzuca. Trwam więc sobie w tym stanie, rzucana od czasu do czasu jak epileptyczka.
Na razie możemy pomalować ściany w salonie, ale... zawsze coś ważniejszego wypadnie. Ostatnio zdecydowanie brakuje nam weekendów. Już od dwóch miesięcy co najmniej mamy je zaplanowane z dużym wyprzedzeniem.
Na razie więc konstruktywne zmiany zachodzą jedynie w ogródku. Głównie za sprawą pewnej pani, która dwa razy w tygodzniu przywozi na targ wykopane z własnego ogrodu (chyba ma kilka hektarów ) kwiaty. Ponieważ są to głównie irysy, nie moge sie oprzeć pokusie i dokupuje wciąż nowe egzemplarze. Jako stała klientka mogę zadać pani pytanie, czy ja już to mam, a ona zawsze wie. Ponieważ ostatnio ma juz kwitnące irysy, a ja nie mogę się po zakupach owocowych z nimi zabrać, to przywozi mi je wracając z targu pod dom.
Zdjęcie już nieaktualne po ostatnich dwóch dniach targowych:
http://images22.fotosik.pl/136/1575333cdd166c0e.jpg
Tymczasem zjadamy pierwsze rzodkiewki z własnej grządki. Za to fasolkami szparagowymi uraczył sie ktoś inny i zeżarł mi dopiero co wykiełkowane roślinki. Już wiem, że to niejaka śmietka. Mam nadzieję, że potraktowane czosnkowym śmierdzidłem dosiane fasolki już jej nie będą odpowiadały.
Borówki amerykańskie będą miały już w tym roku odrobinkę owocków, a na krzaczkach pomidorów pojawiły się pierwsze zielone kulki. Pomna doświadczeń sprzed dwóch lat ucieszę się, gdy zerwę dojrzałe pomidorki (wtedy je trafiło zanim zdążyły dojrzeć).
Dzisiaj wreszcie skosiłam trawę. Zajęło mi to dwie godzinki. Dawno trzeba było ja skosić, ale od kiedy dorosła do kośby, wciąż padało. Teraz, jeżeli pogoda pozwoli, kosimy co tydzień, zeby zgęstniała. Mam nadzieję, że większości chwastów nie bedzie to odpowiadało, bo jakoś nie mem ochoty na pielenie całego trawnika. Jeżeli będzie jednak trzeba, to podejdę do tego filozoficznie.
kosząc spotkałam chrabąszcza majowego. Wiem, ze podpadł i gdzieś tam nawet go skupują. W dodatku nie z przeznaczeniem na cele spożywcze (choć zapewne marna to pociecha dla biednych winniczków, że zadowolą wyrafinowane podniebienia Francuzów) ale w celu eksterminacji. Zastanawiałam się, czy jako reprezentująca proekologiczne podejście do przyrody powinnam go zgładzić, by ratowac rośliny, czy też pozwolić mu odejśc wolno. Jako że czuję niechęć do pozbawiania życia jakichkolwiek istot, zostawiłam go własnemu losowi. Zaniepokoiłam się lekko dopiero na widok trzeciego z kolei chrabąszcza, ale tego też konsekwentnie pozostawiłam przy życiu.
No i tak właśnie spokojnie w porównaniu z zeszłym rokiem, mija nam czas.
"Spokojnie" to rzecz dyskusyjna biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich dni, ale to forum budowlane, więc nie będę zanudzała opowieściami o wyczynach trzyletniej pasjonatki karate...
Dobranoc.