Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości
  • wpisów
    11
  • komentarzy
    8
  • odsłon
    78

Entries in this blog

chodasia

 

 

Po wizycie gruchy, nasza prowizoryczna droga zaprotestowała. Nie zdzierżyła tonażu i zapadła się z jękiem. A że budowlańcy bili na alarm, wydzwaniając do nas od rana do wieczora z informacją, że oni już, już od poniedziałku muszą zaczynać stawiać piwniczne mury, Supermąż wkroczył do akcji. Mimo śniegu, mrozu i wichury wybrał się w weekend na działkę i przystąpił do reperacji drogi. Sceneria wyglądała malowniczo. naprawa.thumb.jpg.5e9a6c70d36ebf066974785bb76c5462.jpg

 

 



Supermąż zamarzł na kość, ale się nie poddał i powygrzebywał z wielkiej hałdy, powstałej z wykopu, mnóstwo kamieni i utwardził podjazd.

 

 



Część ściany wykopu obsypała się wprost na fundament, przyprawiając Supermęża o stan przedzawałowy.zwalisko.jpg.6b727bb21840ce9882bf2c99bc74f12a.jpg Na szczęście szkody okazały się znikome.

 

 



Budowlańcom jakoś przeszedł w międzyczasie zapał, a raczej podłapali inne zlecenie i przybyli na nasze włości dopiero w środę. Wzięli się jednak do roboty i pierwsze mury wspięły się do góry. piwnica.jpg.8aa7d3d7fe7bb794741f26705e15c118.jpgPrzywieziono też pustaki ceramiczne, z których miały powstać ścianki działowe. pustaki.jpg.30db6de8a21c2f2fd2efc8719a0eed8b.jpg

 

 



- Nareszcie coś się dzieje! – zakrzyknęliśmy uradowani. A uczyła mama, że nie należy mówić hop, póki nie przeskoczysz! Już wkrótce mieliśmy dowiedzieć się jak nagle, a niespodziewanie na biednego budowlańca może spaść sterta nieszczęść, katastrof, zgoła istny armagedon!

naprawa.thumb.jpg.5e9a6c70d36ebf066974785bb76c5462.jpg

zwalisko.jpg.6b727bb21840ce9882bf2c99bc74f12a.jpg

piwnica.jpg.8aa7d3d7fe7bb794741f26705e15c118.jpg

pustaki.jpg.30db6de8a21c2f2fd2efc8719a0eed8b.jpg

naprawa.thumb.jpg.5e9a6c70d36ebf066974785bb76c5462.jpg

zwalisko.jpg.6b727bb21840ce9882bf2c99bc74f12a.jpg

piwnica.jpg.8aa7d3d7fe7bb794741f26705e15c118.jpg

pustaki.jpg.30db6de8a21c2f2fd2efc8719a0eed8b.jpg

naprawa.jpg

zwalisko.jpg

piwnica.jpg

pustaki.jpg

naprawa.jpg

zwalisko.jpg

piwnica.jpg

pustaki.jpg

chodasia

Fundamenty

 

 

Nareszcie nasz domek nabrał pierwszych kształtów. Panowie zaszalowali fundamenty zaszalowane.jpg.0d77e460e8fef62031e57e165b47f33c.jpgi przyjechała wielgachna grucha, by je zalać. grucha.jpg.58856769039e58fdfff79ac0944bb8bd.jpg

 

 



Nasi święci budowlańcy sugerowali nam, by w betonie zatopić obrazek Matki Boskiej na szczęście. Ciekawa jestem tylko, jak ich religijne poglądy mają się do kręcenia, kombinowania i mataczenia, które namiętnie wobec nas uprawiają.

 

 



Koniec końców fundament wyglądał jak basen wypełniony siwą wodą. fundament.thumb.jpg.4c40e2615db0f5a0d21971dd0389c722.jpg

 

 



W miarę jak prace dobiegały ku mecie, Supermąż nagabywany był przez robotników.

 

 



- Ale ładnie wygłaskany fundament!

 

 



- Uch, ale to była ciężka robota!

 

 



- I mojkę postawiliśmy.

 

 



- Flaszka się należy! – przeszli do konkretów.

 

 



Nieobeznani z budowlanymi rytuałami, zdobyliśmy informacje nowe, a ciekawe. Znów w trosce o nasze szczęście panowie podjęli energiczne działania. Wyrwali z pobliskich chaszczy uschnięte drzewo. Wbili je pracowicie w ziemię. I poprzywieszali na gałęziach śmieci sortu różnego: zużyte rękawice, kawałki styropianu, pustą butelkę po coca–coli. Oznajmili, iż to cudactwo nazywa się mojką mojka.thumb.jpg.b879e7bd4c0f08a3d6dae20e3885c7a3.jpgi jakby nie było, flacha się za nią należy. Cóż było robić? Poszliśmy do sklepu i zakupiliśmy pożądane wiktuały. Wręczyliśmy je rozochoconym budowlańcom i wróciliśmy do domu.

 

 



Na drugi dzień się okazało, że impreza była na tyle huczna, że panowie pozostawili otwartą na oścież skrzynkę z prądem, a kluczyki do niej i do szopy porzucili beztrosko w trawie. Na zdrowie! Za szczęście inwestora!

zaszalowane.jpg.0d77e460e8fef62031e57e165b47f33c.jpg

grucha.jpg.58856769039e58fdfff79ac0944bb8bd.jpg

fundament.thumb.jpg.4c40e2615db0f5a0d21971dd0389c722.jpg

mojka.thumb.jpg.b879e7bd4c0f08a3d6dae20e3885c7a3.jpg

zaszalowane.jpg.0d77e460e8fef62031e57e165b47f33c.jpg

grucha.jpg.58856769039e58fdfff79ac0944bb8bd.jpg

fundament.thumb.jpg.4c40e2615db0f5a0d21971dd0389c722.jpg

mojka.thumb.jpg.b879e7bd4c0f08a3d6dae20e3885c7a3.jpg

zaszalowane.jpg

grucha.jpg

fundament.jpg

mojka.jpg

zaszalowane.jpg

grucha.jpg

fundament.jpg

mojka.jpg

chodasia

 

 

Na nasze włości wjechał koparkowy potwór. Dom będzie podpiwniczony, więc i wykop musiał być nie byle jaki. Niczym buldożer kierowca śmigał sobie z łatwością po wyprodukowanych przez samego siebie górach i dolinach, a Supermąż jęczał z zachwytu:

 

 



- Ja też taką chcę! – Taką, to znaczy jak na poniższym obrazku. koparka.jpg.3c7cc52a670d6bf969502bf948d606be.jpg

 

 



Kierownik budowy zachwycał się:

 

 



- Ale świetną ziemię macie! – Na czym ta świetność miałaby polegać, nie wyjaśnił. Na geologa też nam nie wygląda, więc nie popadaliśmy w przesadną euforię. Jak się miało później okazać, całkiem słusznie.

 

 



W tym samym czasie reszta ekipy skręcała na poboczu zbrojenia do fundamentów. st

 

 



Jak dla mnie, wygląda to jak kupa zardzewiałego żelastwa. I trochę się boję, czy te pręciki utrzymają tony cementu, kilogramy mebli, zapas książek, niczym w niezgorszej miejskiej bibliotece publicznej i na końcu nas samych. Czy będziemy stanowić spore obciążenie, to się dopiero wyjaśni, gdy rozstrzygniemy kwestię, czy z tych wszystkich około budowlanych nerwów tyjemy, czy chudniemy. Nie ukrywam, że optowałabym przy tym drugim rozwiązaniu. Przynajmniej jakiś pożytek z tych przepychanek by wyniknął.

 

 



Pan powyciągał sporo ciekawych okazów. 322opata.jpg.b6a718053366cfaf401079cb12746c03.jpg

 

 



Aż powstała imponująca kupka. g322azy.jpg.a8ee3d57e5147888317008b1d9f49013.jpg

 

 



Gdy zbieraliśmy się do odwrotu, do końca wykopalisk pozostało jakieś trzydzieści centymetrów głębokości. Zapewnieni przez szefa, że wszystko jest ok, odjechaliśmy spokojnie. Nie minęło pół godziny, kiedy rozdzwonił się alarmujący sygnał telefonu.

 

 



- My dalej nie kopiemy, bo tu lita skała jest! – oświadczyli budowlańcy. – Jakim cudem trzydzieści minut temu jej tam jeszcze nie było, nie potrafili wyjaśnień.

 

 



- Możemy kopać, ale po renegocjacji ceny! – poinformowali łaskawie.

 

 



- Albo zaraz pan tu przyjedzie na działkę, albo my się zmywamy i tyle nas widzieliście – usłyszał zszokowany Supermąż.

 

 



Wściekli wróciliśmy na działkę, by odbyć awanturę numer jeden z naszymi kochanymi budowlańcami. A miało być ich więcej. Oj, więcej! Trzeba było zawczasu brać nogi zapas i wywalić ich na zbite ryjki! Mądrzy jesteśmy teraz – po szkodzie.

 

 



Wtedy, poradziwszy się kierownika budowy, postanowiliśmy posadowić budynek o te trzydzieści centymetrów wyżej i nie dopłacać ni grosza tym naciągaczom. Zresztą przez cały ten dzień, gdy pracowała koparka, szef ekipy wynajdywał co rusz nowy powód by renegocjować cenę. Ponieważ Supermąż zbijał każdy jego wyssany z palca argument, postanowił pójść na całość i zastrajkować z koparką. Oj, nietęgie mieli miny, kiedy okazało się, że numer nie wypalił.

 

 



Wkrótce nadjechał wspólnik naszego budowlańca i rozpoczął przedstawienie. Repertuar miał szeroki i niezwykle bogaty:

 

 



- obrażanie się, tupanie nogą i odchodzenie bez słowa,

 

 



- powracanie po minucie, gdy dostrzegł, że nikt za nim nie biegnie,

 

 



- szeptanie czegoś zaciekle swemu wspólnikowi na ucho,

 

 



- używanie niezwykle dorosłego argumentu pt. „to nie ja, to on”!

 

 



Koniec końców, nasz wykop prezentował się tak:

 

 



d

koparka.jpg.3c7cc52a670d6bf969502bf948d606be.jpg

st

322opata.jpg.b6a718053366cfaf401079cb12746c03.jpg

g322azy.jpg.a8ee3d57e5147888317008b1d9f49013.jpg

d

koparka.jpg.3c7cc52a670d6bf969502bf948d606be.jpg

st

322opata.jpg.b6a718053366cfaf401079cb12746c03.jpg

g322azy.jpg.a8ee3d57e5147888317008b1d9f49013.jpg

d

koparka.jpg

st

łopata.jpg

głazy.jpg

d

koparka.jpg

st

łopata.jpg

głazy.jpg

d

chodasia

Startujemy!

 

 

Nastał zbyt długo wyczekiwany dzień! Geodeci wkroczyli na działkę, by ustalić, gdzie dokładnie stanie nasz domek.

 

 



Przywieźli ze sobą specjalistyczny osprzęt. Rozstawili takie żółte coś.

 

 



Geodeciwakcji2.jpg.453d1aaa6bddac771995200844de9b32.jpg

 

 

 



Powbijali drewniane płotki w ziemię.

 

 



P1150151.jpg.319df27bcd7948d0356fd857df4b7e6e.jpg

 

 

 



Ale Supermąż nie był przekonany. No bo jak to ma być sześć metrów? W życiu Warszawy! Pod kpiącym okiem geodetów przemierzyłam odległość, stosując niezawodną, tradycyjną miarę – jeden krok równa się jeden metr. Nawet się zgadzało. Supermąż dla pewności uruchomił miarkę budowlaną. Wciąż się zgadza. A jednak nie wygląda! Specjaliści chyba już nas – niedowiarków mieli dosyć, bo spoglądali krzywo i szeptali coś do siebie.

 

 



Do domu jeszcze daleko, ale na działce stanęły pierwsze budowle!

 

 



Szopka na narzędzia.

 

 



Szopa.thumb.jpg.2d40c456d852945c0c4fd7394dea093a.jpg

 

 

 



Oraz przecudnej urody latryna,P1150095.thumb.jpg.28e3820c0449fc4a388a4a3b25d4652a.jpg w której siedząc, można podziwiać panoramę górską. Skrzyczne.thumb.jpg.44e60e7705fa148a33b20cf3bde8af3a.jpg]

 

 



Już pojawił się sznur chętnych na weekendowego grilla na działce.

 

 



Przyjechała też już stal. No i pojawił się pierwszy zgrzyt. Bo prętów miało być 180, a dojechało 150. Przy czym, nie wiedzieć, czemu, cena pozostała ta sama. Po przeliczeniu wszystkiego dokładnie, doszliśmy do wniosku, że ni chybi orżnięto nas o parę dyszek. Machnęliśmy jednak zrezygnowani ręką i postanowiliśmy, że nic nie zakłóci naszej radości z pierwszych postawionych kroków!

Geodeciwakcji2.jpg.453d1aaa6bddac771995200844de9b32.jpg

P1150151.jpg.319df27bcd7948d0356fd857df4b7e6e.jpg

Szopa.thumb.jpg.2d40c456d852945c0c4fd7394dea093a.jpg

P1150095.thumb.jpg.28e3820c0449fc4a388a4a3b25d4652a.jpg

Skrzyczne.thumb.jpg.44e60e7705fa148a33b20cf3bde8af3a.jpg

Geodeciwakcji2.jpg.453d1aaa6bddac771995200844de9b32.jpg

P1150151.jpg.319df27bcd7948d0356fd857df4b7e6e.jpg

Szopa.thumb.jpg.2d40c456d852945c0c4fd7394dea093a.jpg

P1150095.thumb.jpg.28e3820c0449fc4a388a4a3b25d4652a.jpg

Skrzyczne.thumb.jpg.44e60e7705fa148a33b20cf3bde8af3a.jpg

Geodeci w akcji 2.jpg

P1150151.jpg

Szopa.jpg

P1150095.jpg

Skrzyczne.jpg

Geodeci w akcji 2.jpg

P1150151.jpg

Szopa.jpg

P1150095.jpg

Skrzyczne.jpg

chodasia

 

Gotowy projekt domu, wydawałoby się. Nic tylko budować. Otóż, nic bardziej mylnego! Teraz dopiero musieliśmy zastanowić się, z czego stawiamy ściany, czym pokrywamy dach, jakiej wielkości chcemy okna. A przede wszystkim, trzeba było wykryć gęsto rozsiane w projekcie buble, żeby później zaoszczędzić sobie zbędnych stresów i niepotrzebnej straty pieniędzy.

 

Szybko zorientowaliśmy się, że architekci projektujący domy muszą mieć podpisane stosowne umowy z producentami poszczególnych elementów do tego niezbędnych. A nóż nieznający się na rzeczy inwestor, da się zbajerować sugestiom.

 

Nasza Megi miała rzekomo powstać z jednowarstwowej ściany Ytong. Wybraliśmy się więc do marketu budowlanego, by obejrzeć to cudo. Supermąż dotknął i...kawałek został mu w ręce.

 

- To znaczy, że jakby tak przywalić solidnie z młota w ścianę, można by wejść do domu bez używania drzwi? – zastanawiał się zszokowany.

 

Prędko więc porzuciliśmy tę koncepcję i po przestudiowaniu wszelkich dostępnych w internecie materiałów, wykończeniu tuszu w zamęczonej od ciągłego drukowania kolejnych materiałów drukarce, zyskaniu wiedzy absolutnej, zdecydowaliśmy się na ścianę dwuwarstwową z ceramiki poryzowanej – Thermopor Leiera.

 

Dachówkę już mieliśmy, więc nie było dyskusji. Ale co do więźby, to nie było tak kolorowo. Bo przekroje trzeba zmienić, gdyż przecież w górach inna strefa obciążenia śniegiem i wiatrem występuje niż w reszcie kraju.

 

Najciekawszym pomysłem szalonego architekta wydało nam się umieszczenie w piwnicy tzw. doświetlaczy, czyli ogromnych okien, zapewniających więcej światła. Ich największą atrakcją była cena. Trzy razy taka co zwykłych okien. A poza tym, po co nam jasność w podziemiach? Węgiel nie będzie raczej zgłaszał pretensji. Pralka i piec też powinny dać sobie radę. Myszy postaramy się nie mieć.

 

Poszerzyliśmy też drzwi wychodzące na taras. A w garażu zostawiliśmy tylko jedne okienko zamiast trzech.

 

Dokonane zostały również jakieś machlojki ze stropami. Z tych zrobionych z Phorothermu przeszliśmy na Terrivę, przez co mamy krótsze belki stropowe. Powstaną też jakieś tajemnicze podciągi.

 

Brzmi to wszystko mądrze. Supermąż dyktuje właśnie, co mam pisać, a ja już się tylko zastanawiam, kiedy wreszcie nadejdzie upragniony moment, gdy będę mogła z zapałem wziąć się za urządzanie wnętrz. Jaki kolor, gdzie jaki mebel, jaka faktura. To przemawia do mojej wyobraźni.

chodasia

Zapadamy w sen zimowy

 

Nieubłaganie nadciągała jesień. A nasza budowa nie ruszyła ani o milimetr. Desperackie próby znalezienia nowych budowlańców, spełzały na niczym. Trawa więdła, a nasze nadzieje razem z nią.

 

Znalazło się wprawdzie paru takich, którzy obiecywali, że jeszcze do końca roku wybudują nam piwnicę. Ale po co nam sama piwnica? W zimie do niej śniegu naleci, wszystko zamoknie, zawilgotnieje i na co to komu? Niczym te misie, wraz z pierwszymi płatkami śniegu, zapadliśmy w sen.

 

I śniło nam się, że nasz domek już stoi. Że budowlańcy nas nie oszukali. Że starczyło nam na wszystko pieniędzy. Że nie było żadnych sprzeczek i awantur. Że kierownik budowy wykonywał swoją pracę bez prób wyciągania dodatkowych pieniędzy i haseł w stylu:

 

- Jak ja panu znajdę jakąś oszczędność, to co ja z tego będę miał dla siebie?

 

A potem obudziliśmy się niestety. Za oknem leżały grudniowe zaspy. A sen nie chciał stać się jawą.

 

Do tego znajomi i rodzina dobijali nas pytaniami:

 

- No,jak tam idzie budowa?

 

- To jest niemożliwe, żebyście nie mogli znaleźć ekipy!

 

- No i rok macie w plecy!

 

Życzenia świąteczne też nie napawały optymizmem.

 

- Życzymy wam, żebyście WRESZCIE wybudowali ten dom.

 

Na poważnie rozważaliśmy już opcję, żeby rzucić to wszystko w cholerę i wyjechać jak najdalej, gdy wtem do Supermęża zadzwonił telefon. Pan po drugiej stronie zadał zohydzone pytanie:

 

- Macie już firmę budowlaną?

 

- NIE!!! - wrzasnęliśmy zgodnie z prawdą.

 

- A nie chcielibyście zatrudnić mojej? – zaskoczył nas doszczętnie.

 

Był to pan, którego poznaliśmy podczas kupowania dachówki. Wydawał się całkiem rozsądny, na poziomie i nie zionął wódą w promieniu kilometra. Nie pracując jeszcze dla nas, już doradził nam więcej niż opłacany kierownik budowy.

 

Długo się nie zastanawialiśmy. Pojechaliśmy jeszcze zobaczyć aktualnie realizowaną przez jego firmę budowę. W otoczeniu gór stał piękny, ogromny dom, a w środku urzędowali robotnicy.

 

- My też taki chcemy! – zakrzyknęliśmy.

 

No, może trochę mniejszy, bo kto by sprzątał taki metraż? I tym sposobem mieliśmy ekipę budowlaną. Oby ostatnią.

chodasia

Dach nad głową

 

Ruszyliśmy na przeszpiegi. Misja – zbadać lokalny rynek hurtowni budowlanych, sprawdzić, co, kto oferuje i jakie rabaty może nam zaproponować.

 

Niektórzy sprzedawcy pozostają wciąż w błogim przekonaniu, iż czasy PRL-u nigdy nie odeszły w niebyt. Wychodzą z założenia, że klienta należy traktować jak najgorszego intruza, przeganiać niczym natrętną muchę i najlepiej, żeby błagał o względy, prosił o audiencję i czołgał się uniżenie.

 

- Nie ma! Nie wiem! Bo co? – to serwowane przez nich uprzejmości.

 

Na szczęście są już tacy, którym zależy na sprzedaży i wiedzą, jak się do tego zabrać.

 

Podczas naszych wędrówek trafiliśmy na jedną hurtownię, gdzie przyjął nas bardzo miły pan i zaproponował ofertę nie do odrzucenia. Wprawdzie ekipy budowlanej jeszcze nie mieliśmy, cegieł też nie, nawet nędznego worka cementu, ale już postanowiliśmy zakupić dachówkę.

 

W owej hurtowni zorganizowano święto dachówki. Nie byle jakie to święto, jak się okazało. Ceny konkurencyjne, a do tego urządzono festyn! No tego, to już nie mogliśmy odpuścić.

 

Mimo ulewnego deszczu, zapakowaliśmy się w samochód i przybyliśmy na imprezę. Kupiliśmy korzystnie dachówkę i ruszyliśmy zajmować się ważniejszymi sprawami.

 

Na placu rozstawiono scenę, na której powrzaskiwał zespół rockowy, wyśpiewujący hity reklamowe pewnej firmy, produkującej dachówkę. Wokół pełno namiotów, pod którymi kryli się przemoknięci biesiadnicy, siorbiący mimo zimna darmowe piwo i pogryzający tłustą kiełbasę wyborczą. Przyłączyliśmy się z rozkoszą. A do tego przyszedł czas na konkursy!

 

- Pierwszy raz w życiu coś wygrałem! – zachwycał się Supermąż, przyciskając z czułością do piersi piłkę nożną, koszulkę i plecaczek, które udało mu się wygrać.

 

Na pamiątkę dostał jeszcze dwie miarki i już był w siódmym niebie. A na dodatek skorzystaliśmy jeszcze z kolejnej promocji i po paru tygodniach przyszła do nas paczka, a w niej grill ogrodowy.

 

Co do samej dachówki, to wybraliśmy celtycką, grafitową. I już mamy dach nad głową, choć murów ni widu, ni słychu.

chodasia

 

Działka była, projekt był, papierkologia pozałatwiania. Tylko kto nam wybuduje ten dom? Bo ja sama co najwyżej mogę przykręcić żarówkę, Supermąż woli wykończeniowe roboty, a żadnych chętnych wujków – złotych rączek nie posiadaliśmy.

 

Przeszperaliśmy Internet w poszukiwaniu ekip budowlanych i niczym te jury w jakimś X Faktorze czy innym Idolu, wzięliśmy się za weryfikację. Przedział cenowy, jaki oferowali nam panowie był szeroki. Od całkiem rozsądnych ofert po ni chybi kosztorys budowy stadionu olimpijskiego.

 

Już teraz nie zliczę, z iloma delikwentami spotkaliśmy się osobiście. Pomysłowością tryskali na prawo i lewo. A to, że trzeba połowę działki wysypać żwirem, bo panie przecież ja tu nie podjadę. A to, że noclegi sobie życzą dla wszystkich członków ekipy, ich rodzin oraz bliższych i dalszych znajomych. Posiłki też by się zdały. Najlepiej pięciodaniowy obiad. Z deserem. A to, że dom murem kamiennym trzeba otoczyć, bo inaczej się wszystko zawali.

 

Kierownik budowy ze swojej strony wciskał nam uparcie, że mamy kanadyjskim systemem budować, bo kto to w dzisiejszych czasach zwykłe murowane ściany stawia? Doradców milion, a robotników wciąż brak.

 

W końcu drogą eliminacji zdecydowaliśmy się na małą, rodzinną firmę prowadzoną przez ojca z synem. Cena rozsądna, obietnice, że ho, ho. Do czasu propozycji podpisania umowy.

 

- Umowa? Jaka umowa? A co to umowa? Lepiej bez…

 

Kręcili nosem, stękali, wykrzywiali się, ale ostatecznie pogodzili się z faktem, że na lewo się nie da. Poczęli więc krzyczeć wniebogłosy:

 

- Zaliczka! My chcemy zaliczkę! Bo, panie, takie wydatki, to co ja biedny mam ze swojej własnej kieszeni wykładać? No nie ufasz mi pan?

 

Kiedy zrozumieli, że pierwszą kasę zobaczą po wykonaniu stanu zero, miny im zrzedły. To jak to? Nie da się naciągnąć frajera? Rozbebrać, co się da i zwiać z zaliczką jak najdalej? Albo siedzieć na innej budowie i wciąż obiecywać, że już jutro, już jutro przyjdziemy na waszą? Zrezygnowani przystali i na te straszliwe warunki.

 

Nadszedł ten szczęśliwy dzień. Tyczymy budynek! A mama nie uczyła, że nie mów hop, póki nie przeskoczysz i nie chwal dnia przed zachodem? Entuzjazm przyćmił nam zmysł podejrzliwości. Umówiliśmy się z budowlańcami, geodetą oraz kierownikiem budowy i przybyliśmy radośnie na działkę. A tam nikogo.

 

Po jakiejś półgodzinie nadjechał geodeta. Spojrzał na przytachane przez nas resztki boazerii, które miały służyć przy wytyczaniu budynku i zadał podstawowe pytanie:

 

- Gdzie ekipa?

 

A ekipy niet. Telefon nie odpowiada. W końcu przez przypadek któryś odebrał i oznajmił, że oni nie przyjadą, nie podpiszą żadnej umowy, bo nie i co mi tu pani będzie cisnąć! Ot co! Przecież nie o to chodzi, żeby oni się narobili, musieli przestrzegać jakichś durnych zasad, nie mogli robić, co im się rzewnie podoba i powtarzać średnio co tydzień:

 

- Panie! To będzie o wiele więcej kosztować! Musimy się dogadać.

 

Kierownik budowy zwyczajnie zapomniał sobie, że się z nami umówił.

 

Geodeta odjechał z kwitkiem.

 

My pozostaliśmy siedzieć na trawie i rozpaczać.

chodasia

 

 

Za twoimi ciężko zarobionymi pieniędzmi drogi inwestorze. Ustawowo przypieczętowany, ministerialnie zatwierdzony rządek osób tylko czekających, żeby zebrać swą dolę. A jak się uda, to jeszcze więcej. Zaczęliśmy odkrywać tę smutną prawdę, stawiając kolejne kroki po nabyciu projektu.

 

 



Na pierwszy rzut poszedł geodeta, który sporządził mapę ewidencyjną do celów projektowych – parę dobrych stówek pożegnało się z nami na zawsze. Potem architekt tworzący plan zagospodarowania działki i adaptujący projekt do lokalnych warunków – kieszenie zaświeciły pustkami. Przy okazji szanowny pan posadowił dom na działce sąsiadów, a nie na naszej. A cudów tych dokonał, nie fatygując się nawet osobiście na działkę.

 

 



Pozwolenie na budowę przyszło dosyć szybko. Do pierwszego wbicia łopaty dzieliła nas jednak jeszcze bardzo długa droga. Problem polegał na tym, że droga dojazdowa do działki była tylko na papierze. W rzeczywistości prezentując się jako zarośnięte pole. Jedynym środkiem lokomocji, który mógłby się tam dostać był stary, dobry traktor. Niestety takowym nie dysponowaliśmy i jakoś jednak woleliśmy pozostać przy samochodzie osobowym. Trzeba więc było od podstaw zbudować drogę.

 

 



Wcześniej jednak zakopać pod nią rury kanalizacyjne (te przyłącze udało nam się uzyskać, narażając się jedynie na wdychanie przesiąkniętego potem powietrza w zakładzie usług komunalnych) i wodociągowe (z zerową nadzieją na przyłączenie kiedykolwiek, gdyż filtrów nie ma i nie będzie, a i tak kolejka stu osób przed nami czeka). Oczywiście projekt przyłączenia kanalizacji również musi zatwierdzić niezastąpiony geodeta za drobną opłatą. Sto metrów drogi wysypaliśmy tłuczniem i od biedy można się było po niej poruszać.

 

 



Wiedzieliśmy już, że nie minie nas budowanie studni głębinowej. Wynajęliśmy więc kolejnego krwiopijcę – różdżkarza, który miał nam wskazać miejsce, w którym najlepiej kopać. Przybył wielką terenówą nażelowany goguś w błyszczących lakierkach i wyciągnął magiczne różdżki. Wystawił je przed siebie na wyprostowanych rękach, przybrał natchniony wyraz twarzy i począł przemierzać działkę.

 

 



Wtem pałki zadrgały.

 

 



- Tu! – zawyrokował guru.

 

 



Kiedy odebraliśmy mu sprzęt i sami próbowaliśmy, czy działa, jakoś nic nam się nie chciało ruszać. Widocznie nie posiadamy w głębi naszych jestestw magicznych mocy. Na koniec żigolo pobrał należność i przedstawił kosztorys własnej firmy kopiącej studnie. Tyleśmy go jak na razie widzieli.

 

 



Kolejnym dodatkowym wydatkiem było przyłączenie prądu. Pomijając już sam fakt, że czekaliśmy na końcowy rezultat bite siedem miesięcy, dotąd nie potrafię pojąc, na jaką cholerę nam dziesięć tysięcy różnych skrzynek, za które, każdą z osobna trzeba było słono zapłacić. Ale prąd mamy!

 

 



Gazu w pobliżu nie ma wcale, więc przynajmniej te udręki nas ominęły. Jeszcze tylko haracz dla kierownika budowy i już pozostało nam jedynie szukać ekipy budowlanej. Ale to już odrębna, bogata w dramatyczne zdarzenia historia.

 

 



rozkopanadroga.jpg.d055dfac7751addf0ca060707ca9f12f.jpgutwardzonadroga.jpg.20508c8e57b265700fed9ad0cd7dca65.jpg

rozkopanadroga.jpg.d055dfac7751addf0ca060707ca9f12f.jpg

utwardzonadroga.jpg.20508c8e57b265700fed9ad0cd7dca65.jpg

rozkopanadroga.jpg.d055dfac7751addf0ca060707ca9f12f.jpg

utwardzonadroga.jpg.20508c8e57b265700fed9ad0cd7dca65.jpg

rozkopana droga.jpg

utwardzona droga.jpg

rozkopana droga.jpg

utwardzona droga.jpg

chodasia

Poszukiwania projektu

 

Działkę już mieliśmy. Pozostawał problem, co na niej postawić. Teraz wiem już jedno. Znalezienie wymarzonego projektu domku jednorodzinnego można spokojnie porównać do dotarcia do zaginionej Atlantydy. Albo wpadnięcia na trop bursztynowej komnaty. Jednym słowem, łatwo nie jest.

 

Byliśmy pewni, że chcemy:

 

- domek z poddaszem użytkowym, ok. 100m2 powierzchni,

 

- trzy sypialnie na górze,

 

- okna dachowe,

 

- jeden dodatkowy pokój na parterze na gabinet,

 

- werandę,

 

- kominek,

 

- taras,

 

- przynajmniej jeden balkon,

 

- otwartą kuchnię,

 

- dwie łazienki.

 

Co do piwnicy, nie mieliśmy zdania. Niby bardzo przydatna, jednak kosztowna.

 

Zorientowawszy się, że w Internecie aż roi się od pracowni architektonicznych, a samych projektów jest tyle, że już twórcom zabrakło imion do ich nazywania, popadłam w depresję. Jak z tego gąszczu wydobyć ten jeden, jedyny? Zawaliłam całą podłogę w pokoju kartkami A4, na których rozrysowałam skomplikowane tabelki. Wpisywałam do nich co bardziej interesujące projekty i w podkategoriach uwzględniałam, czy posiadają one cechy, które uznaliśmy za niezbędne w naszym domu. Grunt to przyjąć naukowe metody działania i zawierzyć systematyczności.

 

Bardzo spodobała nam się Oliwia z Archipelagu. Tylko że jednak za duża. Ostatecznie w wielkim wyścigu na czołową pozycję wysunęło się dwóch liderów: Megi z garażem Archipelagu i Lolek pracowni IGN. Po licznych perturbacjach w postaci:

 

- wysuwania racjonalnych argumentów (rzadkość),

 

- prób losowania za pomocą orła i reszki,

 

- naciskaów zewnętrznych w postaci Taty wykrzykującego: „a gdzie będziecie kosiarkę trzymać, jak zrezygnujecie z piwnicy”?,

 

- szukania pomocy u wróżki,

 

- porównywania przyprawiających nas o skoki ciśnienia kosztorysów,

 

zdecydowaliśmy się na Megi z garażem.

 

Pozostało rozstrzygnąć niewiarygodnie trudną zagadkę, która sprowadzała się do pytania:

 

- Gdzie na tej działce jest północ?

 

Bo przecież taras najlepiej, żeby był od południa, tak samo salon, w którym najczęściej się siedzi i większa dawka promieni słonecznych jest jak najbardziej wskazana. Wyrywając sobie z rąk atlas, przeszukując mapy, pytając, kogo tylko się dało, w końcu udało nam się ustalić kierunki świata. Wyszło z tego niezbicie, że musimy mieć lustrzane odbicie projektu.

 

Zamówiliśmy Megi przez Internet i już po paru dniach przyszedł do domu tajemny kuferek.

chodasia

Złe dobrego początki

 

- Yes! Yes! Yes! – mogłabym wyskandować za jednym z byłych premierów. W końcu zaczynamy! Jutro tyczymy budynek. Długa, kręta i wyboista droga prowadziła nas do tego punktu.

 

Zaczęło się od marzenia. Domek na podbeskidzkiej wsi, w spokojnej okolicy, jednak nie za daleko od miasta. Koniecznie z widokiem na góry. A na tarasie, wychodzącym na niewielki, zmyślny ogródek ja i mój Supermąż.

 

Nie gromadzenie funduszy na ten zacny cel okazało się, mimo przewidywań, najtrudniejsze. Przeszkodą nie do pokonania numer jeden było znalezienie działki. Co gorsza, musieliśmy działać na odległość. Zasiedliśmy więc raźno do Internetu i przepuściliśmy szturm na portale oferujące nieruchomości. Gdy opadł pierwszy entuzjazm, zaczęło nam się mienić w oczach.

 

- Czy naprawdę chcą nam opylić tę na dziesięć metrów szeroką, długą na sto, ni chybi, bieżnię dla skoczków w dal? – dziwił się Supermąż.

 

- A ten transformator na samym środku pola dałoby się jakoś wkomponować w elewację? – zastanawiałam się zdesperowana.

 

Jeśli cena działki wyglądała na przystępną, można było w ciemno zakładać się, że gdzieś tam tkwi haczyk w postaci:

 

- najbliższego sąsiedztwa cmentarza,

 

- zadłużonej hipoteki,

 

- słupa wysokiego napięcia w prezencie lub wspomnianego transformatora,

 

- rolnego charakteru gruntu, choć właściciel zarzeka się, iż toż to działka budowlana, panie,

 

- wymiarów pozwalających wybudować na niej najwyżej karmnik dla ptaków,

 

- położenia na skarpie, na której pionu nie utrzymałyby nawet najbardziej szanujące się kozice górskie.

 

Gdy już upatrzyliśmy coś w miarę odpowiadającego naszym oczekiwaniom, wysyłaliśmy mojego Tatę, który był na miejscu, na zwiady. Powracał nieodmiennie z informacją:

 

- Bez sensu! – I nie miał tu bynajmniej na uwadze walorów działki, lecz samą ideę budowy domu i to jeszcze tak daleko od rodzinnego Śląska!

 

Osobiście obejrzeliśmy kilka gruntów. A schody piętrzyły się coraz wyżej.

 

Jedna działka znajdowała się na uroczym wzniesieniu, z którego roztaczał się widok na Jezioro Żywieckie. Czegóż chcieć więcej? Może tylko tego, żeby właściciel, posiadający również działkę obok, nie uszczknął sobie paru metrów z tej do sprzedania, bo droga wydawała mu się za wąska. Tym sposobem nasza niedoszła ziemia zamieniła się w kiszkę nienadającą się do niczego.

 

W kolejnej miejscowości agent nieruchomości zapewnił nas na duszę własnej babki, że, choć wodociągu nie ma, istnieje możliwość przyłączenia do tzw. samociśnienia. Kiedy Tata udał się na osobiste zwiady, miejscowi górale powiedzieli mu, co o nim myślą.

 

- Żadnym obcych tu nie chcemy! – wydzierali się zza stodoły. – I wody nie damy! Bo nie!

 

W innej wiosce wszystko niby grało, ale jakoś tak szaro i ponuro dookoła. A do tego ciężarówki z materiałami budowlanymi musiałyby nauczyć się latać, by pokonać skarpę oddzielającą działkę od drogi.

 

Poczęliśmy już rwać włosy z głowy i obgryzać paznokcie z rozpaczy, kiedy sytuację uratowała moja Mama. Odwiedzając przyjaciół posiadających domek w niewielkiej wsi pod Żywcem, zwęszyła okazję. Znajomy znajomego słyszał, że znajomy jego znajomego ma do sprzedania grunt. Mama ruszyła więc tropem i znalazła dla nas perełkę.

 

Niecałe dwanaście arów wymiarowej działki na niewielkiej górce, z widokiem na Pilsko, Skrzyczne i Babią Górę. Cena przystępna, sąsiedztwo ładnych, nowych domków na uboczu wsi. Nie zastanawialiśmy się długo i już po miesiącu zostaliśmy właścicielami ziemskimi.

 

A oto, jak wygląda nasz kawałek pola:



×
×
  • Dodaj nową pozycję...