

- Czytaj więcej..
-
- 0 komentarzy
- 745 wyświetleń
Przez nionia,
Mówią, że jak ktoś zachoruje w marcu, to będzie chorował całą wiosnę, u nas, jak zachorujemy na początku roku, to będziemy chorować całą zimę. Uff... Dawno mnie tu nie było, bo nawet nie było kiedy. Najpierw chorowała córeczka, potem synek, nawet miał zastrzyki, potem znów córeczka i tak 3 tygodnie, witajcie więc po przerwie:) Rok 2007 zaczęliśmy od zakopania się samochodem na działce, kiedy to w styczniu, po zimie pojechaliśmy zobaczyć, co też tam słychać. Wyciągał nas traktorem "zaprzyjaźniony" pan rolnik, ten sam, który orał nam działkę i kosił, a że za głupotę i niewiedzę się płaci (kto w styczniu pakuje się na rozmiękniętą po śniegach działkę), no to zapłaciliśmy panu za fatygę. Nic to, przynajmniej nasze dziecię było zadowolone, bo zobaczyło traktorek pierwszy raz na żywo i w dodatku tak blisko.
Cały czas trwały wtedy poszukiwania nowego projektu, gdyż, jak już wspominałam, mój ukochany (jeżeli można tak mówić o projekcie) odpadał, ze względu na piwnicę, której nie mogliśmy mieć. Przeglądałam setki projektów, aż kiedyś w katalogu przywiezionym przez męża z Empiku, znalazłam projekt prawie idealny, który po zmianach będzie idealny:yes: Spytałam męża, a ten jak, podoba ci się? Na co on odpowiedział, że tak, przyjrzałam mu się więc dokładniej. Był to dom o symbolu UPB 329 z jednej krakowskiej pracowni projektowej. Bardzo ładna bryła zewnętrzna, z nisko opadającym, przysadzistym dachem, aż do samych okien. Ponad to z zadaszonym tarasem i z wykuszem, którego nie planowałam, ale byłam w stanie zaakceptować, ba nawet mi się spodobał We wnętrzu najbardziej spodobało mi się rozwiązanie jadalnia-salon, niby razem, a jednak oddzielnie. Tego mi było trzeba, a jeszcze ta duża kotłownia, która zrekompensuje brak piwnicy, no i cztery pokoje na górze, niewielkie, to fakt ale zawsze to lepiej niż trzy:)(cztery, to tak idealnie dla nas). Kiedy tak oglądałam inne projekty, kombinowała, jak tu dostosować ten piękny domek do naszych potrzeb, wymyśliłam coś takiego. A mianowicie (takie drobne zmiany:D):garaz przeniosłam na zewnątrz budynku, przez co uzyskałam jedną stronę domu, jako gospodarczą(zamiast piwnicy), połączoną z częścią mieszkalną korytarzykiem. Jest tam kotłownia, pralnia i spiżarnia. Przeniosłam schody:o, tworząc typową klatkę schodową, to pociągnęło za sobą zmianę wiatrołapu i małej łazienki. Na górze też oczywiście się zmieniło, uzyskaliśmy dodatkowo garderobę, kosztem zmniejszenia największego pokoju-sypialni. Troszkę to skomplikowane, najlepiej zobaczcie sami. Zaznaczam, że mamy lustrzane odbicie. Uff. dzisiaj po raz drugi..
Na dzisiaj to tyle, dzieci zawsze wiedzą, kiedy się obudzić, pa, pa.
Przez nionia,
Rok 2006 upłynął nam spokojnie, bez żadnych wydarzeń działkowo-budowlanych, jak już kiedyś mówiłam, będzie powoli ale cały czas do przodu:yes: Na początek ciekawostka, takie mamy okna w mieszkaniu (nowe-wtedy nie miały jeszcze roku, to białe, to mróz na niezasilikonowanym parapecie - nie było brązowego silikonu:o ) . Teraz już zasilikonowaliśmy sami ( po kilku latach:o ) ale i tak przy dużych mrozach strasznie wieje zimno, poza tym ściana z wielkiej płyty też jest lodowata. Mam nadzieję, że w domu tak nie będzie, chociaż kto to wie? przy dzisiejszym podejściu niektórych fachowców do swej pracy, to wszystkiego można się spodziewać.
Wracając do tematu z tytułu, spędzaliśmy wtedy sporo czasu na spacerach po okolicy (szczególnie tata z niunią), ja siałam min. rzodkiewkę, marchew, pietruszkę. Jeździliśmy też do pobliskiego lasu na spacery, kiedy wracaliśmy, to wstępowaliśmy na działkę, nie mogliśmy tak po prostu przejechać przez wioskę i pojechać dalej. Uwieczniona jedna z wizyt.
We wrześniu były wykopki, tata spacerował z Weronią, ja pomagałam rodzicom, była jeszcze siostra i szwagier. Po skończonej pracy było ognisko, kiełbaski, nawet Weronia zbierała ziemniaczki, tak ziemniaczki to właściwe słowo, bo większość taka właśnie była.:)
Żeby tak całkiem was nie zanudzić powiem, że w tamtym właśnie roku nadal czytałam ogłoszenia o sprzedaży, tym razem nieruchomości na wsi (wcześniej zapomniałam o tym wspomnieć), chociaż wiedziałam, że mój mąż i tak nie zgodzi się na kupno domu do remontu, woli wybudować własny, powoli, cierpliwie ale własny i nowy, taki, jak będziemy chcieli, a nie taki, jaki zastaniemy. Ale ja już bardzo chciałam mieszkać gdzieś, nie w bloku i pewnego razu namówiłam męża, żebyśmy pojechali obejrzeć pewne gospodarstwo na sprzedaż
Cena była odpowiednia, okazało się, że to zadbane, duże siedlisko, z niezłym domem, stodołą, oborą, garażami, budynkami gospodarczymi, kawałkiem pola, pięknym starodrzewem i zadbanym podwórkiem. Miało tylko jedną wadę, otóż położone było 25 km od naszego miasta, a ja nie prowadząca jestem, poza tym wioska bez szkoły, bez kościoła taka, jak kiedyś pisałam, trochę zabita dechami (tak, tak zawsze o takiej marzyłam ale kiedy miałoby się to stać faktem rzeczywistym, tu już nie byłoby tak kolorowo, jak w marzeniach). Poza tym w ten dom trzeba by włożyć prawie drugie tyle, ile kosztował. Do dziś wspominam, to miejsce i zastanawiam się, czy ma nowych właścicieli, chociaż dziś to już pewnie tyle by nie kosztowało, tylko znacznie więcej, z drugiej strony, jak nie zostało sprzedane, to kto wie? Piszę ten wątek, żeby przybliżyć wam, jak mi wtedy zależało na wyprowadzeniu się z bloku, szukałam i brałam pod uwagę różne opcje, jednak zostaliśmy przy tym, że będziemy się budować na naszej działce. Jakoś mi to pisanie dzisiaj nie idzie, dobrze, że wczoraj nie miałam czasu, bo byłby tu chyba potok wszystkich blokowych wściekłości, nerwów i nielubienia mieszkania w bloku, tak, tak, wiem niektórzy i tego nie mają, muszą wynajmować ale w naszej klatce to już chyba jest wyjątkowo, no i wogóle blok jest be. A gdzieś tam w polu stoi nasz domek w stanie surowym:( ale mi smutno, czy kiedyś wreszcie tam zamieszkamy? Dobrze, że inne sprawy życiowe jakoś się układają. Święty Augustyn powiedział, żebyśmy umieli coś zaakceptować, jeżeli nie możemy tego zmienić, więc się staram i raz mniej, raz bardziej cierpliwie znoszę te niedogodności blokowe, czekając na nasz dom. Może wiosna przyniesie odrobinę optymizmu, chociaż pewne dobre wieści w sprawie domu już się pojawiły. Zobaczymy, co z tego wyniknie, ale to jeszcze nie ta opowieść, do zobaczenia.
Dzisiaj się przywitam i od razu powiem, ale obciach z tymi ostatnimi zdjęciami, sorry, że musieliście kłaść głowę na biurku, żeby je zobaczyć.inna sprawa, że nie są zbyt wyraźne, ale narazie tak musi być (jeszcze trochę takich będzie ze starego aparatu), wytrwałych proszę o cierpliwość:)
24 lipca 2005 roku powitaliśmy na świecie naszą córeczkę Weronikę, to zdjęcie jeszcze ze szpitala
Byliśmy wtedy (i nadal jesteśmy) bardzo szczęśliwi z powodu narodzin naszej córeczki, plany budowlane poszły w odstawkę, nawet ogródek poszedł w odstawkę, chociaż nie do końca, czasami jeździliśmy z Weronią, tata spacerował po oklicy, a ja zbierałam plony. Kiedyś po kilku dniach nieobecności pojechaliśmy na działkę po ogórki, nazbierałam cały koszyk, a wiecie jakie były wielkie, jak cukinia:o (były to ogórki tzw. sałatkowe, bo kwaszeniaki takie duże to już do niczego by się nie nadawały). Nasza córeczka bardzo dobrze spała na działce, śmiałam się, że wiejskie powietrze jej służy, bo chyba to prawda. Tutaj zasnęła nawet w foteliku
Bez pomocy rodziców, którzy na części naszej działki uprawiali ziemniaki, nasze plony nie byłyby odpowiednio doglądane, a tak kiedy były chrzciny mieliśmy już (malutkie, to malutkie) ale własne ziemniaczki, trochę większe marchewki i całkiem duże buraki. Pamiętam, jak fajnie mi było wtedy zbierać warzywa, kiedy mąż spacerował z niunią, ja rozkoszowałam się swoim hobby, w ciszy i spokoju, choć nie zawsze była ładna pogoda i na koniec takiej roboty byłam nieźle zmęczona.
Oczywiście zdarzały nam się też wspólne spacery:) Kiedyś zapuściliśmy się trochę dalej, w bardzo piękną okolicę, odkryliśmy super drogę i na około, trochę po polach i lasach wróciliśmy na działkę. Szkoda, że teraz już nie ma tej drogi, ktoś zagrodził, bo pewnie jeździli po niej samochodami:(, potem zaczęło tam zarastać, a teraz to już nawet nie widać, że była tam kiedyś jakaś droga. A była naprawdę piękna, zobaczcie sami.
I tak to upłynął nam rok 2005, każdy następny wpis przybliża nas do sedna sprawy, a więc do budowy domu, wszak to dziennik budowy:yes: ale jeszcze trochę to potrwa. Do następnego razu.
Jak już się nauczyłam, to teraz już nie odpuszczę:) Witajcie mili goście, mam chwilkę czasu, to dalej nadrobię trochę zaległości. Dziś pokażę Wam nasze pierwsze plony (oczywiście tylko część z nich). Oto one (ten, kto mnie czyta od dawna, wie co to była z radość z tych upraw, więc chyba nie dziwią te zdjęcia:)). Ekologiczna sałata i rzodkiewka. Na następnym zdjęciu moja siostrzenice zbierająca truskawki.
A teraz kilka słów w sprawie wiosennych bocianów. Minęła wiosna, lato z wypoczywaniem w trawie, pierwsze plony, pierwszy sezon za nami, nastała zima, a wraz z nią nastały zmiany i dobre wiadomości. Tak, tak te bociany były zwiastunem tego, co właśnie się działo, jak można się domyślać nie byliśmy już tylko we dwoje na tym świecie:D Następne zdjęcie zimowej działki ze mną i nie tylko ze mną w tle.:)
Byliśmy bardzo szczęśliwi z tego faktu, chociaż wiedzieliśmy, że zmieni się wiele w naszym życiu, plany budowlane pójdą w odstawkę na jakiś czas. I jak tu nie wierzyć w bociany? Nowy sezon ogrodniczy 2005 rozpoczęliśmy z pomocą rodziców; z racji mojego stanu błogosławionego nadzorowałam tylko prace przy uprawie ziemi, chciaż sama też sadziłam sadzonki min. kapust i sałat, trochę wyrywałam chwasty. Głównie mój pobyt na działce ograniczał się do odpoczynku i szydełkowania kocyka dla dziecka.Zobaczcie, jaką miałam wtedy namiastkę domu, nawet z oknami:) Mój mąż, który nigdy nie pracował na działce, bardzo dobrze sobie radził, siejąc ogórki, fasolkę szparagową,pieląc grządki. Pamiętam robiliśmy wtedy fasolkę po bretońsku w garnku na ognisku, a jak smakowała:yes: I chyba tym kulinarnym akcentem zakończę na dzisiaj, miło się wspominało, do zobaczenia następnym razem.
Przez nionia,
Do odważnych świat należy, a więc się zawzięłam i zaczęłam kombinować z tymi zdjęciami. Nie wyszło mi to jednak do końca ale w ten sposób zmoblizowałam męża i chyba miał dosyć mojego jęczenia na ten temat. Przysiadł się wreszcie do instrukcji i stwierdził, że cały problem tkwił w wielkości zdjęć. Zrobił wczoraj próbę, trochę mnie podszkolił i wreszcie oczekiwane, wymęczone, nie najlepszej jakości ale są.....zdjęcia:D
Pierwsze przedstawia naszą działkę z opisywaną kiedyś ręcznie robioną grządką, zdjęcia te są słabej jakości, gdyż są to zdjęcia zdjęć z albumu( w 2004 roku nie mieliśmy cyfrówki) ale dają jakiś pogląd na to, co wcześniej pisałam.
I kolejne, tu widać dokąd sięga nasza działka; po prawej stronie jest ograniczona rowem z wodą.A to już sianokosy, fajnie wyglądała nasza działka, te snopki w świetle zachodzącego słońca, niedługo potem zostały sprzątnięte i były to pierwsze i zarazem ostatnie sianokosy na naszej łące. Ponoć trawa słaba;) i trzeba by trochę ponawozić, a ja się nie zgodziłam na żadne nawożenie i w ten sposób stworzyłam niejako łąkę-raj dla ptaków, z wysokimi trawami,innymi roślinami i ziołami, które jesienią są pełne nasion i przyciągają wiele ciekawych gatunków ptaków, nawet takich, których liczba drastycznie maleje np. pokląskwa(w ekologii jest ona symbolem ginących naturalnych łąk, które są zastępowane intensywnie nawożonymi i koszonymi).
Kolejne zdjęcie przedstawia nasze grządki wykonane już metodą mniej tradycyjną:) to znaczy dzięki orce, grabieniu itd oraz pierwsze"tunele" z agrowłokniny.
Narazie to tyle, mam nadzieję, że chociaż w części zaspokoiłam ciekawość i przedstawiłam to, co do tej pory było tylko do wyobrażenia sobie. :) Łał, ja to naprawdę zrobiłam, chciałabym jeszcze ale pokazuje mi się informacja, że mogę wrzucić tylko 5 zdjęć do jednego posta. Nie wiem czy tak musi być, powoli się rozkręcam i cieszę, jak dziecko.
Dzisiaj po prostu muszę pisać i już Witajcie, ja już niejako duszę się w domu, duszę się bez pisania, bez budowy, działki, jak tak dalej pójdzie to chyba mnie tu nie będzie, bo się zaduszę całkiem:). Przez połowę ostatniego tygodnia gorączka nie odpuszczała mi i nie schodziła poniżej 39, bez tabletek przeciwgorączkowych ani rusz, do tego zatoki, oskrzela, a teraz jestem w połowie kuracji antybiotykowej. Tak to już u nas jest, że z nowym rokiem dom zamienia się w szpital, a ja chwilami mam już wszystkiego dosyć. No dobra, skończę już to marudzenie ale tak to już jest, że jak człowiek się trochę wywnętrzni, to mu już od tego samego wywnętrzniania trochę lepiej, a że z realnymi koleżankami nie mogę się spotykać, to może chociaż w wirtualnym świecie ktoś z przyjaciół posłucha i wesprze dobrym słowem, albo kopniakiem, no wiecie takim na szczęście:D
Jak ostatnio wspomniałam, po wieczornym trudzie kopania grzadki, zdecydowaliśmy się na zamówienie orki, znalazł się znajomy mojego taty, który nam to zrobił, przeoraliśmy jakieś 10 arów od przodu działki, trochę pod warzywa, trochę pod ziemniaki i truskawki. W kwietniu z wielką przyjemnością wytyczaliśmy grządki, sadziliśmy warzywa (z własnej, wyprodukowanej przeze mnie rozsady). Raz nawet wybrałam się sama autobusem komunikacji miejskiej (z przystanku do działki mamy około 300, a nasza wioska jest ostatnią, do której dojeżdża zwykły autobus mpk, ja natomiast nie jestem osobą zmotoryzowaną, no chyba że chodzi o rower, to tak). Jechałam z pewnym niepokojem, czy będę się dobrze i bezpiecznie czuła sama w polu, do najbliższych zabudowań 100 metrów, działka nieogrodzona, nie znam ludzi, ani okolicy, trochę mnie to przerażało:o Kiedy już zajechałam, wzięłam się do pracy (sadziłam dymkę i siałam marchew), słoneczko świeciło, skowronki nade mną śpiewały, cisza, spokój, od tamtej pory przestałam sie bać, nie myślałam o złych rzeczach, moja silna potrzeba bycia tam przezwyciężyła moje lęki i obawy. W tym pierwszym sezonie jeszcze dwa raz przyjechałam na działkę sama, tym razem nawet rowerem, chociaż nie jest daleko, od naszego miasta jakieś 10 km, to jednak jest trochę trudno, ponieważ okolica naszej wioski wznosi się lekko pod górkę w stosunku do położenia naszego miasta. Dzisiaj będzie trochę dłużej, tyle mam do opisania. Kiedy tak zajechałam na działkę pierwszy raz rowerem, poszłam na sam jej koniec, położyłam się w wysokiej trawie, świeciło słońce, śpiewały ptaki, bzyczały owady, a ja chłonęłam całą sobą to wszystko i nie było mi nic więcej do szczęścia potrzebne, pamiętam to jak dziś, ale się rozmarzyłam:)
A teraz wróćmy znów do wiosny.W maju zaczęło solidnie padać i kiedy po kilku dniach pojechaliśmy na działkę naszym oczom ukazało się piękne ryżowe pole, czyli nasza łąka z soczyście zielonymi, młodymi pędami trawy. Niestety to jest właśnie ów najważniejszy, nie do przeskoczenia mankament działki, o którym wcześniej wspominałam. Mniej więcej 3/4 działki jest na podłożu z dużą domieszką gliny, przez co klasa gruntu jest dobra ale co z tego. Widząc taki stan przed kupnem, pewnie i tak byśmy się zdecydowali, myśląc sobie, jakoś to będzie i jakoś jest (chociaż po ostatnich bardzo śnieżnych zimach jest ciężko), poza tym wtedy bardzo zależało mi na działce. O domu z piwnicą mogłam już tylko pomarzyć, tym bardziej, że człowiek który wykonywał nam orkę mówił, że w naszej wiosce nikt nie ma piwnicy, takiej zagłębionej, tylko taką w przyziemiu, a po wysokich schodach dopiero sie wchodzi na parter. Ja zawsze chciałam dom z piwnicą ale taki, do którego wchodzi się po najwyżej 3-4 stopniach. O projekcie podpiwniczonym "Chaber" mogłam zaczać powoli zapominać, chociaż uwierzcie mi, nie było łatwo.
Kiedyś zapukał do mnie pewien człowiek i spytał, czy mamy działkę w ....., trochę mnie przeraził, o co może chodzić, a to tylko nasza gmina w ten sposób postanowiła zaoszczędzić na znaczkach i poprzez różne osoby (nie wiem na jakiej zasadzie) dostarcza papiery podatkowe, obecnie zaniechała już tego rodzaju praktyk i bardzo dobrze. Kiedy już zapłaciliśmy pierwsze podatki, naprawdę poczułam się jak prawdziwa"właścicielka ziemska":D . Do tego doszły jeszcze pierwsze plony: sałata, rzodkiewka, bób, sianokosy w czerwcu( jak tylko trochę obeschła ziemia), cotygodniowe-sobotnie chwile spędzane w ogródku warzywnym, każdy wolniejszy wieczór, dowożenie wody do podlewania roslinek (samochodem w baniakach), pielenie, przywożenie, ważenie, fotografowanie pierwszych darów naszej ziemi:o. Tak pięknie minął nam wtedy ten pierwszy sezon na własnej działce, chociaż plony były minimalne, a zasiewy trzeba było chronić w najróżniejszy sposób przed ptakami i dzikimi zwierzętami, to jednak byłam bardzo szczęśliwa, że mogę dać coś ziemi, a ona coś daje mnie; i dała, swoją energię, siłę witalną, chęć działania, pozytywne nastawienie. Kiedy tak leżałam w naszej trawie, tak właśnie czułam.
Przez nionia,
Przez nionia,
Witajcie drodzy goście,którzy odwiedzacie mój dziennik, czy też raczej coś co można nazwać "zaczątkiem dziennika". Dzięki za odwiedziny:) Druga osłona historyjki o tym, jak rozpoczęła się nasza przygoda z budowaniem.
Kiedy jeszcze byliśmy tylko we dwoje, często zdarzało mi się jeździć z mężem do jego pracy w terenie(jako pomocnik, jako towarzysz podróży ,czy też jako pilot( z mapą w dłoniach), a że pracuje w okolicy bliższej i dalszej, toteż chłonęłam w tych podróżach klimaty małych miejscowości i wiosek:eek:. Kiedy potem wracaliśmy do naszego mieszkania w bloku, było mi smutno i tęskniłam do tych krajobrazów i sielskich miejsc z dala od większych miejscowości. Zaczęłam marzyć o tym żeby też tak mieszkać, najchętniej w jakiejś wiosce "zabitej dechami', tam " gdzie wrony zawracają". Mój mąż wogóle nie chciał o tym słyszeć, wiedzałam, że jest to w tamtym czasie niemożliwe. Zdziwiłam się więc bardzo , kiedy pewnego razu zapytał mnie, czy przeniosłabym się do innej miejscowości, gdyby on zmienił pracę? :eek:Wiązałoby się to z kupnem działki i budową domu. Zgodzłam się bez wahania, tym bardziej, że była to miejscowosć w której mieszka moja babcia. Zaczęłam snuć plany, w programach komputerowych robiłam wizualizację ogrodów i domu. Niestety z pracy "wyszły nici", a co za tym idzie z reszty planów również. Od tego czasu jednak złapaliśmy bakcyla posiadania swojego kawałka ziemi, a ja "napaliłam "się na dom. Pozostało mi tylko pomarzyć: może kiedyś?
W 2001 roku kupiłam pierwszy katalog z projektami, a co, pomarzyć zawsze można, mój mąż jednak zawsze kiedy wspominałam o domu, sprowadzał mnie na ziemię i do pewnego czasu wogóle nie chciał rozmawiać ze mną na te tematy. W tym pierwszym katalogu znalazłam idealny( wtedy tak myślałam) dom, nazywł się chaber i była to miłość od pierwszego wejrzenia, jeśli kiedyś będziemy budować to tylko ten i żaden inny.
Mijały kolejne lata, ja kupowałam katalogi, oglądałam ale nadal prym wiódł chaberek,co z tego, kiedy z tego mojego oglądania nic nie wynikało. Aż przyszedł rok 2004, mój mąz powoli dał się przekonać do tematu, zaczęłam więc szukać działki w ogłoszeniach lokalnej prasy. Niby tak od niechcenia, z dozą nieśmiałości obejrzelismy około 15 działek. Każda miała coś nie tak, a to była za waska, a to za daleko, a to cena nie taka. W końcu trafiła się taka fajna działeczka ale miała jeden znaczący mius. Otóż w krzakach za działką znajdowało się dzikie wysypisko, a że działka była z lekkim spadkiem, więc zanieczyszczenia spływałyby na naszą działkę. Można było to wszysko sprzątnąć ale jakoś nie wierzyliśmy, że śmieci znów nie wrócą na to miejsce. Czarę goryczy przelała pani w gminie, kiedy pokazała mi mapę tej okolicy z zaplanowanym ( co prawda w przyszłości) wysypiskiem śmieci nieopodal wybranej działki. Oczywiste stało się, że jej nie kupilismy, do dziś nie wybudował się tam żaden dom.
Co było dalej? Jak staliśmy się posiadaczami naszej obecnej działki? O tym w odsłonie trzeciej, zapraszam, do zobaczenia, a właściwie do "przeczytania":bye:
Przez nionia,
Witajcie mili goście, którzy, jak mam nadzieję będziecie tu czasem zaglądać Tak się jakoś złożyło, że po ponad roku czytania i oglądania poczynań innych, postanowiłam założyć własny dziennik budowy. Stawiam pierwsze kroki w wirtualnym świecie, proszę więc o cierpliwość i wyrozumiałość
Zaczynając naszą przygodę, musimy się cofnąć w czasie o jakieś 25 lat. Kiedy byłam małą dziewczynką zawsze zazdrościłam kuzynkom własnego domu, tej ciszy, pól i lasów za oknem. Nawet tego, że wieczorem trzeba było palić w piecu (takim na węgiel, drzewo itp), żeby już rano było znów zimno oraz tego, że trzeba było się kąpać w pralni, bo na drugim piętrze to już nie zawsze było ciepło w łazience (dom-kostka), a nawet tego, żeby mieć otwór drzwiowy w kształcie łuku trzeba było nieźle kombinować ( wszystkie domy na całej ulicy musiały być wedle projektu jednakowe:eek:)
Kiedy mnie pytała rodzina o chłopców, "narzeczonych", wtedy, jako dziecko zawsze mówiłam, że wyjdę za mąż tylko za chłopaka "z domem", nie dałam sobie przetłumaczyć, że będzie liczyło się coś innego, że się zakocham.
Minęło kolejnych 5 lat. Z dziecka stałam się nastolatką, zmieniły się moje poglądy na sprawy damsko-męskie, i kiedy poznałam mojego obecnego męża (tak,tak poznałam męża jako nastolatka:o) liczyło się dla mnie tylko to jaki jest, po prostu liczyła się miłość. Kiedy po ślubie zamieszkaliśmy we własnym mieszkaniu,( którego nawet nie musieliśmy kupować), to był luksus i nikt wtedy nie myślał o domu:) Teraz z perspektywy czasu, kiedy właśnie budujemy nasz dom, przypomnę sobie te słowa z dzieciństwa, to myślę, że jednak "coś w tym jest":)
Dzięki za wysłuchanie tej historyjki, przejdźmy więc do konkretów ale to już innym razem, bo właśnie synek się budzi z drzemki:bye: