Historia powstawania naszej łazienki "czaderskiej" jest długa i pełna nagłych zwrotów akcji. Na początku wszystko szło pięknie i sprawnie, kafle duże łatwo i szybko się układały (za sprawą Pana od Kafelków). Kiedy przyszło do docinania prace zwolniły znacznie, a na etapie wycinania dziurek pod geberity - całkowicie zamarły. Pan od Kafelków narzekał, że gres okropnie twardy, pęka, odpryskuje i nie da się z nim pracować przy użyciu normalnych narzędzi. Rozpoczęły się poszukiwania firmy (pod Poznaniem są takie tylko dwie) zajmującej się wycinaniem w gresie za pomocą strumienia wody. Usługa wcale nie tania , ale dawała nadzieję na rychłe ukończenie rozgrzebanej łazienki. Nadzieje okazały się jednak płonne. Pan od Kafelków, niedokończywszy swego dzieła szybko się ulotnił (niestety z naszymi pieniędzmi, które był pobrał jako zaliczki ). Szczęściem udało nam się zorganizować w zastępstwie p. Stasia. Przyjechał na kilka dni, podoklejał, czego brakowało, zafugował (okropnie przy tym klnąc, bo okazało się, że te kafle nie tylko kiepsko się tnie ale jeszcze gorzej fuguje ), i przygotował nam front dalszych robót.
Na pierwszy ogień poszło malowanie sufitu. To oczywiście moja działka . I od razu zonk . Tak paskudnych połączeń między płytami gk na suficie, do tej pory nie widziałam. Farba tego niestety nie ukryje, więc sporo czasu poświęciłam na szlifowanie. Malowanie trzeba było przesunąć na późniejszy termin .
Następnie Mąż montował kontakty. I musiał wycinać w silce otwoty na puszki, bo te, które porobili elektrycy, Pan od Kafelków sprytnie ukrył pod kafelkami . Oczywiście obiecywał, że wszystko poprawi, ale...wiadomo, co było dalej.
Najgorzej było chyba z zamontowaniem umywalki. Straszeni przez kolejnych wykonawców, baliśmy się wiercić w gresie otwory na śruby. Przerażała nas twardość tego pieroństwa i widmo ewentualnego pęknięcia płytki. Jednak pełni determinacji i wyposażeni w wiertło firmy Dedra ( za ponad 100 polskich złotych ) przystąpiliśmy do prac. Wiertło okazało się warte takich pieniędzy (kinkiet nad lustrem mocowaliśmy z wykorzystaniem wiertła za 13 zł i różnica była doskonale wyczuwalna ). Wywierciliśmy, nic nie pękło, ale... mocowania do ściany umywalki "made in Italy" wypadły dokładnie tam, gdzie u nas idą rury od wody. I tu po raz kolejny mieliśmy dowód, że dobry Anioł Stróż nas nie opuszcza: przez dziurkę w gresie wymacałam śrubokrętem, że pomiędzy rurą od ciepłej wody a rurą od wody zimnej jest ok. 2 cm odstępu. Musieliśmy się wwiercić dokładnie w tym miejscu i... udało się . Instalacja nie została uszkodzona . Jednak akcja "umywalka" nie została zakończona. Przez te rury za płytkami, a raczej wykutą dziurę, w której te rury sobie siedziały, nie było szansy na zamocowanie umywalki standardowymi śrubami. Potrzebowaliśmy czegoś dłuższego, co sięgnęłoby przez płytkę, dziurę z rurami aż do ściany i tam weszło na tyle głęboko, żeby mocowanie było stabilne. Najdłuższe śruby jakie udało nam się znaleźć miały 18 cm. Pasowały idealnie . Uff!
Potym wszystkim montaż baterii to była bułka z masłem . Tylko zostały mi w pudełku dwie części, których przeznaczenia nie zdołałam rozszyfrować . Widocznie nie były bardzo ważne, bo bateria bez nich funkcjonuje doskonale .
Przyszła kolej na montaż grzejnika. W wierceniu otworów na śruby mieliśmy już spore doświadczenie, więc ta część operacji poszła sprawnie. Rur żadnych w okolicy nie wykryliśmy, bo grzejnik nie jest podłączony od instalacji co. Posiada za to grzałkę elekrtyczną, której o mało nie spaliliśmy. Zgodnie z zaleceniem przedstawiciela firmy produkującej grzejniki, wypełniliśmy częściowo naszą drabinkę mieszaniną wody demineralizowanej i borygo. Ponieważ jedyne otwory, którymi tę mieszankę można wlać znajdują się od spodu grzejnika, postawiliśmy go do góry nogami. Zgodnie z instrukcją zamontowaliśmy grzałkę elektryczną i włączyliśmy. Szczebelki rozgrzały się bardzo szybko . Tak szybko, że zaczął się topić plastik, z którego jest wykonana zewnętrzna obudowa grzałki . Przyczyna była banalna: za mało płynu nalaliśmy i grzałka nie była w nim zanurzona całkowicie. Na szczęście udało się sprzęt uratować .
Z ulgą przystąpiliśmy do montażu lampek halogenowych w suficie. I co? przestrzeń pomiędzy płytami gk a stropem ma tylko 11 cm, a producent lampek wymaga 15 . Olaliśmy producenta . Ale lampki i tak się nie zmieściły, bo tak wycięłam jeden z otworów, że zachodził troszeczkę na profil do mocowania płyt gk. Profil trochę wycięliśmy (tu wielkie brawa dla Małżonka) za pomocą ręcznej piłki do metalu: masakra. A światła dalej nie było, bo do dwóch z trzech przygotowanych punktów nie dochodził prąd. I znowu trzeba było kombinować. Mąż sprytnie kabelki połączył, poprzeplatał i stała się jasność .
Ale na zamontowanie baterii prysznicowej nie starczyło już czasu .
Było ciężko. Ale oto...tadaaaamm!:
http://lh4.ggpht.com/_06HbgcWgLZE/SaXEQS0l8wI/AAAAAAAAAWk/7-BozvuM4CQ/s400/37ffef7b493ffbc0.jpg
Baterię nad umywalką, nie chwaląc się, samam zamontowała . I nawet się za bardzo nie ochlapałam .
http://lh6.ggpht.com/_06HbgcWgLZE/SaXEQSc3TCI/AAAAAAAAAWs/c7fxOZ_ReFo/s400/7e268dcae7f59e5d.jpg
Grzejnik cudem uratowany przed spaleniem :
http://lh5.ggpht.com/_06HbgcWgLZE/SaXEQsip-GI/AAAAAAAAAW0/C9oHb_0R2Ss/s400/202b965f0b9e6838.jpg
Brakuje jeszcze baterii prysznicowej. Tzn. bateria jest, leżakuje i nabiera mocy urzędowej w salonie, i ciągle nie starcza czasu na jej zamontowanie. Mam nadzieję, że prysznicowa część łazienki zostanie skompletowana w ten weekend (o ile znów nie wyskoczy coś nieprzewidzianego ).