Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości
  • wpisów
    249
  • komentarzy
    0
  • odsłon
    541

Entries in this blog

Agduś

DOBRA PASSA TRWA!

I oby tak dalej!

A na razie środy ciąg dalszy.

Zgodnie z zapowiedzią przesyłka od p. Kołodzieja dotarła w środę tuż po południu. Zaadresowana była na "ul. Piękną nr działki ..." Inaczej na pewno DHL kazałby sobie słono dopłacić za przewiezienie z naszego obecnego lokum do domku.

Lekko zniecierpliwiony pan oczekiwał na mnie w stałym punkcie kontaktowym, czyli koło bramy cmentarza (kto mu bronił zadzwonić wcześniej?). Po dotarciu pod dom, przemówił do mnie w te słowa: "pani mi tu podpisze". "Najpierw muszę zobaczyć" - odparłam nieco rozbawiona (a trzeba wiedzieć, że byłam w nastroju bojowym, w który popadam na samą myśl o kontakcie z przedstawicielem firmy DHL). "Nie może pani oglądać, zanim podpisze" - te słowa podziałały na mnie, jak płachta na byka, ale postanowiłam zabić pana śmiechem, co uczyniłam (no, może nie zabiłam, ale wybiłam z równowagi). Z ironicznym uśmiechem opowiedziałam mu historię zlewozmywaka. O dziwo, pan skapitulował i otworzył klapę samochodu. Wystyrmałam się na pakę i przystąpiłam do niespiesznych oględzin. Wiedziałam, że mają to być dwie palety, ale nie wiedziałam, ile paczek miało się znajdować na drugiej (na pierwszej był zbiornik). Spokojnie zadzwoniłam do Andrzeja z pytaniem, czy wie, gotowa w razie czego poprosić go o numer p. Kołodzieja i zadzwonić też do niego. Andrzej wiedział. Ilość pakunków zgadzała się. Zaczęłam więc sprawdzanie ich stanu. Spokojnie obejrzałam każdą paczkę, sprawdzając, czy aby nie jest wgnieciona albo nie ma śladów otwierania. Ponieważ pan znosił to bez słowa, aczkolwiek też i bez uśmiechu (czułam jak napięcie rośnie), zrezygnowałam z rozpakowywania każdej i pozwoliłam rozładować. Po takim wstępie do znajomości nie mogłam liczyć na zawodową uprzejmość, więc nie zdziwiłam się, gdy oba pokaźne pakunki wylądowały na drodze przed domem (pan odmówił nawet wjechania na podjazd). Niestety zdawałam sobie sprawę z tego, że w regulaminie przewozów jest zapis "nie obejmuje wniesienia do domu". Mogłam spokojnie zakpić sobie z uprzejmości pana kierowcy, który zostawia mnie - słabą białogłowę na drodze z przesyłką ważącą w sumie prawie 300 kg, bo wiedziałam, że za plecami mam w domku uprzejmych panów fliziarzy, których niewątpliwie poproszę za chwilę o pomoc. Oczywiście nie omieszkałam uraczyć go krótkim zdaniem ociekającym zjadliwą ironią. Podpisałam, co miałam podpisać i pożegnałam się grzecznie z panem kierowcą, który chyba nawet nie zdobył się na "do widzenia". Pewnie bał się, że mu nie przejdzie przez gardło. Dobrze, że był tak nieuprzejmy, bo jak bym mogła dokuczać miłemu kierowcy, nawet, gdy firmy nie lubię?

Oczywiście panowie fliziarze nie odmówili, chociaż ciężar trochę ich przestraszył. Następnego dnia dostali zgrzewkę Lecha (bo to sześciopak był specjalnie kupiony, żeby się nie pobili we trzech nad czwórpakiem innego piwka - kto by nam wtedy łazienki skończył?).

Kolejnym przedsięwzięciem tego ciekawego i urozmaiconego dnia był wyjazd do Krakowa. Ze straceńczą odwagą zdecydowałam się dojechać do Castoramy na Pilotów, w której kupiliśmy płytki w nadmiarze. Wprawdzie przed rondem, gdy nie mogłam się wepchnąć na lewy pas, z którego miałam skręcać, znów na dłuższy czas zapomniałam o oddychaniu, jednak ktoś się zlitował (nie wiem, czy nade mną, czy nad tymi, którzy stali za mną i czekali aż im zjadę) i mnie wpuścił.

Oczywiście nadmiar płytek oddaliśmy bez problemów (pewnie urażę uczucia tych, którzy podczas całego budowania nie skalali się zakupami w marketach i głośno się tym chwalą na różnych wątkach), ale po te, których nam brakowało, musieliśmy jechać do OBI (znów market). Przy okazji nabyliśmy czapeczkę na komin, coby nam do niego nie padało. Zobaczymy, czy pasuje, jeżeli nie - oddamy.

Czwartek miał być taki całkiem normalny, odprowadzić dzieci, zrobić zakupy, odkopać dom... Zapowiedzią tego, co mnie czeka, było niespodziewane zakończenie żywota tak pożytecznego wózka spacerowego Małgosi. Otóż przy wyjeżdżaniu z domu złamał sobie biedaczek kółko. Nieuleczalnie. Szkoda, bo był taki wygodny! W pośpiechu wyszarpnęłam z garażu stary wózek, który jeszcze Weronikę woził, a potem Magdzie służył wiernie (i widać to po nim bardzo).

To było preludium. Potem najstarsze dziecię oświadczyło mi pod samą szkołą, że właśnie tego dnia ma koncert i zapomniało fletu. "Mamo - przynieś". Zgrzytnęłam zębami, ale cóż mogłam zrobić? Chwilę później dowiedziałam się, że muszę iść na budowę, sprawdzić, czy w paczce jest jakiś kabelek.

Przedszkole, dom (tu dłuższa walka z oporną materią płytek i piwka, które za nic nie chciały się zmieścić pod wrakiem wózka), budowa, szkoła, sklep i do domu. Obiad zredukowałam do jednego dania, żeby zdążyć nakarmić trzódkę przed wyjściem na angielski Weroniki i do przedszkola po Magdę.

Andrzej przywiózł zakupy, oczywiście budowlane, i podrzucił je do domku, odbierając po dordze Weronikę.

W piątek nie miałam złudzeń, wiedziałam, że to będzie "typowy" dzień budowlany. Tym razem miałam jednak samochód. Najpierw jednak zaprowadziłam dzieci tam, gdzie trzeba na piechotę, zgodnie z moją zasadą, że, jeżeli nie muszę jechać, to idę.

Po drodze z targu odebrałam telefon. Zdziwiłam się, gdy zobaczyłam na wyświetlaczu hasło "Kierbud". Okazało się, że chcą wreszcie zabrać swój blaszak, taczkę i resztki rusztowań i "dobrze by było, gdybym tam wpadła koło 10.00". Na szczęście nie musiałam w"wpadać", bo fliziarze walczyli z naszymi koncepcjami od samego rana. Bardzo mnie to ucieszyło!

Kolejny szczęśliwy zbieg okoliczności uwolnił mnie od konieczności wydzwaniania do samego głównego fliziarza, żeby go uprzedzić o przybyciu "ludzi Kierbuda". Wprawdzie spece od łazienek nie wyglądają bardzo groźnie, ale może wystąpiliby w obronie naszej domniemanej własności i wybuchłaby bitwa o taczki? Siły byłyby wyrównane - 3:3.

Oczywiście okazało się kolejny raz, że pan pała przemożną chęcią porozmawiania ze mną na tematy łazienkowe, ale zapowiedziałam się na okolice godziny 11.00 i ruszyłam do dom.

W okolicach tejże godziny miała się pojawić ekipa p. Kuraszyka. Nie czekając na wezwanie pojechałam na budowę i wpadłam w objęcia (nie no, dobra, bez przesady!) w strumień pytań dotyczących łazienek. Nigdy nie myślałam, że aż tyle decyzji w tak szybkim tempie trzeba podjąć w trakcie urządzania łazienek! Dobrze, że już mam to trochę przećwiczone.

Wciąż odpowiadałam na pytania biegając z łazienki do łazienki i spowrotem (ależ wprawy nabyłam w chodzeniu po drabinie!), kiedy pojawili się, znani z wcześniejszych odcinków, specjaliści od pomp ciepła. Wysiedli i z marszu zabrali się do roboty. Najpierw rozładowali samochód, rozbili obóz w salonie (byli przygotowani na wszystko) i zaczęli działać.

Przez moment doznałam rozdwojenia jaźni, bo musiałam jednocześnie odpowiedać na pytania z dwóch różnych dziedzin, ale w końcu wszystko się uspokoiło.

Ponieważ niezbędne były listwy do naszej łazienki, a w składzie remanent, udałam sie tam z szefem fliziarzy, który ma tam wstęp o każdej porze dnia i nocy bez względu na remanenty (chyba). Upiekło mi się, bo początkowo wyglądało na to, że pojedziemy razem Felusią (jego auto było zastawione). Facet nie wyglądał, jakby się specjalnie palił do tego pomysłu. Może intuicyjnie wyczuwa moje umiejętności a raczej ich brak? W końcu dwoma samochodami dojechaliśmy, wybrałam fugi na ściany (białą) i na podłogę (piękną granatową), kupiliśmy listwy i byłam wolna. Z rozpędu podjechałam uprzejmie zapytać pana L. czy "już" udało mu się "zdobyć" zamki do naszych drzwi (od lata "zdobywa"). Akurat przekonywał do siebie z zawodowym uśmiechem potencjalnych klientów, więc chyba mu niespecjalnie zależało, żebym wyłuszczyła przy nich moją nieco nieświeżą już sprawę. Ledwie weszłam, usłyszałam obietnicę, że w poniedziałek będą zamontowane. Oby.

Po południu Andrzej westchnął ciężko i pojechał na budowę, żeby spędzić tam kolejny w tym tygodniu upojny wieczór. Pocieszałam go, że będzie miał przynajmniej z kim pogadać. Wrócił zadziwiająco wcześnie. Okazało się, że panowie wyraźnie przygotowywali się do wieczornego odpoczynku i nie chciał im dłużej przeszkadzać odgłosami cięcia blachy kątówką. Chyba nie mieli jak sobie pogadać..., kto słyszał, jakie odgłosy powstają przy tym zajęciu, ten wie. Zastanawiałam się, co by było, gdyby zima była taka jak zeszłoroczna. Przy tej temperaturze samo palenie w kominku zapewnia komfort przynajmniej w domku. No ale w końcu chyba wiedzieli, że jeżeli jadą montowac ogrzewanie, to dom nie jest nieogrzewany...

Przy okazji dowiedzieliśmy się, że na zwykłej pokojowej antenie można tam oglądać TVN - tutaj nie.

Chyba wystarczy na dzisiaj. Oczekujących na wiadomości o pompie potrzymam jeszcze trochę w niepewności. No popatrzcie na godzinę wysłania! Chyba mi wybaczycie?

Siedzę tak długo solidaryzując się z Andrzejem, który jest teraz na budowie i coś działa. Chyba zadzwonię i pogonię go do domu. Bez przesady!

A jutro może będą zdjęcia!

Agduś

CO JEST Z GUMY?

Miał być ciąg dalszy, ale właśnie wykonujemy wytężoną pracę umysłową pod hasłem: Co jest z gumy?

Dla dowcipnych - propozycja wykorzystania prezerwatyw w dużej ilości padła, ale została odrzucona.

Z gumy jest opona, ale krzywa.

Takie coś w jakiejś maszynie, co łączy dwa kręcące się elementy i przekazuje drugiemu ruch pierwszego. Tylko z jakiej maszyny to wziąć? Rozbieranie Felusi odpada, zresztą w potrzebnych ilościach to ona tego nie ma.

Może by tak wybrać się do żwirowni i pociąć jakiś taśmociąg?

Myślimy dalej.

Są takie czarne wykładziny na lodowiskach, żeby nie chodzić łyżwami po betonie. Tylko jakoś głupio tak iść na lodowisko z nożem i wycinać...

Agduś

DRGNĘŁO!

Najpierw musiałam otrząsnąć się z poświątecznego rozleniwienia, potem czasu nie miałam, ale teraz zabieram się za odrabianie zaległości.

Jak już wspomniałam, pracowicie spędziliśmy dni pomiędzy świętami a Nowym Rokiem. Zajmowaliśmy się głównie pracami plastycznymi, a dokładniej malarstwem ściennym. Jako że jedyną dostępną farbą była biała, nasze prace są dziwnie podobne do siebie, trudno wskazać styl i rozpoznać temat. Niemniej jesteśmy na ogłół zadowoleni ze swoich dzieł, chociaż niektóre wymagają poprawek. Zostało nam też jeszcze trochę wolnego miejsca na dalszą twórczość. Zapewne nie zostawilibyśmy ani skrawka, gdyby Andrzej nie został bardzo oficjalnie odwołany z urlopu w celu wyprodukowania nadzwyczaj ważnej tabelki i przybicia kilku niemniej ważnych pieczątek.

Nie ograniczyliśmy sie do jednego rodzaju działalności, o nie! Wybraliśmy i zamówiliśmy w hurtowni wszystkie gniazdka i kontakty (ładne nawet i z rabatem), wybraliśmy i zamówiliśmy fliziarza (nie w hurtowni, tylko w detalu, więc bez rabatu) oraz upewniliśmy się, że linoleumiarz ma zamiar położyć nasze linoleum. Poza tym uzyskaliśmy obietnicę, że w przewidywalnej przyszłości dostaniemy naszą pompę ciepła.

Spotkanie z fliziarzem było bardzo długie i wyczerpujące. Zostaliśmy przesłuchani na okoliczność wszystkich naszych pomysłów łazienkowych i zaopatrzeni w długą listę niezbędnych zakupów. O ile pomysły na górne łazienki zostały zaakceptowane bez zastrzeżeń (mimo szaleństwa w łazience dzieci), o tyle dolna nie wzbudziła zachwytu. Pan był tak dalece zdegustowany naszymi (moimi - przyznajmy to szczerze) pomysłami, że zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy tego zadania nie powierzyć komuś innemu. Nie "podeszły" mu ścianki z luksfer (bo tylko dwa razy takowe budował), osadzenie w nich drzwi do kabiny pod kątem uznał za niemożliwe do wykonania, flizowany brodzik możliwie najniższy i bez progu też nie wzbudził entuzjazmu. W ogóle najlepiej by było, gdybyśmy chcieli mieć tak zrobioną łazienkę, żeby się panu fliziarzowi wygodnie robiło a potem podobało. Ponieważ jednak o górnych mówił sensownie i zaproponował, żebyśmy oglądnęli jego pracę na ekspozycji w tutejszej hurtowni, postanowiliśmy powierzyć mu wykonanie przynajmniej tamtych łazienek.

W ferworze walki zapomnieliśmy o najwazniejszym pytaniu: ILE?

W Sylwestra prace na budowie ograniczyły się do położenia progu w drzwiach wejściowych (okazał się o 4 cm za szeroki - pozdrowienia dla pana L.), bo musieliśmy usmażyć tradycyjny sylwestrowy chrust.

I tak przywitaliśmy Nowy Rok. Nawet dwa razy go witaliśmy. Pierwsze powitanie dla dwuipółlatków odbyło się po dobranocce. Andrzej odpalił połowę zakupionych na tę okazję ładunków wybuchowych, co wywołało mieszane uczucia zachwytu, fascynacji i strachu. Drugie powitanie Nowego Roku odbyło się tradycyjnie o północy i uczestniczyli w nim dorośli i "prawie" dorośli członkowie rodziny.

Chcieliśmy zainicjować rok, zabierając dzieci na ślizgawkę, jak w zeszłym roku, ale obecnej pogody nie wytrzymało nawet sztucznie mrożone lodowisko na Błoniach, więc skończyło się na zabawie w berka w Parku Jordana, dzięki czemu odkryliśmy, że buduja tam świetny plac zabaw. Oczywiście nie obyło sie bez akcentu budowlano - wykończeniowego. Zauważyliśmy ciekawe pokrycie powierzchni ziemi pod urządzeniami do zabaw. Były to jakieś miękkie i przepuszczające wodę płytki. Niedługo powinniśmy wiedzieć o nich więcej.

Drugiego stycznia czekałam w domku na fliziarza. Czas mijał, napiecie rosło. W końcu nie zdzierżyłam (spóźnienie - godzina) i zadzwoniłam. Na szczęście usłyszłam, że pan wybiera się do nas i niedługo będzie.I rzeczywiście był.

Zaczął od wycenienia swojej pracy. W napięciu czekałam na werdykt, a pan, nie spiesząć sie mierzył, liczył, mierzył i liczył... aż w końcu rzekł: 2900 za dwie górne łazienki. Było to trochę więcej, niż się spodziewałam, bo jego poprzednik, zanim zniknął bez śladu, bąknął 3000 za trzy łazienki, no ale cóż miałam robić? Mimo moich podchodów pan nie był skłonny obniżyć ceny. Postanowiłam, że w takim razie będziemy baaardzo wymagający i... przyklepaliśmy cenę. Wręczyłam panu fliziarzowi klucz do domku i oboje wybyliśmy. Ja do domu, a on po resztę ekipy (w sumie trzyosobowej).

W środę, oczywiście, musiałam pojawić się rano w domku, żeby rozwiać wątpliwości co do wyglądu tego czy owego szczegółu. Okazało się, że chyba nas trochę przyćmiło, gdy wyliczaliśmy potrzebne ilości płytek. Jednych mieliśmy o dwie paczki za dużo, drugich wręcz przeciwnie, czyli o tyleż za mało. Na szczęście te kupione w nadmiarze pochodzily z Obi i mieliśmy fakturę, więc nie było problemu z ich oddaniem.

Ciąg dalszy po przerwie, bo skończyła się dobranocka i pora na wieczorny obrządek.

Zaraz zrobię "klik - enter" i tak mi stuknie tysiączek!

Agduś

POŚWIĄTECZNE LENISTWO

Pogrążona w tytułowym poświątecznym lenistwie jakoś nie mogę się zmobilizować do pisania.

Jako rekompensatę wklejam zdjęcia naszego nadal niepołożonego linoleum.

http://images11.fotosik.pl/2/41031679e6805c63.jpg

 

Organizując w pośpiechu święta, wyobrażałam sobie, jak to wspaniale będzie za rok. Prezenty WSZYSTKIE kupię dużo wcześniej, w hipermarketach moja noga nie postanie w ostatnim przedświątecznym tygodniu, upiekę pierniczki na choinkę (jak już pisałam, jestem w tej dziedzinie zielona, ale pierniczki maja być ładne, dobre być nie muszą, więc się uda), gotowanie zacznę tydzień przed świętami, ozdobię wraz z córkami dom. Czyli będzie zupełnie inaczej niż w tym roku.

No ale, chociaż dom (poza choinką) był nieprzystrojony, chociaż gotowanie zaczęło się w sobotę wieczorem po wyczerpującym rajdzie przez wszystkie hipermarkety Krakowa, to święta nie były złe! Potraw (uczciwie licząc) było 9, a pierogów (skwapliwie policzonych) 735. Wszystko odbyło się jak trzeba. A radość dzieci na widok prezentów w tajemniczy sposób podrzuconych przez aniołka nie miała granic! Warto było w tajemnicy pakować paczki, paczuszki i pakuneczki do drugiej w nocy, żeby to zobaczyć!

Wybyczylismy się, jak należy, a po świętach prawie skończyliśmy malowanie na górze, znaleźliśmy fliziarza (na pierwszy ogień ma iść łazienka dziewczyn - początek 2.01.), usłyszeliśmy obietnicę pana Kołodzieja, że pompa będzie zainstalowana może nawet 2.01. i nadal czekamy na reakcję firmy Inbau. Nie czekamy bezczynnie, bo mamy już innego wykonawcę, który może wejść 8.01. I pewnie wejdzie, bo Inbau milczy jak zaklęty.

Agduś

4 x D

 


czyli Denerwujące, Dołujące i Do D...

 

 


1. Firma Inbau zapadła się pod ziemię! Co dziwne, nie zapłacilismy im jeszcze nic poza pieniędzmi za linoleum, które leży u nas w domku, więc nie wiem, czy im się to opłacało. Nie odbierają telefonów. Nie odpowiedają na maile. A tacy mili byli dotychczas!

 


Podejrzewam, że mają jakąś większa robotę i my im wypadliśmy z grafiku. Nawet rozumiem, że większa kasa jest lepsza od mniejszej, ale sposób załatwienia sprawy (a raczej jego brak) doprowadza mnie do pasji. Szewskiej. A wiecie, z czego są znani szewcy.

 


Właśnie dzisiaj mieliśmy się cieszyć wykonaną przez nich podłogą! Pewnie wieczorem bym nie wytrzymała i od razu ustawilibyśmy meble w kuchni.

 


Po kilku bezskutecznych próbach dodzwonienia się do Inbau'a na wszelkie znane nam telefony, wczoraj posłaliśmy im maila. Ociekał jadem i szyderstwem. Zawierał także kilka gróźb (nie karalnych). Brak odpowiedzi. Chyba zrealizujemy te groźby!

 


 


2. Fliziarza postanowiliśmy pogrzebać w mrokach niepamięci. Nie ma sensu ganiać za facetem, o którym juz wiemy, że jest niesłowny i w ogóle bez sensu. No bo jak można przyjść, oglądnąć, wycenić, dogadać się co do zakresu prac i umówić się na cenę, ustalić termin rozpoczęcia prac i... zniknąć?!?!!! Najwidoczniej można. Tylko po jaką cholerę się to robi? Przecież on stracił swój cenny czas na wizytę u nas.

 


 


Czyżby jakieś fatum ciążyło nad każdym, kto podejmie sie u nas prac wykończeniowych? Może oni wszyscy niewinni? Może leżą w szpitalach jako ofiary ciężkich wypadków, które spotkały ich, gdy właśnie szli/jechali do naszego domku? Jakoś ciężko mi w to uwierzyć! Ale, jeżeli tak się właśnie stało, obiecuję odszczekać wszystko, o o nich napisałam.

 


 


3. Pan K. z Thermogolvu najwyraźniej dołączył do grona tych, którym jakieś zaklęcie odebrało zdolność porozumiewania się. Ten jednak przynajmniej telefony odbiera i jakieś obietnice składa. Tylko co nam po obietnicach?

 


 


4. DHL oczywiście rozpatrzyło nasz wniosek odmownie. Możemy się odwołać od tej decyzji... do nich .W uzasadnieniu napisali pod koniec, że mają nadzieję, że zrozumiemy ich punkt widzenia (pewnie, że rozumiemy - kasa) i, że ta sytuacja nie wpłynie negatywnie na naszą współpracę . Oczywiście, że nie wpłynie, bo żadnej współpracy nie przewiduję. Teraz naszym warunkiem skorzystania z jakiejkolwiek sprzedaży wysyłkowej będzie oświadczenie, że towar przywiezie inna firma kurierska. Mam ochotę pluć pod koła każdej ciężarówki z ich logo! Tylko, co mi z tego?

 

 


Dla odmiany pani geodetka się wreszcie objawiła i przywiozła zamówioną mapkę. Proszę tu o wybaczenie wszystkich porządnych geodetów, ale mam nadzieję, że to był już nasz ostatni kontakt z przedstawicielką/ przedstawicielem tego zawodu.

 

 


Wczoraj rano średnia córcia oświadczyła, że "na jdzisiaj" potrzebuje do przedszkola opłatka, gałązki świerkowej i karteczki ze świętą rodziną. Gałązkę stracił świerk rosnący przed domem. Opłatek, jakimś cudem się uchował od zeszłego roku, ale karteczki z rzeczonym obrazkiem nie posiadałam. Miałam problem: czy jechać do domku na umówione spotkanie z Kierbudem i przedstawicielami naszej głównej firmy budowlanej, czy spełnić rodzicielski obowiązek i wyposażyć dziecię w odpowiednią karteczkę. Postanowiłam być lepszą mamą niż inwestorką i zaczęłam zwiedzać sklepy w pobliżu przedszkola w poszukiwaniu odpowiedniej karteczki. W drugim z kolei dopadł mnie telefon Kierbuda. Odpowiedniej karteczki nie było, więc odstawiłam zawiedzioną córkę do przedszkola, pocieszając ją, że pani zawsze każe coś przynieść na dzień - dwa przed wykorzystaniem ich do prac plastycznych, Przewidująca jest. (Na szczęście miałam rację.)

 


Przed domkiem stały znane mi samochody. Panowie odbyli dłuższą naradę na temat sposobu wykonania tego ostatniego słupka. Okazało się, że cementu i żelastwa wystarczy, więc pojechałam z Kierbudem do składu tylko po cegły i zaprawę do murowania. Małgo bardzo podobała się jazda dużym samochodem.

 


Kiedy podjechałam do domku po południu, słupek już stał sobie gotowy. Nawet aura była przychylna i w nocy nie przymroziło.

 


Przynajmniej to się udało!

 

 


A na koniec coś z zupełnie innej beczki. Zapomniałam ostatnio napisać, o wystąpieniu Małgo przed jasełkami w przedszkolu. Otóż usiadłyśmy sobie na krzesełku w dość już zatłoczonej sali, wyciągnęłam chusteczkę i wytarłam nos. Małgo zapytała: "Masz katar?". "Nie" - odparłam. "Miałaś gluta? Wielkiego?" - drążyło temat moje dziecię, bynajmniej nie szeptem. Wywołało to oczywiście ogólną radość. Dobrze, że chociaż nie zapytała o "wielkiego zielonego gluta", jak to czasem określa.

Agduś

PALUSZEK I GŁÓWKA...

 


Oczywiście firma Inbau (nasze linoleum) milczała dzisiaj jak zaklęta. Andrzej kolejny raz zmolestował panią telefonicznie. Poznaliśmy "przyczynę" wczorajszej i dzisiejszej nieobecności ich przedstawicieli w naszym domku. Jaka to przyczyna? A jak się tłumaczą zazwyczaj wykonawcy, którzy, nie wiedzieć dlaczego, nie pojawiają się w umówionym terminie?

 


To pytanie do Was. Taki konkurs. Nagroda? Może ktoś podpowie, co mogłoby nią być.

 


Za to kierbud zadzwonił i zapowiedział na jutro swoją ekipę. A już miałam właśnie zacząć się upominać. Czytają w moich myślach!

 


Zostało im wymurowanie ostatniego słupka. Czekali z tym na postawienie skrzynki elektrycznej, bo mają ją obmurować. Na ten słupek czeka dla odmiany wykonawca bramy wjazdowej, żeby móc wymierzyć dokładnie jej światło. A na bramę czekamy już tylko my - chyba najmniej ważne w tym krótkim łańcuszku ogniwo.

 


Tak, czy inaczej, jutro będzie normalnie, czyli nienormalnie. Tzn. o ósmej zaczynam dyżur budowlany. Znowu będzie kupowanie cementu (chyba, że wystarczy tego, który został) prętów zbrojeniowych i innych takich. Już się trochę odzwyczaiłam! Kierbud kazał mi się stawić o 8.00 z pieniędzmi w garści!

 


Musimy też się umówić, kiedy mają zrobić cokół. Może na wiosnę...

 


Wciąż brodzimy w błocie wchodząc do domku. A Brukbet (czy jak im tam jest, ale w każdym bądź razie chodzi o tych ze słoniem) ma głupie godziny otwarcia: od chyba 8.00. do 15.00.

Agduś

LUUUZIK

 


A ja dzisiaj mam luzik! Zrobiłam sobie wolne. Prawie tak miało być.

 


Zacznę jednak od przeżyć dnia wczorajszego. No, luzik to to nie był!

 


Poranek minął normalnie z tą różnicą, że wyruszyłyśmy samochodem, a nie, jak zazwyczaj, pieszo. Po odstawieniu Weroniki, zabrałam resztę towarzystwa... no dokąd? ... na budowę, oczywiście. O 9.30.mieli sie pojawić spece od układania linoleum i zabrać się za robienie wylewek. W efekcie mieliśmy mieć dwa dni zakazu wstępu do domku. Tymczasem była godzina 8 rano, a tu podłoga nieodkurzona! Specjalnie nie zawoziłam Magdy do przedszkola, żeby nie zostawiać Małgosi samej na dole, kiedy będę wyła odkurzaczem na górze. Zostawiłam więc Dużego Konika - Mustanga Na Świecie po opieką małoletniej siostry (ciekawe, czy ktoś na mnie doniesie, że zostawiam dzieci samopas - gdyby to była Ameryka, musiałabym sie nieźle tłumaczyć, żeby mi nie odebrano praw rodzicielskich) i rzucialm się do odskrobywania plamek farby (prawie nie kapała) oraz odkurzania. Musiałam się sprężąć, bo śniadanie w przedszkolau jest o 9.00! Zdążyłam. Zawiozłam Madzię i ... wróciałm sprzątać na dole. Niby już to było zrobione, ale jakoś kurz na budowie się rozmnaża w tempie astronomicznym. Powtórzyłam czynności na dole, wpakowałam ledwie żywy odkurzacz do bagażnika i pognałam do domu. Miałam akurat tyle czasu, żeby doprowadzić nas obie do ludzkiego wyglądu (błoto!) i zdążyć na jasełka w przedszkolu. Dochodziła 11.00, a Pan Od Układania Linoleum sie nie odezwał. Telefonu też nie odbierał. Z mściwą satysfakcja wyciszyłam telefon, żeby nie zakłócił przebiegu jasełek.

 


Po przedstawieniu (oczywiście wspaniałym!) sprawdziłam telefon - nikt nie dzwonił. Kiedy dotarłam do domu, zaczepiłam Andrzeja na gg, żeby zadzwonił do domu - biura. Okazało się, że pani nic nie wiedziała o zaplanowanym robieniu wylewek u nas. Zapewniła tylko, że linoleum tegoż dnia do nas dojedzie. Obiecała ustalić, co z tymi wylewkami i zadzwonić. Milczy do dzisiaj!

 


Po południu pojechałam, jak zwykle, na Czyżyny. Mieliśmy wreszcie kupić gniazdka i wyłączniki, żeby te druciki przestały tak złowieszczo sterczeć ze ścian. Niestety wybór tegoż towaru w Liroju nas nie zachwycił. Poprzestaliśmy na zakupach "cywilnych" w jakimś dużym sklepie (Co tam jest za hipermarket na tych Czyżynach? Nie odróżniam ich.)

 


Przepadam za robieniem zakupów prezentowych. Zastanawianie się, co komu kupić, żeby się podobało albo przydało... Szukanie... Lubię to. Nie lubię tylko robić tego w pośpiechu, no ale to już taka specyfika roku budowlanego. Odbiję sobie za rok.

 


Dokupiwszy to i owo, jak zwykle dokonując dziwnych manewrów, żeby dzieci tych zakupów nie zauważyły, znowy biegiem rzuciliśmy sie do samochodu, żeby zdążyć odebrać linoleum.

 


Kierowca zadzwonił do nas, kiedy mijaliśmy kombinat. Na szczęście zapewnił, że się do nikąd nie spieszy. Umówiliśmy sie w naszym stałym punkcie kontaktowym - u bramy cmentarza. Jako że było już całkiem ciemno, miejsce spotkania wydawało się odpowiednie. Dojechaliśmy, patrzymy, stoi ciężarówka, rejestracja rzeszowska. Tyle tylko, że zamiast reklamy firmy Forbo, dumnie nosi wizerunki nadnaturalnych rozmiarów gryzoni tudzież ptaków egzotycznych.

 


Nawet udało nam się wmówić dzieciom, że to dostawa pokarmu dla chomików i, że za zakupienie takiej ilości pokarmu, dostaliśmy chomika gratis.

 


Andrzej z kierowcą zaczęli wynosić rulony linoleum. Sądząc ze sposobu niesienia, były ciężkie. Każdy rulon został dokałdnie zawinięty w trzy warstwy szarego papieru i pozaklejany. Oczywiście nie wytrzymałam i, zanim drugi dotarł do domu, obskubałam kawałek papieru z pierwszego. A teraz leżą tam sobie wszystkie cztery, każdy innego koloru, każdy w obskubanym z brzegu papierze. Żałowałam, że nie ma aparatu. Piękne są! Wszystkie! Przy najbliższej okazji zrobię zdjęcie i pochwalę się nimi.

 


Oczywiście mogłam dzisiaj zabrać Małgo i iść malowac ściany na parterze, pozwalając jej się bawić klockami. Mogłam, ale nie chciałam. Miałam ochotę pierwszy raz od dawna spędzić normalny dzień. Byłyśmy na targu, a tam już świeta. takie prawdziwe, a nie plastikowe z hipermarketu. Pachnące gałązki prosto z lasu, a nie z fabryki, pachnący susz na kompot w wielkich workach, a nie zafoliowany na tackach, pszenica na kutię i mak, i groch, i ozdoby na choinki. I tłum ludzi, którzy chyba NIE budują teraz domów, skoro tam chodzą.

Agduś

ZATRZYMAJCIE TEN ŚWIAT... CHOCIAŻ NA CHWILĘ!

Minął weekend. Z założenia są to dwa dni służące wypoczynkowi czynnemu lub biernemu. Tymczasem...

Jak minęła sobota, już zdążyłam napisać. W niedzielę kolejny raz zgrzeszylismy pracą. Najpierw jednak pojechaliśmy na turniej karate, w którym startowała nasza średnia pociecha. Ponieważ w jej kategorii wiekowej byli sami chłopcy i ona jedna, musiała rywalizować z nimi. I nieźle sobie poradziła, bo zajęła trzecie miejsce (na 16 startujących). Wokół maty, na której startowali najmłodsi, był, oczywiście, największy tłum zaaferowanych rodziców. Pewnie nie ułatwiało to życia organizatorom, którzy i tak lekko nie mieli. Przewidując to, zgromadzili tam większą liczbę pomocników, którzy kierowali ruchem i pokazywali małym figurkom w białych ubrankach, komu mają się w danym momencie ukłonić.

Na szczęście najmłodsi startowali jako pierwsi, więc po zakończonych eliminacjach mieliśmy pięć godzin przerwy przed finałami. Pewnie większość rodzin karateków udała się w tym czasie na obiadek i siestę, a my... na budowę. W ramach zdrowego odżywiania dzieci zakupiliśmy po drodze kilka paczek ciastek i napoje.

Dziewczyny zostawiliśmy na dole z nadzieją, że zajmą się klockami i ciastkami, a sami zabraliśmy się za malowanie. Nadzieje okazały się płonne - dziewczyny zajęły się szarganiem odzieży i kłótniami.

W pierwszym momencie zaskoczyła mnie konsystencja farby. Różnymi farbami już malowałam w swojej karierze malarza pokojowego. Nawet klejowe, które przynosiło się do domu w torebkach i rozrabiało w wiadrze z wodą pamiętam. Najpierw były kolorowe z natury: majtkoworóżowe i burożółte powitały nas z urzędu w nowym mieszkaniu w bloku. Potem kupowało się białe i dodawało do nich farbek plakatowych, żeby nabrały jakiegoś koloru. Jeszcze później przyszła moda na białe ściany. To była wtedy awangarda! Pamietam, jak mój dziadek krytykował taki wystrój wnętrz. Wreszcie pojawiły się farby emulsyjne. Nowość! Oczywiście, kto by zdzierał stare farby, czy też mył ściany (tę ostatnią czynność kojarzyłam zawsze z czymś na kształt apokalipsy, bo tak o tym mówiła moja mama). Nie muszę chyba pisać, że farba emulsyjna położona na wielu różnej jakości warstwach klejówki (mieszanej metodą prób i błędów), dosyć szybko zlazła z niej wielkimi płatami. Przy okazji ściągnęła wszystkie warstwy klejówki, więc uniknęliśmy mycia ścian i do tej pory nie wiem, jak taka czynność wygląda.

A teraz czytam na forum o różnych rodzajach farb do wnętrz, o ich zaletach i wadach i..., jakoś nie chce mi się zgłębiać tego tematu. Zapisałam sobie na kartce, których farb nie należy kupować, bo psioczy na nie większość użytkowników i na tym poprzestałam. Przyznam że wstydem, że nawet nie wiem, jakiego rodzaju farbę mamy. Polecił nam ją pan z hurtowni (ten sam, który nam podpadł), w której kupowaliśmy inne wyroby Roefixa. Ponieważ na tamtych się nie zawiedliśmy, postanowiliśmy uwierzyć mu na słowo. Tym bardziej, że cena, w porównaniu z cenami innych farb, nie była najgorsza.

(Czy wszystkie dzieci lubią sól? Właśnie wyrwałam solniczkę Małgosi. Wylizaną. Hmmm, ja zawsze miałam solniczkę albo bryłkę soli obok łóżka. To chyba dziedziczne.)

Ad rem: Farba była gęsta. Konsystencji..., nie wiem, jak ją określić, bo do ciasta naleśnikowego się jej nie da porównać. Oświecona uwagami na forum, nawet nie pomyślałam o rozcieńczaniu jej. Wbrew obawom malowało się nieźle, tylko trochę bardziej ręce bolały niż przy gruntowaniu. Już wiem, dlaczego najpierw się gruntuje: żeby wzmocnić odpowiednie mięśnie. Potem malowanie idzie łatwiej.

Kiedy ogłosiliśmy zbiórkę na finały turnieju karate, dwa pokoje były prawie całkiem pomalowane (poza narożnikami), a trzeci zaczęty. Zanim wyjechaliśmy, trzeba było doprowadzić całe towarzystwo do ludzkiego wyglądu. Nie było to łatwe! Młodsze córki wyglądały, jakby ubrankami usiłowały zebrać cały kurz z pomieszczeń na dole. My musieliśmy chociaż z grubsza oskrobać się z farby. Najlepiej prezentowała się Weronika. Do dyspozycji mieliśmy zimną wodę w wiadrze. A czas gonił, jak zawsze.

Wpadliśmy, oczywiścei, w ostatniej chwili. Osiągnę niedługo mistrzostwo w wykonywaniu trzech czynności jednocześnie. Z racji płci naszego przychówku, to mi przypadło w udziele jednoczesne przebieranie Madzi w strój do karate, rozbieranie i wysikanie Małgosi. Z braku trzeciej ręki przez dłuższy czas dzierżyłam w zębach a to torebkę, a to jakąś część garderoby dziecięcej, a to aparat. W końcu z włosem rozwianym i obłędem w oku dopadłam krzesła na sali obok Andrzeja. Usilnie staraliśmy się ukryć niedomyte z farby dłonie i ubłocone buty przed oczyma zgormadzonej licznie publiczności.

Po uroczystym otwarciu, walkach finałowych i pokazach nastąpiła dekoracja zwycięzców. Magda wyglądała, jakby miała zaraz pęknąć, tym bardziej, że dekorację zaczęto od najstarszych. Wieczorem nie mogła z przejęcia zasnąć i chyba spała z medalem. Aby godnie zakończyć ten dzień, na obiadokolację zrobilismy frytki (z braku innych rzeczy jadalnych w domu). Nie ma to jak zdrowe odżywianie! Do jakich kompromisów zmusza mnie to budowanie!

Dzisiaj też nie było lekko, ale o tym później. Teraz muszę nakarmić Małgo jedzonkiem szalenie zdrowym i warzywnym, a więc znacznie mniej entuzjastycznie witanym niż składniki wczorajszego menu.

Agduś

GRUNT TO GRUNTOWNE GRUNTOWANIE...

Czas najwyższy zdać relację z poczynań ostatnich dni, bo mi znowu zaległości rosną.

Jak już wspomniałam, dyżurna od spraw dziecięcych i domowych była przez kilka dni kolejna babcia. Andrzej pracował, ale ja mogłam od środy popracować na budowie nie narażając się na rozdwojenie jaźni, zeza rozbieżnego i ciężką nerwicę.

W środę nie miałam zbyt wiele czasu na budowlane wyczyny, bo trzeba było jechać do banku po pieniążki. Wpadłam więc rano do domku i z biegu rzuciłam się w wir pracy. Kursowałam wahadłowo pomiędzy salonem a garażem, przy czym kursy powrotne można było potraktować jako odpoczynek. Przeniosłam tak wszystkie dobra nagromadzone w salonie z myślą o wykonaniu w garażu i na strychu przedmiotu marzeń niejednego Polaka sprzed lat kilkunastu - meblościanki na wysoki połysk. Kiedy już wszystkie dechy, deski i deseczki oraz mnóstwo pomniejszego dobytku wylądowały w garażu, pozostało tylko pozamiatanie podłogi. Oczywiście czynność ta podniosła kłęby kurzu, który wygonił mnie z domku. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że jakaś mgła opadła na okolicę, ale szybko okazało się, że to tylko moje zakurzone okulary. Wytarłam je i znów zaświeciło słońce.

Czwartek był już tylko nasz - mój i domeczku. Nikt nam nie przeszkadzał (krótkich odwiedzin mojej mamy i córci nie można nazwać przeszkadzaniem). Od samego rana gruntownie gruntowałam gruntem ściany i sufit na parterze. Ponieważ z większości kontaktów sterczą jeszcze kolorowe druciki, na wszelki wypadek wyłączyłam korki. Jakoś nie miałam ochoty sprawdzać, co będzie, gdy mokrym od gruntu wałkiem dotknę TEGO drucika. Czy teleskop, na którym osadzony jest wałek, przewodzi prąd? Nie wiem. Andrzej twierdzi, że nie, ale ja wolałam nie sprawdzać. Do prądu podchodzę z rezerwą. Wiem na przykład, że PODOBNO tylko jeden z tych trzech drucików kopie. Można nawet w jakiąś odmianę rosyjskiej ruletki grać. Ja tam wolę przyjąć, że kopią WSZYSTKIE druciki.

Łatwo napisać "wyłączyłam prąd w domu". Niby wiedziałam, jak, ale ... ja tam temu prądowi wolę nie ufać. Zapaliłam światło, klapnęłam szerokim czarnym w odwrotnę stronę, trzy czerwone zgasły, ale i tak uwierzyłam, gdy zobaczyłam, że żarówka też nie świeci.

Niestety moja zapobiegliwość pozbawiła mnie też możliwości posłuchania radia. Taka praca na budowie musi szalenie wzbogacać wnętrze człowieka - tyle czasu na przermyślenia! No to się wzbogacałam machając wałkiem. Całkiem relaksujące zajęcie.

http://images2.fotosik.pl/296/1e3bde6f4f567781.jpg

Podczas gruntowania tu i ówdzie pojawiały się różne plamy i plamki.

http://images3.fotosik.pl/295/c742c3ce57c236ee.jpg

Ciekawe, czy będzie widać po zmniejszeniu... Na ścianie nośnej pojawiły się, widoczne dopiero po zamoczeniu ściany gruntem, drobne rysy. Widać granice pomiędzy bloczkami. Tfu, tfu, może tylko tak będą wyglądały sławetne i spodziewane rysy na ścianach?

Po zagruntowaniu całego dołu (z wyjątkiem zagraconego chwilowo pokoju gościnengo i jeszcze bardziej zagraconej łazienki) wystyrmałam się z całym sprzętem na górę. Tutaj mogłam gruntować tylko ściany (drugi raz), bo sufity... Oj, długo by pisać o sufitach....

W pewnej chwili rzuciłam okiem za nasze okno i... zachwyciłam się. Przez moment zastanawiałm sie, jak bardzo jestem zachwycona. Bardzo byłam. Tak bardzo, że zeszłam po drabinie na dół po aparat (doceńcie siłę mojego zachwytu!). Przy okazji solidnie dołożyłam do kominka, w którym już przygasło i otworzyłam popielnik, żeby ogień się rozpalił. Swój zachwyt utrwaliłam na zdjęciach. Wieeelu zdjęciach... Baaaardzo wielu... Dobrze, że Weronika ma cyfrówkę, bo filmy pożarłyby niezły kawałek domku.

http://images3.fotosik.pl/295/6aae766d9559e623.jpg

href="www.fotosik.pl" rel="">http://images2.fotosik.pl/296/6bbd995c6a941cef.jpg

href="www.fotosik.pl" rel="">http://images4.fotosik.pl/251/ba2643e18244f786.jpg

href="www.fotosik.pl" rel="">http://images1.fotosik.pl/305/9816dacda0b0e939.jpg

href="www.fotosik.pl" rel="">http://images4.fotosik.pl/251/cc49f3a5c3892914.jpg

 

Gdy już skończyłam utrwalać przedmiot mojego zachwytu, zauważyłam niepokojący blask bijący z dołu. Serce natychmiast zmieniło miejsce pobytu i uplasowało się w gardle. Na szczęście ogień nie opuścił właściwego dla siebie miejsca i szalał tylko we wkładzie oświetlając cały parter. Upchnęłam serce z powrotem tam, gdzie powinno spokojnie siedzieć i zeszłam na dół zamknąć popielnik. Po chwili skonstatowałam ze zdumieniem, że zrobiło się ciemnawo. Było to poniekąd możliwe do przewidzenia - skoro przed chwilą zachwycałam się zachodem słońca, to można było się spodziewać zapadnięcia zmroku.

Co robić? Jak robić? Z determinacją kamikadze poszłam do zupełnie już ciemnej kanciapy i po omacku włączyłam prąd. Ciarki chodziły mi po grzbiecie, gdy wkładałam rękę do skrzynki. Chyba niewiele gorzej czułabym się wkładając ją pomiędzy belki drewna na opał ułożonego za odmem w Australii (kto nie wie, dlaczego, niech obejrzy programy św. pamięci Łowcy Krokodyli). Udało się. Prąd nie wyskoczył na mnie znienacka, nic mnie nie kopnęło, światło zapaliło się, więc wróciłam do pracy.

Tym razem musiałam już unikać drucików, co nie zawsze mi się udawało. Chyba ze dwa razy trafiłam jednak na te "ślepaki" albo rzeczywiśice teleskop do wałka nie przewodzi prądu, bo nic mnie nie popieściło.

Kiedy o 17.35. podjechał po mnie Andrzej, parter był zagruntowany pierwszy raz a ściany na piętrze drugi.

Nastąpiła zmiana - ja porodzicowałam dzieciom, a Andrzej pojechał do domku. Kolejny upojny wieczór spędził na ciapaniu i szlifowaniu skosów i sufitów na górze. Oczywiście każdy fachowiec złapałby się za głowę na widok tych poczynań, ale nas, z konieczności, musi to zadowolić. Próby uzyskania gładkich powierzchni za pomocą gipsu do gładzi firmy Dolina Nidy (nie polecam), szerokiej szpachli i szlifierki oscylacyjnej Toya mogłaby doprowadzić do rozpaczy najodporniejszego. (Mnie doprowadzają regularnie!) Gips po pierwszych 10 minutach pracy zaczyna wzbogacać się w dziwne, niewiadomego pochodzenia ziarenka. Rosną jak perły w perłopławach, tyle tylko, że są mniej pożądane. Zostawiają na płytach gk głębokie rysy, które potem trzeba od nowa zaciapywać... Dla mnie koszmar! Na koniec, już po wyschnięciu zaczyna się mozolne szlifowanie. Andrzej nie pozwolił mi zamieścić tu jego zdjęć zrobionych podczas wykonywania tej czynności. Szkoda. Malowniczo wyglądał...

A efekty? Zobaczymy po malowaniu.

W piątek Andrzej wykorzystał ostatni niezaplanowany dzień tegorocznego urlopu. Od rana ciapał i szlifował. Dołączyłam po rozprowadzeniu dzieci tu i ówdzie. Tym razem przypadło mi w udziale całkiem wdzięczne zajęcie - gipsowanie dziur. Czułam się niemal jak konserwator zabytków, gdy tak sobie chodziłam po domu, szukałam, wypatrywałam. Zaciapałam, wyrównałam, wygładziłam, dopieściłam i znowu szukałam. I tak rysa po rysie, dziurka po dziurce wyrównywałam ściany. A było tego niemało, oj, niemało! Nie pieścili się następni wykoanwcy z naszymi tynkami. Zwłaszcza elektrycy podczas ostatniej wizyty brutalnie je potraktowali poszukując gniazdek zaciapanych dokładnie przez tynkarzy. Jednego nie znaleźli mimo fachowego szurania i obstukiwania młotkiem ściany. Niestety nie mieliśmy tego gniazdka na zdjęciach. Poważnie zastanawiałm się nad skuciem na ślepo tynku w podejrzanej okolicy, ale, na szczęście, Andrzej miał lepszy pomysł. Wiertarką nawiercał co kilka centymetrów aż znalazł. Nawet niedaleko miejsca, gdzie kułam chwilę wcześniej.

Obertynkarz zarzekał się, bijąc w piersi, że tynki będą miały 3 do 5 mm. Nie iwem tylko, o jaką jednostę miery mu chodziło. Milimetry to nie są, mile morskie też nie... Elektrycy, wprawdzie wątpiąc w prawdomówność tynkarza, ale chcąc być w porządku, pracowicie kuli ściany, żeby ukryć kable, które spod tak cienkiego tynku musiałyby wystawać. Tymczasem ... (to te odnalezione gniazdka)

http://images1.fotosik.pl/305/43b7f6e67610bc6c.jpg

 

 

Wieczorem babcia zakończyła dyżur. Zostawiła dopieszczone wnusie (zwłaszcza najmłodszą, która przez całe przedpołudnia miała babcię na wyłączność, z czego skwapliwie korzystała)

Dzisiaj Andrzej zawiózł Wero na zawody i pojechał po mozaikę. Była. Tyle, ile zamawialiśmy. Za tyle, za ile miała być. Wtedy, kiedy miała być. Takie rzeczy też się zdarzają!

Tymczasem ja zajęłam się bałaganem w starym domu, który osiągnął masę podkrytyczną i groził wybuchem.

Po odebraniu najstarszej córki i dostarczeniu średniej na imprezę do kolegi, stawiłam się na budowie. Okazało się, że szlifierka oscylacyjna marki Toya dokonała żywota i dalsze szlifowanie ścian jest chwilowo niemożliwe. Na szczęście zostały już tylko łazienki i niedostępny przy braku schodów fragment sufitu w korytarzu. Trzeba to będzie załatwić przed wprowadzką, bo nie wyobrażam sobie wycierania tego kurzu z czegokolwiek.

Wydawałoby się, że już tak nieiwele do zrobienia zostało, ale co przyjdziemy, to coś nowego zauważamy. A to dokończyć układanie płytek w spiżarce i pod zbiornikiem wody kotłowej, a to zacementować pod progiem wejściowym, a to odskrobac ciapy zaschniętego gipsu w podłóg, a to wreszcie skończyć gruntowanie. Nie ma końca. Na szczęście nasze drewno komonkowe okazało się doskonałą zabawką. Specjaliści z Lego wymyślają nowe wzory klocków i sprzedają je za nieprawdopodobne pieniądze, a tymczasem ścinki drewna podobne do klocków dostarczyły dziwczynom tyle radości, bo było ich duuuuużo. Na dole zapanowała pełna skupienia cisza, a po dłuższym czasie zaprezentowały nam zamek królewny uwięzionej przez smoka. W rolach głównych: Małgo jako Królewna, Wero jako Smok i drewno kominkowe jako zamek. Zbudowały z nieregularnych kawałków podobnych do prostopadłościanów (przepraszam, jeżeli coś pomieszałam) o różnej wielkości całkiem wysokie ściany!

Właśnie spacyfikowałam przychówek, wysłuchawszy uprzednio relacji z imprezy i siadłam do pisania, podczas gdy Andrzej relaksuje się i wzbogaca swoje wnętrze gruntując drugi raz dół i sufity na górze.

A na deser zdjęcie naszych płytek w garażu:

http://images4.fotosik.pl/251/f0d7bd209462c628.jpg

Jak widać, projektant tych wybitnie oryginalnych wytworów ludzkiej fantazji, wykazał się nielada pomysłowością. nie tylko zrezygnował z oklepanej formy płytek o jednakowych wymiarach, ale jeszcze zadbał o ich ciekawą formę w trzecim wymiarze. Czy widzicie te fantazyjnie zadarte do góry rożki? Zachwycające! Nieprawdaż?

I to by chyba było na tyle.

Na razie...

Agduś

ODPOWIEDZI

Zanim przystąpię do pisania właściwego odcinka budowlanej epopei, odpowiem na kilka postawionych wczoraj pytań.

Losy umówionego fliziarza są nadal nieznane. Wprawdzie raz próbowałam do niego dzwonić, ale mechaniczny głos powtarzał w kółko jakąś dziwna informację, z której wynikało, że w tym momencie z panem fliziarzem nie porozmawiam. A potem nie dzwoniłam, bo..., a ja wiem, dlaczego?

Pompa ciepła podobno ma się pojawić w Polsce jeszcze w tym roku, co oznacza, że zbyt dużo czasu jej nie zostało. Mam nadzieję, że już sobie kupiła bilet na prom, bo tuż przed świętami może to być trudne. A może wcale nie? Może przed świetami nikt nie chce płynąć przez morze? Nie mam pojęcia, kiedy ruch via Bałtyk osiąga najwyższe natężenie i nie chce mi się teraz zastanawiać nad możliwymi przyczynami szczytów i dołków jego natężenia.

Schody będą montowane tuż po Nowym Roku. Czekają już gotowe i nudzą się, ale podłoga będzie gotowa je dźwigać dopiero w najbliższy czwartek.

No właśnie: w poniedziałek mają nadjechać kolorowe rolki linoleum. Tegoż dnia na naszych superwylewkach ma się pojawić extrasuperhiperwylewka. Ta kosmicznej jakości (i ceny), która zapewni nieprawdopodobną gładkość podłoża. Okazało się, że nasz superwylewkarz oszczędził nam kilka groszy. Jego praca została oceniona tak wysoko, że owej kosmicznie drogiej wylewki trzeba będzie położyć zaledwie 2 - 3 mm.

Montażu rekuperatora jeszcze nie zamówiliśmy, ale też odbędzie się to w 2007 roku.

A na deser kilka zdjęć ilustrujących opisane wczoraj kominkowe perypetie:

 

http://www.fotosik.pl/pokaz_obrazek/456ce6a79841eabd.html" rel="external nofollow">http://images2.fotosik.pl/294/456ce6a79841eabdm.jpg

Tak się pali przy otwartym popielniku. Huczy aż miło! Szkoda, że nie słychać! Niestety, jak widać, nie oczyściło to szyby. Nie wiem, czy to wina drewna, czy czegoś innego, ale szyba jest ciągle okopcona. Wkład w środku zresztą też.

Wolę się nie zastanawiać, jak wygląda w środku komin!

 

http://www.fotosik.pl/pokaz_obrazek/6b99d259a8e3eec5.html" rel="external nofollow">http://images1.fotosik.pl/303/6b99d259a8e3eec5m.jpg

Oto plama w całej okazałości. Prosze o trafną diagnozę. Nie wiem, kiedy się pojawiła. Zauważyłam ją wczoraj i obrysowałam długopisem. Od wczoraj się nie powiększyła, chociaż kominek przeszedł wszystkie fazy - od palenia pełnym ogniem do ledwie - ledwie odrobiny żaru w popiele.

 

http://www.fotosik.pl/pokaz_obrazek/5973a673f6516cc7.html" rel="external nofollow">http://images4.fotosik.pl/250/5973a673f6516cc7m.jpg

Jak widać (widać?), popielnik i dopływ powietrza od dołu są zamknięte, a w kominku ogienek płonie jakby nigdy nic. Chociaz dzisiaj zauważyłam, że jakby trochę bardziej przygasał.

Agduś

KOMINEK

Aaaa tam, niech będzie, odezwę się jeszcze dzisiaj na tematy budowlane.

Zrobiłam zamówione zdjęcie kominka i obiecuję je wkleić, gdy tylko Andrzej przeładuje je do komputera.

Zdaję relację z kominkowania:

- Kominek już nie kopci, nawet rozpalanie tego wyszlifowanego drewna opanowałam.

- Trzyma żar co najmniej 9 godzin (sprawdzone - po 9 godzinach rozpaliłam tylko dokaładając drewienek i uchylając popielnik).

- Grzeje.

- Nie śmierdzi już.

- Szyba uświniona niemożebnie. Żadne palenie na full, żeby się oczyściła (gdzieś wyczytałam taką radę) nie działa. Widać, że powietrze "omywa szybę", ale to nic nie daje.

- Coś jest nie tak z regulacją dopływu powietrza. Gdy uchylę popielnik, huczy jak w piecu hutniczym. Przy otwartym dopływie (i zamkniętym popielniku oczywiście) hula aż miło i to jest w porządku. Przy zamkniętym dopływie powietrza (z obu stron) nadal się pali słabszym, ale jednak, płomieniem. O żadnym żarzeniu się nie ma mowy. Miało nawet pręcz przygasać, gdy się zamknie za bardzo. Nie chce nawet przestać płonąć normalnym płomieniem!

O co biega???

- Na kominie pojawiło się "coś". Na pewno nic dobrego. Jakaś plama taka ruda. Opisywać? Eee, nie chce mi się, może jutro wkleję zdjęcie. Nie powiększa się. Nie wiem, kiedy zaistniała, zauważyłam ją dzisiaj.

Co to znaczy??? A może nie chcę tego wiedzieć???

Agduś

ZUPEŁNIE NIEPOWAŻNA INWESTORKA

 


O czym myśli poważna inwestorka na etapie wykańczania domu, tuż przed metą, wręcz na progu? O dogrywaniu terminów? O tym, gdzie się podział umówiony fliziarz, którego nie ma na budowie, chociaż powinien być? Na kiedy umówić montaż rekuperatora? Czy nasza pompa ciepła już płynie ze Szwecji? Kiedy będzie można montować schody? Czego jeszcze nie zrobiliśmy, a powinniśmy?

 


Taaak, o tym wszystkim myśli poważna inwestorka. Ale ja nie jestem poważna albo raczej bywam całkiem niepoważna, więc zdarza mi się pomyśleć nagle, ni stąd ni zowąd, o czymś zupełnie innym. Czymś tak dalece niezwiązanym z budowaniem, że aż wstyd się tu przyznać do takich myśli.

 


Na przykład o świętach, które w tym roku wypadają w zupełnie nieodpowiednim momencie (jakby nie mogli z nimi poczekać, aż się przeprowadzimy!). Porządki świąteczne? Ależ skąd! Porządki mogę robić tylko w nowym domku, w tym interesuje mnie tylko pakowanie dobytku. Karteczki? No, wypadałoby wreszcie je wysłać , żeby nie doszły po Nowym Roku. Prezenty? Taaak!

 


Wczoraj tak się dziwnie złożyło, że wychynęłam z Niepołomic i dotarłam do Krakowa. Dziwnie się czułam tak sobie spokojnie idąc po ulicach. Tak właśnie, szłam spokojnie, bez pośpiechu, a nie biegłam. Beztrosko wyjechałam godzinę wcześniej niż musiałam, żeby zdążyć na spotkanie z Andrzejem w BOŚ. W dodatku nie pchałam wózka Małgosi, bo dzieci zostały w Niepołomkach z drugą babcią, która przejęła teraz rodzinny dyżur budowlany.

 


Rozglądałam się wokół, na wystawach sklepów nie było płytek, narzędzi, a nawet lamp, tylko ubrania (nie robocze), książki, buty, biżuteria... Inny świat!

 


Weszłam do sklepu i rozmawiałam o gadżetach z nazwą zespołu Queen (Wero ich słucha), a nie o klejach do płytek i fugach!

 


A potem trafiłam na kiermasz świąteczny na Rynku. Wsiąkłam! Uwielbiam takie kiermasze. Uwielbiam te wszystkie durnostojki, drobiazgi, ozdoby, które tam sprzedają! Uwielbiam chodzić, oglądać, kontemplować, zachwycać się i kupować (najczęściej w planach).

 


Troszkę się spieszyłam na zaimprowizowanie spotkanie, ale tylko troszkę, tak w sam raz, żeby nie wsiąknąć w kiermasz na zbyt długo. Oglądnęłam pobieżnie wszystko, dokładniej kilka stoisk i ... znalazłam! Aniołek też przyniesie, przynajmniej Weronice, coś do nowego pokoju! Znalazłam przecudnej urody skrzyneczki, puzderka, kuferki, w różnych kolorach, wzorach i stylach.

 


A potem było spotkanie w kawiarni (tak normalnie posiedziałam w kawiarni!!!) i razem z Ciocią poszłyśmy na kiermasz. Zachwyciła się tym stoiskiem tak, jak ja i zaraz wybrałyśmy cudo dla Weroniki - szufladka na biżuterię z dużym lusterkiem. Były też cuda dla Madzi - cała seria kremowa z różyczkami, ale to chyba jeszcze za "poważny" prezent dla niej. Chociaż kolory i wzór idealne do jej pokoju!

 


O co prosi Aniołka poważna inwestorka? O krzesła do kuchni? Stół? Sofę? A może chociaż o bordowe i różowe ręczniki do gościnnej łazienki (bądźmy realistami - Aniołek mebla nie da rady przytachać i znienacka upchnąć pod choinką)? Żółto - pomarańczowe ścierki pod kolor kuchni? Narzutę do sypialni?

 


Tak, poważna inwestorka właśnie o tych rzeczach pisze w liście do Aniołka.

 


A ja? A ja zachwyciłam się w kamienicy hetmańskiej ... ceramicznym zegarem z zupełnie niepoważnym kotem (lubię mieć w kuchni zegar na ścianie). I tymi drewnianymi puzderkami...

 


Zupełnie niepoważna jestem!!!

 


A potem, już na poważnie, załatwialiśmy kredyt na pc i solary.

 


Atmosfera swiąt wróciła jednak, gdy kupiliśmy kilka prezentów.

 


O dokonaniach ostatnich dni napiszę, gdy spoważnieję.

Agduś

PÓŁ NA PÓŁ

Dwa zdjęcia, z czego jedno na temat a drugie wrecz przeciwnie:

 

http://www.fotosik.pl/pokaz_obrazek/ca95338ea76aa217.html" rel="external nofollow">http://images1.fotosik.pl/298/ca95338ea76aa217m.jpg

To nasz garaż po zeszłotygodniowych wysiłkach. Nie widać dobrze, jak różne płytki w nim mamy, kolorowe, różnej wielkości i kształtu. Postaram się zrobić dokładniejsze zdjęcie.

 

http://www.fotosik.pl/pokaz_obrazek/853a25e4dc4b04d1.html" rel="external nofollow">http://images4.fotosik.pl/245/853a25e4dc4b04d1m.jpg

Taki widok zaskoczył nas wczoraj po drodze. Tysiące kaczek poderwały się z łąki. Chwilę kołowały, nawet klucze tworzyły. Chyba część odleciała, ale większość z powrotem usiadła na łące. Zdjęcie robione podczas oczekiwania na wjazd na skrzyżowanie, więc nie było czasu na kadrowanie - stąd ten znak drogowy.

Agduś

KOMINEK

Zapomniałabym, że dziś była też premiera naszego kominka (znaczy wkładu). Zgodnie z instrukcją mieliśmy go rozpalić na full otwierając dopływy powietrza. Po drodze kupiliśmy drewno w workach. Są to ścinki z jakiejś stolarni. Dokładnie oszlifowane, niektóre z równiutkimi nacięciami w ząbki. Logicznie rozumując, powinny być suche jak pieprz, bo mokrych się tak nie struga i nie robi z nich mebli. Metr przestrzenny takiej drobnicy jest niewiele droższy od metra przestrzennego drzewa w formie pniaków, ściętych podobno rok temu. To chyba się opłaca?

Przypadł mi w udziale zaszczyt pierwszego rozpalenia kominka. Nie było łatwo. ostrugane drewno wcale nie chciało się zajmować ogniem. Spaliłam pokaźną ilość papieru, a tu nic. W dodatku, nie wiedzieć dlaczego, w porównaniu z kozą, kominek miał nędzny ciąg, dym po otwarciu drzwiczek snuł się po domu jak po kurnej chacie. A kozę mogłam otwierać na oścież i ani cień zapachu dymu się nie wydostawał!

W końcu wreszcie się rozpaliło. Trochę później zwiedzałam górę z elektrykiem, który chciał mi pokazać, że wszystko gra i śpiewa, żarówki świecą na żądanie, a w gniazdkach jest prąd. Po wejściu na górę poczuliśmy podejrzany zapach. Nie wiem, co myślał o tym elektryk, ale ja się przestraszyłam, że to coś nie tak z instalacją (on chyba też). Szybko sie okazało, ze źródłem tego swądu jest kominek. Mam nadzieję, że to tylko przy pierwszym paleniu wkład zapewnia właścicielom takie dodatkowe atrakcje!

 

I wiecie co? Zostanę feministką! Już drugi raz spotkałam się z sytuacją, gdy osoba, która widzi lub wie, że zasuwam na budowie, kiedy tylko mogę, podziwia Andrzeja, który sam tyle robi albo zadaje pytanie, czy to Andrzej wszystko zrobił (zrobi)! Za pierwszym razem mało mnie nie trafilo, za drugim zareagowałam już tylko zdziwieniem. No bo co? Gdy mam w ręce szpadel, czy szpachelkę z fugą, staję się niewidzialna??? Dziwne, bo chwilę później już mnie było widać i można było nawet o coś zapytać!

Na szczęście Andrzeja też takie pytania lub stwierdzenia dziwią.

Agduś

ŻARÓWKA

No tak, pierwszy raz zapaliła się w naszym domku żarówka zasilona naszym prądem! Sama widziałam! I to nie jedna żarówka, ale od razu kilka.

W gniazdkach też jest prąd, co zobaczyłam (próbnik świecił), usłyszałam (podłączyliśmy radio) i poczułam (właśnie za bardzo zbliżyłam się do sterczącego ze ściany kabelka myjąc podłogę, gdy poczułam dziwne mrowienie w ręce trzymającej szmatę).

A poza tym, mieliśmy bardzo ambitne plany na dzień dzisiejszy. Dzięki pięknej pogodzie, 2/3 naszych dzieci bawiło się przy domu, gdy my zabraliśmy się za fugowanie płytek w garażu. Jakoś tylko ni eprzewidzieliśmy, że ta upierdliwie monotonna czynność zabierze nam dokładnie cały dzień.

Najpierw opracowywaliśmy technologię pracy. Ja stwierdziłam, że najlepiej będzie wykorzystać w tym celu szprycę do ozdabiania tortów. W końcu nowa nie kosztuje zbyt dużo. Fuga w stanie świeżym miała kolor kremu czekoladowego, więc pasowała do szprycy. Metoda sprawdzała się, a owszem, ale tylko, gdy fuga była świeżo zrobiona, gdy twardniała, nie miałam już siły jej wyciskać.

Dodatkową atrakcją było wycieranie płytek ze wszelkich śladów fugi.

Znam przyjemniejsze zajęcia niż fugowanie.

A swoją drogą, to jak to robią fachowcy? Przecież, gdyby się tak bawili, jak my, to nie zarobiliby na chleb!

Jutro odrywamy się na dwa dni od budowy i jedziemy do Opola. Przenocujemy u moich rodziców, żeby w poniedziałek być we Wrocławiu, gdzie Andrzej odbierze swój dyplom, potwierdzający, że ma prawo pisać sobie przed nazwiskiem dwie literki.

Agduś

NADRABIAM ZALEGŁOŚCI

 

[http://www.fotosik.pl/pokaz_obrazek/4d50d9cb427895cb.html" rel="external nofollow">http://images3.fotosik.pl/283/4d50d9cb427895cbm.jpg

Czysta poezja - koparka we mgle...

 

[http://www.fotosik.pl/pokaz_obrazek/f7b6988fbe575644.html" rel="external nofollow">http://images4.fotosik.pl/240/f7b6988fbe575644m.jpg

Koza, która uratowała sytuację w pewien mglisty dzień. A potem osuszyła naszą wylewkę.

 

[http://www.fotosik.pl/pokaz_obrazek/2df6b4a98d4107ef.html" rel="external nofollow">http://images1.fotosik.pl/293/2df6b4a98d4107efm.jpg

Czołgowisko.

 

[http://www.fotosik.pl/pokaz_obrazek/0c988729971c8d8d.html" rel="external nofollow">http://images4.fotosik.pl/240/0c988729971c8d8dm.jpg

Pierwszy dymek.

Agduś

JEEEEEEEEESSSSSSSSST!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Na razie musileliśmy przyjąć to na wiarę, bo w domku nie ma jeszcze ani jednego kontaktu. Skoro jednak panowie założyli licznik, a potem ostrzegli, żeby nie dotykać żadnych kabelków sterczących ze ścian, to chyba można im uwierzyć!

Oczywiście nie odbyło się tak całkiem normalnie. Wczoraj podjechałam do domku o umówionej godzinie (15.45. - co zostało ustalone telefonicznie po moim wczorajszym wpisie do dziennika). Panowie podjechali po akademickim kwadransie i... zapytali o zameczek do szafki! Uuups! Zameczka nie miałam! Ba, nic nie wiedziałam o konieczności posiadania takowego.

Panowie spokojnie wytłumaczyli, gdzie taki zameczek mogę nabyć. Słuchając tych wyjaśnień, odniosłam wrażenie, że oni oczekują po mnie natychmiastowego wyruszenia po ową wkładkę do zamka. Rozglądnęłam się wokół siebie, zapadający zmrok, gęstniejąca mgła... nieznana droga... Otrzepało mnie, ale postanowiłam być dzielna i jechać, jeżeli to konieczne. Poczułam przypływ odwagi. Postanowiłam, że jestem w stanie tego dokonać, będę baaardzo dzielna i załatwię zameczek, którego, nie wiedzieć dlaczego, nie mamy.

Tymczasem panowie nadal tłumaczyli mi, jak dojechać. Im bardziej tłumaczyli, tym mniej rozumiałam. W końcu byłam tak skołowana, że zaczęłam wątpić, czy Kłaj to Kłaj i coraz trudniej było mi wierzyć w swoją dzielność i odwagę.

Na szczęście panowie nie mieli ochoty czekać na mnie i umówiliśmy się na dzień następny, czyli na dzisiaj. Godzina rendez vous pozostała niezmieniona (15.45.) Przyjęłam to z ulgą, ale też i odrobiną zawodu.

Dzisiaj wyruszyłam do Kłaja. Na szczęście moje obawy rozwiały się jak mgła. Tylko dwa razy zapytałam o drogę i już byłam u celu! Wkładeczka kosztowała 40 zł i nie miała kluczy. Z tego wynika, że jest jakiś uniwersalny klucz, który mają pracownicy ENIONu. A skoro jest jeden taki, to znaczy, że, kto bardzo chce, ten go ma. Tylko po co? A skoro "tylko po co?", to po co ta cała tajemnica?

Zachęcona piękną pogodą i rozzuchwalona powodzeniem, zamiast do domu, pojechałam jeszcze do sklepu z roefixami. Przypomnę tylko, że zostawilismy tam pokaźną kwotę, kupując styropian na podłogi, cały system docieplenia ścian, i upiększenia elewacji. Trzeba przyznać, że ceny mieli korzystne, więc łaski nie robiliśmy, ale już niepierwszy raz zdarzyło im się niedotrzymac terminu dostawy. BYwały opóźnienia "z przyczyn obiektywnych", raz "zapomnieli" (sic!, tak właśnie pan się tłumaczył!) dowieźć obiecany i zapłacony tynk, teraz przyjęli kasę za farbę, obiecali ją dostarczyć i... cisza. Weszłam z uśmiechem, jak zwykle, pan sie uśmiechnął do mnie,jak zwykle, a potem już nikt się nie uśmiechał. Wiaderka z farbą zapakowano mi bo bagażnika nawet nie żądając, żebym podjechała bliżej magazynu (po 20 l). W przypływie mściwości zażądałam natychmiast faktury. Nie wiedzieć czemu, to zawsze sprawiało panu kłopot i faktury dostawaliśmy po dłuższym czasie (specjalnie po nie podjeżdżając). Z tego wszystkiego zapomniałam upomnieć się o pieniądze za zwrócone jakiś tydzień temu nadmiary. Trzeba będzie jeszcze raz podjechać. Pan przez telefon tłumaczył się Andrzejowi, że o tym zapomniał. Pewnie z wrażenia!

Żal mi było po poludniu znowu jechać samochodem po dzieci i na budowę, bo pogoda zachęcała do spacerów. Wyszłam wcześniej i zbliżając się do domu, odebrałam telefon, że panowie energetycy mają jakąś awarię do naprawienia i będą godzinkę później. Zaprowadziłam towarzystwo do domu, podeszłyśmy zaszczepić kocicę, przeprosiłam się z autkiem i podjechałam do domku. Tam wreszcie spotkaliśmy się wszyscy, bo Andrzej akurat wócił z pracy. Panowie włożyli do skrzynki licznik, gwiazdy mrugały nad nami, Małgo zabawiała wszystkich z wrodzonym wdziękiem, podpisaliśmy kolejne papierki i... MAMY PRĄD!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

A od wczoraj mamy już zamontowany tymczasowo kominek - znaczy sam wkład. Tarnava Comfort 14 kW. Jak by to powiedzieć? No, jest... , stoi sobie. Trzeba go teraz polubić...

 

P.S. Zapomniałam kiedyś napisać, ze Pan Od Linoleum zachwycał się jakością naszej wylewki. Do tego stopnia się zachwycał, ze poprosił o namiary na wylewkarza, bo chciałby nawiązać z nim współpracę. Namiary przekazaliśmy.

niby taka zwykła rzecz - wylewka, trochę cementu, piasku, jakieś dodatki, a też można się zachwycać.

Agduś

HUŚTAWKA

 


Z bliżej nieznanych mi przyczyn, chandra minęła jak ręką odjął po zachodzie słońca. Wracałam własnie z dziećmi z przedszkola i szkoły, kiedy stwierdziłam, że jej nie ma. Poszła sobie! No bo czy można mieć chandrę, kiedy się idzie przez świątecznie oświetlone miasteczko, słuchając dziecięcych zachwytów? Nie można!

 


Mam huśtawkę nastrojów, jakbym w ciąży była! Zresztą, czyż obecna sytuacja tego nie przypomina? Domek, jak dziecko, któremu się nie spieszy na świat...

 


Nie, wróćmy na ziemię, bo mnie zaczyna ponosić!

 


Siedzę sobie w domu gotowa do startu na budowę. Kole połednia powinien pojawić się nasz kominkarz z wkładem. Ma go przywieźć i zainstalować, a potem pogadamy sobie o terminie wykonania obudowy. Już zadzwonił, potwierdzając przyjazd.

 


Dzwonili do mnie też z posterunku energetycznego. Umówiliśmy się na 15.30. i... zgadnijcie, co się wtedy stanie... Taaak, podłączą nam prąd!!! Chyba zaraz potem pojawią się "nasi" elektrycy i zaopatrzą naszą domową instalację we wszelkie końcówki. A wtedy będę mogła zrobić "pstryk" i zgdonie z obietnicą upić się w zimnego trupa z radości! Nawet już winko na tę okoliczność kupiłam (wybrałam akurat tę butelkę, bo ma na etykietce czarnego kota - ciekawa motywacja, no nie?).

 


Wczorajszy wieczór spędziliśmy, jak zwykle, na planowaniu najbliższych dni. Z przykrością stwierdzamy, że nie udało nam się zmieścić w założonym budżenie. Co nieco podrożały materiały (to najprzyjemniejsze wytłumaczenie, bo całkowicie nas uniewinniające). Trzeba jednak też przyznać, że pozwoliliśmy sobie na kilka niezaplanowanych a kosztownych ulepszeń i udogodnień. Wobec tego pożałowania godnego faktu, po wyliczeniach (Andrzej) i dyskusji (oboje) jednomyślnie i nadzwyczaj szybko podjęliśmy decyzję, że weźmiemy jeszcze mały kredycik w BOŚ na pc. Niestety na żadne refundacje liczyć nie możemy, bo w naszej gminie teraz zdejmuje się azbest i na to idzie cała kasa. Szkoda! A swoją drogą, jakąż wprawę w podejmowaniu życiowych decyzji osiągnęliśmy!!! Najpierw parę miesięcy, żeby wybrac materiał budowlany i ciut mniej na wybór kredytodajnego banku, a teraz jedna rozmowa przy robieniu dzieciom kolacji i potwierdzenie decyzji wieczorkiem!

Agduś

MIMO POGODY

 


Pogoda piękna, cieplutko, słoneczko świeci i... nie grzeje naszych solarów, bo ich jeszcze nie mamy. Pogoda chyba chce nam się zrewanżować za te numery, które wycinała nam na początku budowy.

 


Wbrew temu, co widać za oknem, wbrew rozradowanym minom dzieci, które dzisiejszej nocy odwiedził Mikołaj, mnie znów dopadł jakiś jesienny spleen. pewnie ma on cos wspólnego z ostatnią wiadomością wczorajszego postu. Wprawdzie, gdyby pogoda się utrzymała, moglibyśmy zaryzykować przeprowadzkę zakładając grzanie kominkiem (przy włączonym reku może by wystarczyło), ale...

 


Dotychczas gryzła mnie sprawa prądu. Teraz prąd jest tuż tuż, więc musiał się jakiś inny zgryz znaleźć. Ech, czy można zbudować dom bez nerwów?

 


Trzeba się poważnie zabrać za molestowanie pana K.!

 


W zeszłym tygodniu zadzwoniła pani geodetka. Ta, która obiecywała, że szybko zrobi nam mapkę, bo znała całą historię przebojów z jej kolegami po fachu (? ?). Umówiła się na czwartek. Miała zadzwonić będąc w Niepołomicach. Nie zadzwoniła. Nawet po to, żeby się usprawiedliwić, że z jakiegoś ważnego powodu nie może przyjechać.

 


Czy można lubić geodetów? (pytanie z gatunku retorycznych)

 


A' propos - spotkałam dzisiaj tego obrażalskiego od naszej mapki. Baaardzo starannie mnie nie widział, chociaż mijaliśmy się idąc prawie naprzeciwko . Ciekawe, czy jeszcze czytuje forum...

 


Byle do soboty - pewnie znowu sobie popracujemy na budowie, więc i humor mi się poprawi!

Agduś

DZIEŃ ZŁY I DZIEŃ DOBRY

 


Zaledwie jeden dzień przerwy w pisaniu sobie zrobiłam, a tu już dzisiaj zostałam telefonicznie zbesztana za milczenie !

 


No dobra, piszę, żeby się bardziej nie narazić.

 


Skończyłam w niezielę, gdy Andrzej wracał z Gosiewa wioząc nasza kuchenkę. Kuchenka stoi teraz zapakowana w styropian w naszej sypialni. Mogę się przyglądać jej widocznym spomiędzy białych płyt elementom i podoba mi się to, co widzę.

 


Wczoraj miałam od rana zły humor, więc wolałam nie siadać do komputera, bo lepiej nie myśleć, co bym mogła powypisywać. Przyczyną kiepskiego nastroju był fakt, że nic nie robiłam na budowie! (Uzależnienie jakieś, czy co?) Andrzej rano pojechał układać płytki w garażu. Odwiedziłam go, wracając z przedszkola. Płytki, jak to do garażu, kupiliśmy najtańsze jakie były. Oczywiście nie spodziewaliśmy się wspaniałej jakości, więc nie zaskoczyło nas wcale to, że niektóre były kwadratami, a inne tylko prostokątami, ani że w jednej paczce były płytki w kilku odcieniach. Nie załamało nas to, chociaż też, jak łatwo się domyślić, nie ułatwiało wcale pracy Andrzejowi. Teraz mamy podłogę w garażu w abstrakcyjny wzór. Zawsze możemy powiedzieć, że taki mamy gust, a efekt był zamierzony! A co? Może nie?

 


Napaliłam w kozie, pozazdrościłam Andrzejowi, podając mu płytki i... poszłam do domu, bo Małgo, okropnie zasmarkana, to marudziła, że się nudzi, to znów lawirowała niebezpiecznie blisko rozpalonej kozy.

 


Andrzej wpadł na obiad i wrócił na budowę. W domu pojawił się tuż przed godziną duchów.

 


Za to dzisiaj kilka rzeczy nam się udało! Po pierwsze udały się czynione, oczywiście, rzutem na taśmę BARDZO WAŻNE ZAKUPY (patrz w kalendarz). Po drugie znaleźliśmy ogłaszający sie na Allegro sklep z mozaiką podłogową. Baaardzo spodobało nam się to, co zobaczyliśmy na zdjęciu, ale woleliśmy dotknąć tego w realu. Jako że sklep jest stosunkowo niedaleko, nie było ot trudne. Weszliśmy, zobaczyliśmy, kupiliśmy... No, takie proste to nie było, niestety. Chociaz może -stety, bo dodało smaczku całej sytuacji.

 


Otóż weszliśmy, zobaczyliśmy i wiedzieliśmy: TO TA! Przecudnej urody brzoza trzeciego gatunku! Kolorowa, siemieniata, ze słojami ułożonymi różnie i nieregularnie! Tyle tylko, że miła pani ze sklepu stwierdziła, że akurat tej mozaiki teraz nie mają. No jak to? My chcemy kupić, a tu nie ma? Pooglądaliśmy inne, niektóre też ładne, ale... wzrok wciąż wracał do tamtej. I wtedy wszedł pan, który miał potwierdzić, ze TEJ nie ma. I potwierdził. Ale dodał, że właśnie taką mozaikę odłożył dla siebie, na razie kładł jej nie będize, więc właściwie, to mógłby ją sprzedać... i poszedł do magazymu sprawdzić, ile jej tam ma.

 


Było tylko jedno "ale" - nam podobała się brzoza ułożona w mur angielski, a na zbyciu byłaz takiegoż materiału, tyle, ze ułożona w równe paski. Popatrzyłam na inną tak ułożoną usiłując sobie wyobrazić "naszą" brzozę w tym, układzie. Wyglądało nieźle, choć nie aż tak interesująco. Kiedy się gryźliśmy, wrócił pan z magazynu z wiadomością, że tego, co ma, wystarczy dla nas. W dodatku bez problemu mogą ją dla nas przełożyć w mur angielski, jeżeli zgodzimy się poczekać z tydzień. Pewnie, że się zgodzimy!!!

 


Jakby tego było mało, jest znacznie tańsza od sprzedawanej w marketach!

 


Kolejny powód do radości dał nam Pan Od Linoleum. Wydzwoniony i prawie zmuszony do wykonania obiecanego badania wilgotności wylewki, pojawił się dzisiaj. Tuż po wejściu do domu stwierdził, że jest znacznie lepiej! Poznał to po kolorze wylewki i po ... zapachu. Nie wpadałam w zachwyt, bo wszystko w domu było potwornie zakurzone po szlifowaniu ścian na górze, więc nie wiedziałam, czy to kolor wylewki, czy też leżącego na niej kurzu, tak zachwycił POL.

 


Tymczasem rozłożył on na podłodze tajemniczą niebieską walizeczkę, wyciągnął z niej nie mniej tajemniczo wyglądające przyrządy i całkiem prozaiczne łom i młotek. Zupełnie zwyczajnie zrobiło się, gdy, wytypowawszy starannie miejsce, zaczął najzwyczajniej w świecie wykuwać dziurę w wylewce. Spojrzawszy na mnie, poczuł się zobligowany uspokoić moje domniemane obawy, że oni tę dziurę załatają. Nie wiedział, że to małe zagłębienie nie wywarło na mnie najmniejszego wrażenia. Po tym, co zrobili w pomieszczeniu gospodarczym panowie od przyłącza, jego poczynania to był mały pikuś.

 


Dalsze działania sprawiły, że znowu poczułam się jak w przenośnej pracowni alchemika. Entourage był jak najbardziej trafnie dobrany, POL nie zadbał tylko o odpowiedni image - o ileż lepiej by się prezentowałł w zwiewnej czarnej szacie i spiczastej czapce w złote gwiazdki...

 


Wyrąbane kawałki wylewki pan starannie ubił na proszek i nadzwyczaj dokładnie zważył na zgrabnej niebieskiej wadze, którą rozłożył w narożniku walizki (znowu drobne uchybienie - wsypywał zwykłą łyżeczką do herbaty zamiast użyć odpowiedzniejszej złotej, grawerowanej w tajemnicze formuły łyżeczki). Odważonę porcję szarego pyłu wsypał do srebrnego naczynia, szczelnie je zamknął, a następnie dłuuuugo i hałaśliwie mieszał. Doradzałabym jedynie ozdobienie prostej tarczy jakiegoś wskaźnika przytwierdzonego do naczynia astrologicznymi wzorami - niekoniecznie z sensem, bo i tak nikt nie zdąży ich rozpoznać podczas mieszania.

 


Po kilku minutach usłyszałam wedrdykt, którego się zupełnie nie spodziewałam - wylewka jest bardzo sucha!!! Pojawiła się nieśmiała nadzieja.

 


POL powtórzył cały tajemny proces, wykuwszy dziurę w najgorszym miejscu - w wiatrołapie (najdalej od kozy, blisko nieszczelnych jeszcze drzwi, przez które bezkarnie mogła się wdzierać mgła). Werdykt zabrzmiał tak samo!!!

 


Wobec tego - krótka piłka - KIEDY? Niedługo! Trzeba "tylko" wpłacić pieniażki za linoleum (na razie bez robocizny), poczekac troszkę i linoleum będzie na budowie. A potem można zaczynać!

 


Cokolwiek oszołomiona zaskakująco pomyślnym obrotem spraw, zapakowałam dwie córki do bardzo czystego samochodu POL, który uprzejmie podwiózł nas pod dom. Samochód przestał być tak bardzo czysty . Nie wiedziałam, gdzie oczy schować ze wstydu, bo dziewczyny wniosły na butach pokaźną porcję naszej słynnej gliny. Pan, grzecznie zlekceważył opłakany stan chodniczków (na szczęście gumowych).

 


Tymczasem Andrzej załatwił w ENIONie, co miał załatwić i... jutro albo pojutrze mamy mieć prąd!!!

 


A na koniec łyżka dziegciu i to duuuża! Otóż, zgodnie z umową, Andrzej próbował dodzwonić się do pana Kuraszyka (wykonawca pc). Był niedostępny, więc skontaktował się z panem Kołodziejem z Thermogolvu. I tu niemiła niespodzianka - nasza pompa została zamówiona, ale, wbrew wcześniejszym obietnicom, nie ma jej jeszcze w Polsce i nie wiadomo, kiedy będzie!!! Oj, lepiej, żeby było wiadomo!!! Bo kroi się duuuża afera!!!

Agduś

KONTYNUUJĄC...

 

 


... Obserwowałam przez okno rozmowę Andrzeja z owymi panami, którzy dotarli także i pod nasz dom. Najpierw wnikliwie oglądali nasze skrzynki. Po kolei zaglądali do środka, kontemplowali szczegóły ich budowy, nieomal obwąchiwali każdy kabelek. Po chwili Andrzej wpadł do domu, wołając, żebym zeszła pogadać z nimi, jeżeli mam jakieś pytania. Ale ja miałam tylko jedno pytanie: KIEDY??? I usłyszałam odpowiedź: najpóźniej 8 grudnia! We wtorek (ostatni dzień urlopu Andrzeja) trzeba jechać do Nowej Huty i podpisać jakąś kolejną umowę. Obietnice obietnicami, ale ja i tak spiję się ze szczęścia dopiero, gdy zobaczę, jak żarówka w domu się zaświeci!

 


Po tej wizycie ze zdwojoną energią machałam miotłą.

 


Dzięki kozie w domu panuje temperatura wyższa niż na zewnątrz. Miłe to stworzenie codziennie ciężko pracuje prowizorycznie podłączone do komina najtańszym wentylacyjnym fleksem. Wprawdzie mieliśmy początkowo obawy, czy fleks nieprzeznaczony do tak wysokich temperatur nie stopi się od razu tworząc na podłodze aluminiową kałużę, ale na szczęście nic takiego się nie stało. Do połączenia kozy z kominem bardzo przydała się ta sama glina, która parę dni wcześniej tak nam się dała we znaki. Gliniane uszczelki spisują się świetnie!

 


Posprzątawszy przystąpiłam do gruntowania ścian na poddaszu. Miłe to zajęcie niezbyt męczące i nie angażujące władz umysłowych zajęło mi resztę popołudnia. Machając wałkiem na teleskopowym drążku (wynalazek godny jakiejś nagrody - choć może nie aż Nobla), oddawałam się marzeniom o rychłej (???) przeprowadzce. Oczyma wyobraźni widziałam już kolejne urządzone pokoje, dobierałam kolory i wzory... Wprawdzie na razie wszystko będzie pomalowane na biało, a na komponowanie kolorystyki wnętrz mam jeszcze dużo czasu, ale to właśnie jest moje ulubione ostatnio zajęcie. Niedawno widok poskładanych jeden w drugi trzech kubeczków plastikowych z IKEA natchnął mnie pomysłem na kolorystykę hollu i korytarza na górze. Ponieważ holl i salon są połączone, będą miały też wspólne elementy kolorystyczne. Już mam wstępną wizję. I tak plastikowe kubeczki z IKEA wpłynęły na wystrój wnętrza domu!

 


Tymczasem Andrzej trenował układanie płytek na podłodze. Poligonem doświadczalnym stała się podłoga w miejscu szafy wnękowej w przedsionku. I tak nie będzie jej widać, więc, nawet, gdyby nie wszystko było idealnie równe, to i tak nie będzie nas to kłuło w oczy. Zresztą mój małż - perfekcjonista tak dopieścił te płytki, że leżą równiutko.

 


Po zmroku zrobiliśmy sobie przerwę obiadową, w której napisałam poprzedni króciutki pościk i wróciliśmy do pracy.

 


Przeciągnęliśmy przez pola przedłużacze, dzięki czemu można było pracować przy świetle nie spalając litrów benzyny. Przyznam szczerze, że nie potrafiłam wykrzesać z siebie już wcześniejszego zapału do pracy. Samo wyjście z ciepłego domu w mglisty mrok wymagało ode mnie zużycia całego zapasu silnej woli, jakim dysponowałam na ten tydzień. Musiałam nawet zaciągnąć mały kredycik!

 


Zamierzaliśmy wygładzić ścianki na skosach i sufity podwieszane tak, by można było je pomalować. Andrzej wymieszał w wiadrze gładź szpachlową (skojarzenie miałam jedno - wyrabianie masy do pischingera) i przystąpiliśmy do pracy, którą znaliśmy tylko z teorii. Niestety jak dla mnie ta teoria to było stanowczo za mało. Dosyć szybko zirytowało mnie to, że efekt czegoś, co nazywa się "gładzią" wcale nie jest gładki. W masie były jakieś grudki, kamyczki i inne takie, pozostawiające długie i głębokie rysy. Wnerwiło mnie to do tego stopnia, że zabrałam się i poszłam do zimnego garażu, żeby zagruntować podłogę pod płytki, ściany i sufit. W bojowym nastroju machałam wałkiem w zdwojonym tempie. Wylewka i klej na ocieplanych styropianem ścianach piły grunt w takich ilościach, że na sam garaż zużyłam go więcej niż na wszystkie proste ściany poddasza. Udało mi się przeforsować pomysł, żeby na razie (to wersja dla Andrzeja) te ocieplone ściany garażu też pomalować po prostu farbą, mimo że są bardzo nierówne (pokryte siatką i klejem). Sądzę, że uda nam się cieszyć nowym domem mimo świadomości, że w garażu Felusia nie ma równych wyszlifowanych ścian. Może, gdy już w domu wszystko będzie urządzone, ściany pomalowane na docelowe kolory, wszystkie wymyślone przeze mnie szafki, półki, lampy, kratki, kwietniki i inne takie znajdą się na swoich miejscach, każdy kot zostanie odpowiednio wyeksponowany, wtedy przyjdzie czas na dopieszczanie garażu. Ale do tego czasu przyzwyczaimy się do nierównych ścian i ... pojedziemy na wycieczkę zamiast je wygładzać. Howgh!

 


Gdy ja snułam w garażu te podstępne plany, Andrzej, niczego nieświadomy, kończył "gładzenie" ścian w pokoju Weroniki. Ten pokój to nasz poligon doświadczalny. Nie, żebyśmy nie lubili naszej najstarszej córki! Po prostu ma pecha, że drabina jest oparta akurat przy wejściu do jej pokoju i jakoś tak odruchowo z każdą robotą wchodzi się najpierw do niego. Ja wpadam tam z przyspieszeniem, pędząc naprzód, żeby jak najszybciej rozstać się z drabiną, do której trochę się przyzwyczaiłam (a miałam inne wyjście?), ale na pewno nie pokochałam. Efekt nie rzucił mnie na kolana, ale Andrzej stwierdził, że dnia następnego wyszlifuje ściany.

 


I znowu trzeba było wyjść z względnie ciepłego wnętrza, żeby pozwijać kable, znaleźć we mgle Felusię i dotrzeć do domu.

 


Wczoraj przygotowaliśmy parapety wewnętrzne do osadzenia. Pobawiłam się znowu w prace murarskie. Tym razem znacznie bardziej mi się to podobało, bo beton Andrzej wyrobił w wiadrze za pomocą wiertarki i nie musiałam walczyć szpadlem goniąc uiekające wiadro po całym pokoju, jak to było poprzednio. Dzięki przeforsowanemu przeze mnei pomysłowi przybijania desek pod przyszłymi parapetami, wyrównywanie szło sprawnie i szybko. W myślach dziarsko podśpiewywałam sobie "budujemy nowy dom..." (nie pytajcie, dlaczego tylko w myślach, nikt, kto słyszał, jak śpiewam, nie zadałby takiego pytania...) i czułam się jak przodowniczka pracy na budowie Nowej Huty. Dla większego realizmu sytuacji przeprowadziliśmy z Andrzejem kilka dialogów murarskich". Dobrze nam szło, nauka z tych kilku miesięcy budowy nie poszła w las!

 


Andrzej, idąc krok przede mną, wykuł boki scian pod oknami na szerokość parapetów, a potem, nauczony doświadczeniem dnia poprzedniego, "gładził" już tylko połączenia płyt. Próba szlifowania ścian dała efekt poprawny, ale ten kurz!!! Makabra!

 


Po obiadokolacji nie wróciliśmy na budowę, tylko pojechaliśmy na zakupy, korzystając z ostatniego dnia obecności babci.

 


A dzisiaj nie pracujemy! Pełny luzik!

 


Andrzej pojechał odwieźć babcię w domowe pielesze. Przy okazji przywiezie naszą kuchenkę!

 


A ja sobie siedzę z najmłodszą latoroślą, budujemy meble z klocków lego, a w chwilach, gdy nie muszę rozwiązywać problemów konstrukcyjnych, piszę kolejny odcinek budowlanej opowieści.

 


Zdjęcia będą później. Są w aparacie, który pojechał w schowku Felusi do miasta z najsłynniejsza stacją kolejową w Polsce.

 

 


P.S. Czy zmieniając na gorsze image (imaaaż) forum, nie można było na pocieszenie dodać chociaż trochę więcej emotikonek?

 


W dodatku dzieją się różne dziwne rzeczy: nie mogę opublikować tego postu, próbuję już nasty raz, całe tematy znikają po próbie wykasowania jednego postu, niektóre opublikowane zdjęcia nie chcą się otworzyć, nie dostaję powiadomień o odpowiedziach w niektórych wątkach...

 


Na wszelki wypadek skopiowałam sobie dziennik, bo, kto wie, co się z nim stanie, gdy zechcę skasować jeden post.



×
×
  • Dodaj nową pozycję...