POŚWIĄTECZNY BAŁAGAN
Już po świętach i świątecznych porządkach... Własciwie nie wiem, czego bardziej żałuję.
Świąteczne porzadki ograniczyły się do mycia okien. Zabrałam się do tego z ogromnym zapałem. Właściwie, to lubię myć okna, pod warunkiem, że nie mam w jednym pokoju 24 szyb osadzonych w starych drewnianych ramach obłażących z farby (miałam tak w moim panieńskim pokoju) ani okna, które raz otwarte wymaga potężnej siły, którą nie dysponuję, by je zamknąć (to doświadczenie z bloku).
Po umyciu pierwszego stwierdziłam, że zajęło mi to marne półtorej godzinki. W dodatku moja prawa dłoń wyglądała jak kadr z koszmaru sennego manicurzystki. Okazało się bowiem, że całe ramy okna i szyby są usiane drobniutkimi kropeczkami tynku. Szmatą nijak tego zmyć nie można było, więc z zapałem przystąpiłam do zdrapywania uroczego rzuciku pazurami. Oczywiście dosyć szybko uświadomiłam sobie, że powinnam przerwać i poszukac odpowiedniejszego narzędzia, ale mój zapał do pracy nie pozwolił na żadne przerwy. Pokonałam tak trzy okna 150 na 150, komplet balkonowy (okno i drzwi), dwa okna łazienkowe i... poległam na placu boju. Jako że pogoda nie zachęcała do kolejnych wysiłków za oknem, w naszym pokoju i w salonie umyłam tylko szyby, żeby było świat przez nie widać. Uznałam, że świąteczne porządki zaliczyłam.
W przedświąteczną środę usiłowaliśmy zrobić jakieś zakupy świąteczno - zajączkowo - budowlane, ale i na tym polu osiągnięcia były mizerne. Podróżując po Krakowie samochodem, wpadałam w skrajne nastroje - od czarnej jak smoła rozpaczy, że stoimy w idiotycznym korku, który właściwie jest tylko jeden, ale za to obejmuje całe miasto, po euforyczną radość, że nie mieszkamy w Krakowie i te korki dotyczną nas tylko czasami.
Andrzej wziął urlop od czwartku do wtorku, dzieci dopieszczała kolejna babcia, więc mogliśmy trochę popracować w domku przed świętami i po nich.
Znowu była to mozolna dłubanina, której efektów nie widać. Jedno, co można było zauważyć, to przykręcenie szerszej płyty oddzielającej spiżarkę od kuchni.
Za to w poświąteczny wtorek zaczęliśmy z dawna oczekiwane przedsięwzięcie: malowanie kuchni i jadalni. Pół dnia zajęło nam przygotowanie ścian i pomieszczeń do malowania: odstawianie mebli i przykrywanie folią, gipsowanie wszystkich ubytków i nierówności, przykręcenie drugiej gruntowanie obu płyt.
Kiedy wreszcie chwyciliśmy pędzle, zaniepokoiła mnie cisza. Powinnam słyszeć rzężenia i zgrzyty towarzyszące procesowi prania w naszej pralce. Krótkie oględziny tego zabytkowego sprzętu potwierdziły obawy. Najwyraźniej wysiadł programator.
Kiedy panowie pocąc się, sapiąc i stękając srodze wnosili ją po schodach, przypomniałam sobie, że naszym znajomym, tuz po przeprowadzce, odmówiły dalszej współpracy pralka i lodówka. Zastanawiałm się więc wtedy głośno, czy warto pralkę wnosić na górę w pocie czoła, skoro pewnie zakończy żywot juz niedługo. Andrzej wtedy stwierdził, że w takim wypadku z satysfakcją zrzuci ją z balkonu. Byłam bardzo ciekawa tego widoku. Toż to prawie jak wyrzutnia fortepianu w "Przystanku Alaska", jeżeli by tylko nadać temu zdarzeniu odpowiednią oprawę artystyczną!
Andrzej, wysłany do naprawiacza pralek wrócił porozumiawszy się tylko z jego żoną, która podał mu cenę nowego programatora - 180 zł.
Na pytanie: "czy warto ładować pewnie ze 2 stówki (lekko licząc) w naprawę dziesięcioletniej przerdzewiałej pralki?", odpowiedzieliśmy, nie bez żalu "nie". Pralka marki Polar służyła nam wiernie i dzielnie, biorąc pod uwagę zdolności naszych dzieci w dziedzinie zapewniania jej pracy. Trzeba tu dodać, ze pierwsze nasze dziecię było owijane w pieluszki tetrowe, poza czasem spacerów. Drugie już spacerowało i sypiało w pampersach, dopiero przy trzecim świadomość ekologiczna przegrała z wygodnictwem i tetra była używana bardzo rzadko i krótko. Osobom bezdzietnym, które nie potrafią sobie wyobrazić, jak to wyglądało w praktyce wyjaśnię, że pralka w sumie przez jakieś dwa lata pracowała raz dziennie lub częściej, przez resztę życia około 5 razy na tydzień.
Około godziny 19.00 w pośpiechu kończyłam malowanie sufitu w salonie, żeby zdążyć do jakiegoś sklepu po pralkę. W pierwszym przytłoczył nas nadmiar: było mnóstwo pralek w podobnej cenie. Szybko ustaliliśmy górną granice i priorytety: 1299 zł, minimum 5 kg wsadu, raczej płytsza, wirowanie 1000 obrotów, energo i wodooszczędna, opóźniony start, uroda, ewentualnie inne bajery. Ustaliwszy, ze spełniających nasze wymagania jest kilka, pognaliśmy dalej. I w kolejnym sklepie znaleźliśmy beznadziejną pralkę, niespełniającą trzech spośród powyższych warunków, za to kosztującą jedyne 875 zł. Przeżuliśmy problem, z bólem serca zrezygnowałam z płytkiej i ślicznej i kupiliśmy ją. Na pocieszenie zażądałam natychmiastowego kupna metalowego czajnika, bo woda z naszego śmierdzi plastikiem. Obiecałam też sobie nowy odkurzacz - a co se bede żałować?
A przy okazji poszukiwań pralki kupiliśmy krzesła do jadalni (po 50 zł za sztukę! drewniane!), stoliki do salonu i mnóstwo innych pożytecznych a nieplanowanych na ten wyjazd rzeczy. Po drodze wymyśliłam tez ciekawe rozwiązanie do kuchni nad ławę! Tyle pożytków z jednego wyjazdu!
Dzisiaj rano weszłam do salonu, by podziwiać nasz śliczny, biały sufit. Popatrzyłam w górę krytycznym okiem i... zobaczyłam jakieś plamki, potem w innym miejscu też i jeszcze trochę dalej.
Czyżby coś przebijało? Co mogło przebijać? Biała farba spod białej? Nalałam białej farby do korytka i nuże wałkować te miejsca z rozsądnym zamiarem poprawienia tylko w wybranych punktach. Po chwili doznałam szoku - kolor się nie zgadza, wyraźnie inny odcień!!! Jaki inny odcień? Ta sama farba z tego samego wiaderka, tym samym wałkiem z tej samej rynienki!!! Wpadłam w panikę, ale postanowiłam wałkować przebarwienia i czekac aż ta "inna" farba wyschnie. Tu, i jeszcze tu troszkę i tam... Chodziłam po pokoju ze wzrokiem wbitym w sufit i tropiłam każdą najmniejszą plamkę, zarysowanie, nierówność tynku i nad każdą bolałam. Aż mi kark zdrętwiał od tego gapienia się w górę! Któż będzie tak chodził i tropił plamki?! Przecież ja sama za tydzień o nich zapomnę. Nikt nie chodzi po domu wpatrzony obsesyjnie w sufit!!!
Oczywiście głos rozsądku (to ten zielony) przegrał i po chwili malowałam już cały sufit pokrywając go trzecią warstwą białej farby. W efekcie nie zrobiłam tego, co zrobić miałam, bo nie mogłam oklejac taśmą świeżo pomalowanego sufitu. Chlapnęłam więc szybko wszystkie ściany na żółto, zostawiając pasek pod sufitem na później.
Po powrocie Andrzeja pomalowaliśmy współnie ściany w kuchni i jadalni drugą warstwą żółtej farby (to ta, która miała być kremowa) i tak udało nam się skończyc pierwsze z trzech wiader wściekłej żółci. Drugie spróbujemy przerobić na sławetny krem do salonu i dwa odcienie zieleni do hollu.
Na razie pomalowane pomieszczenia nie nadają się do pozowania, więc zdjęcia będą później.