Gdy tak patrzę, co ja tutaj wymodziłem, to myślę sobie,że chyba jestem stuknięty. Tyle klepania w klawiaturę po to, by wyprodukować „dziełko”, którego nikt normalny i tak nie przeczyta. Chciałbym jednak pozostawić jakąś pamiątkę dla potomności, by dzieci wiedziały, jak ojciec stawiał dom. Niedobrze też, że dopiero teraz dokonuję pierwszego wpisu. Mnóstwo się wcześniej działo.
Dlaczego chcę wyprowadzić się z mojego mieszkanka?
Na początku był myśl, że skoro urodziła nam się córka, a zatem komfort naszego zamieszkiwania we wrocławskim blokowisku nieuchronnie spadnie, moglibyśmy pomyśleć o zmianie mieszkania na większe. Skoro zaś mieszkanie, to czemu nie od razu dom? Cena domu pod Wrocławiem nie jest dużo większa niż cena mieszkania w mieście, a standard mieszkania większy.
Wszystko ma swoje plusy i minusy. Posiadanie domu również. Uciążliwy jest zwłaszcza dojazd do pracy i wszelkiego typu rozrywek i atrakcji, które oferuje duże miasto. Urodziłem się we Wrocławiu i nigdy nie mieszkałem w małym mieście, miasteczku ani na wsi, pomijając krótkie wizyty u krewnych i powinowatych. W kierunku przeprowadzki do domku za miastem pchała mnie żona, która pochodzi z niedużego Przemyśla i która chyba do dzisiaj nie przyzwyczaiła się tak naprawdę do odgłosów wielkiego miasta. Mi tak naprawdę miasto odpowiada, ale jestem gotów podjąć ryzyko budowy domu z dala od niego. Jeżeli mi się nie spodoba, do miasta zawsze będę mógł wrócić.
Zalety budowy domu w oparciu o projekt indywidualny
Tak więc w marcu 2015 urodziła się Zosia, a już w kwietniu jeździliśmy z nią po podwrocławskich wioskach, oglądając domy. Pierwsza myśl bowiem była nie o budowie, a o kupnie gotowego domu u dewelopera. Dlaczego? Bo to łatwiejsze niż budowa własnego domu i bez porównania szybsze. Szybko zdaliśmy sobie jednak sprawę, że nie jest to dobry kierunek. Nawet nie ze względu na to, że deweloperzy budują oszczędnie i ładny dom niekoniecznie będzie ładny za kilka lat, gdy wyjdą na wierzch wszelkie budowlane niedoróbki, wynikające ze stosowania tanich materiałów i byle jakich wykonawców. O tym, że tak bywa, dowiedziałem się później. Po prostu układy tych domów były przeważnie do niczego. Szczególnie irytowała mnie mania pozostawiania na dole wielkiego salonu połączonego z jadalnią i wciśnięcia na piętrze czy poddaszu kilku pokojów. Czy większość ludzi naprawdę spędza swoje życie oglądając telewizję w salonie? Gabinecik z książkami i komputerami musi być! Podobnie jak musi być oddzielona strefa dzienna od nocnej.
Nawet jeżeli niektórzy deweloperzy proponowali jakieś modyfikacje układu przez dostawienie dodatkowych ścian działowych, szybko odkryłem, że jest to tylko półśrodek. W sumie lepiej po prostu wybudować na swojej działce to, co sobie człowiek wymarzył. Może problemów podczas budowy jest więcej, ale w efekcie mieszka się w domu, który spełnia postawione przez budującego wymagania.
Jako że o budowlane nie miałem zielonego pojęcia i obowiązki z tym związane wydawały mi się przytłaczające, zważywszy na ogrom różnych innych spoczywających na mnie zadań, doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie znaleźć kogoś, kto mi ten dom wybuduje, czyli inwestora zastępczego. Okazało się to nadspodziewanie proste. Mąż koleżanki z pracy był inżynierem budowlanym pracującym dla dużego dewelopera, a jego kolega z pracy zabawiał się po godzinach w kogoś w rodzaju inwestora zastępczego. Koleżanka skontaktowała mnie z owym kolegą, a ów kolega namówił mnie na skorzystanie z usług znajomej pani architekt i zamówienie projektu indywidualnego.
Długo nie musiał przekonywać mnie do projektu indywidualnego. Szybko doszedłem, że chociaż w Internecie roi się od rozlicznych projektów, w rzeczywistości oparte są one na pewnych powtarzających się pomysłach. I znowu ten wielki salon na dole, zazwyczaj połączony z kuchnią. Albo na piętrze dziwaczny układ pokoi: ciasne i kiszkowate, z małymi okienkami. Albo jakieś chore balkoniki. A jak już prawie wszystko się zgadzało, to nie było garażu w bryle budynku albo był garaż jednostanowiskowy (ja będę odśnieżał samochód, a żona hop do autka i w drogę, śmiejąc się ze skrobiącego szybki małżonka - o, niedoczekanie!).
W tym momencie oglądaliśmy już nie domy, a działki. A prawdę mówiąc, głównie wioski, patrząc przy okazji, gdzie są jakieś przeznaczone na sprzedaż tereny. Zaczęliśmy od zachodu Wrocławia i o ile Lutynia i Miękinia jakoś nie przypadły nam do gustu (w większości szczere pola, na których niedawno jeszcze rosły buraki, a bardzo zależało nam na starodrzewiu, najlepiej przy drodze, z której wjeżdżałoby się na działkę), to kilka wiosek było naprawdę fajnych. Takie Małkowice na przykład. Doprawdy piękna wioska. Dojazd do miasta też nie wydawał się zły, jak na Wrocław, zwłaszcza w świetle planów rychłej budowy obwodnicy Leśnicy.
No cóż, ale działek ładnych tam nie było. A jak była znośna działka, to akurat przebiegała nad nią linia wysokiego napięcia.
Potem odkryliśmy piękną działkę w Mokrym. To osiedle na skraju Wrocławia, ale w granicach miasta, trochę za Leśnicą. Lokalizacja świetna, a cena - jak na Wrocław - przyzwoita. Wad jednak też kilka miała, jak się okazało przy dokładniejszym badaniu. Kształt nieco kiszkowaty, media tylko podstawowe i przede wszystkim brak miejscowego planu zagospodarowania i warunków zabudowy. Do tego jakaś służebność w księgach wieczystych.
Te braki można usunąć, ale nie wiadomo, ile by to mogło trwać. To jest Wrocław. Tu w urzędach mają co robić, więc sprawy są rozpatrywane z odpowiednim namaszczeniem.
Ostatecznie zrezygnowałem ze względu na to, że zacząłem się bać, że jakiś deweloper oszpeci to ładne osiedle, stawiając na jego terenie wielkie osiedle bloków lub rzędy szpetnych szeregówek. Po drugiej stronie ulicy zamknięto niedawno stadninę koni, a należący do niej teren właściciel sprzedał. Może za chwilę zaczną tam budować blokowisko?
Na południe od Wrocławia jest płasko i jakoś pustawo. Dopiero koło Sobótki zaczyna być ciekawiej, ale to daleko. No i dojazd nie najlepszy.
Wschód Wrocławia to jakieś kuriozum. Działki są niedrogie i dobrze uzbrojone, nawet z gazem. Okolice nawet ładne, bywają ciekawe działki. Ale co z tego, jak dojazd do Wrocławia jest tragiczny i to się na pewno nie zmieni, bo nie wiadomo, jak właściwie można by do tego Wrocławia wjechać.
Wschodnia obwodnica, którą kuszą sprzedający działki, niczego nie rozwiązuje. Jest to wąska droga prowadząca od Bielan do jakiegoś węzła za Kiełczowem. Czyli w efekcie by wjechać do miasta, mogę sobie pojechać w jedną albo w drugą stronę i wbić się w jeden z korków, które stoją sobie w godzinach szczytu. Do tego są to często tereny powodziowe, zalane podczas Wielkiej Powodzi.
No i północ. Północ okazał się fajna. Do Wrocławia są dwie drogi - z Obornik i Trzebnicy. Obie dzisiaj raczej zakorkowane, ale z perspektywą rychłego częściowego odkorkowania ze względu na zaawansowane prace związane z budową trasy szybkiego ruchu do Poznania.
Długo zastanawialiśmy się i oglądaliśmy działki, aż w końcu znaleźliśmy tą właściwą, niedaleko od Trzebnicy. Układ idealny, z wjazdem od północy i starodrzewiem przy drodze (a właściwie w rowie oddzielającym drogę od działki). Wioska z klimatem i pięknym kościółkiem. Właścicielka i przyszła sąsiadka sympatyczna. A drugi sąsiad, to jej pracujący w policji zięć - oj, pożądane sąsiedztwo. No i cena - mniej niż 50 złotych za metr kwadratowy (a metrów kwadratowych 2200, nie ma potrzeby cisnąć się na skrawku terenu, na którym ledwo zmieści się prócz domu skromny ogródek).
Do tego zlokalizowana bardzo blisko centrum miejscowości z zabytkowym kościółkiem i przystankami komunikacji publicznej.A teraz minusy: praktycznie komunikacji publicznej (inna działka, którą rozważaliśmy, w Szewcach, tego problemu nie miała), bo trudno uznać za takową gminny autobus jeżdżący co godzinę, z którego trzeba by się przesiąść na kolejny, by dojechać do miasta. Szkolny autobus ułatwi podróż dzieciom do szkoły, ale dla nas jest nieużyteczny.
Poza tym znowu służebność w postaci prawa zamieszkiwania brata właścicielki i brak miejscowego planu zagospodarowania.
Doszliśmy jednak do wniosku, że plusy znacznie przeważają na minusami, a nawet jeżeli przyjdzie nam zaczekać na uporządkowanie spraw, to po pierwsze, to nie jest Wrocław, więc tempo będzie pewnie lepsze, a po drugie, aż tak bardzo nam się nie śpieszy.
Był też przepust przez rów, a właściwie rowisko. Taka inwestycja kosztuje dość sporo, a przy tym wymaga raczej skomplikowanej papierologii, w tym uzyskania pozwolenia wodno-prawnego, tak zwanego operatu. Doszedłem jednak do wniosku, że skoro cena jest tania, to zrównoważy mi te dodatkowe koszta, a posiadanie rowu wyłapującego spływającą z pól wodę na granicy działkiem nie jest znowu takim złym rozwiązaniem.
Póki co więc dogadaliśmy się z właścicielką, która zaczęła odkręcać kwestie służebności, ja zaś zabrałem się za warunki zabudowy. Był lipiec 2015.
Koła biurokracji mielą wolno, więc warunki zabudowy uzyskaliśmy w kwietniu 2016. W tymże samym miesiącu z księgi wieczystej zniknęła feralna służebność. I wkrótce potem zostaliśmy właścicielami działki, wspierając się kredytem w banku ING, by mieć jeszcze trochę gotówki, gdy przyjdzie do budowy, choć teoretycznie moglibyśmy kupić działkę za gotówkę. Za notariusza z Trzebnicy (takiego wybraliśmy, wierząc, że ma dobre kontakty w miejscowym sądzie wieczystoksięgowym) zapłaciliśmy 4000 złotych.
W przypadku warunków zabudowy, najgorsze przejścia mieliśmy z konserwatorem. Okazało się bowiem, że nasza wioska to nie byle co, ale zabytkowy układ ruralistyczny. Nici z lukarn, wielospadowych dachów, wykuszy (zwanych przez moją żonę pieszczotliwie wypierdkami). Musimy wybudować prostą stodółkę: na planie prostokąta, z dwuspadowym dachem, bez żadnych dziwactw i wygibasów. I cóż z tego, że obok pełno jest rezydencji w stylu „szlachecki dworek“, a miejscowy proboszcz postawił sobie jako plebanię konstrukcję przypominającą zmniejszoną wersję bloku z jednego z miejskich blokowisk. To się działo kilka lat temu. Teraz konserwator trzyma inwestorów w żelaznym uścisku nowych przepisów.
No dobrze, ale przecież ma być projekt indywidualny. Jakoś zwalczymy opory konserwatora.
Wymieniliśmy sobie z nim pisma i uzgodniliśmy w miarę precyzyjnie, co nam wolno, a czego nie, by uniknąć w przyszłości niespodzianek.
Ale kto ten projekt ma właściwie realizować? Pani architekt-koleżanka inwestora zastępczego. Rozmawialiśmy już z nią, sprawiała dobre wrażenie. No to dzwonimy do inwestora zastępczego - i cóż się dzieje? Nie odbiera telefonu. Na maile nie odpowiada. Na SMSy też. Mąż koleżanki z pracy zmienił pracę i nie wie, co się dzieje u byłego współpracownika.
Do dziś nie wiem, co się stało, że inwestor zastępczy przestał dawać oznaki życia. W końcu poświęcił trochę czasu na nas i w końcu tak jakoś dziwnie pożegna się z nami. Nie, nie umarł, bo kiedyś przez pomyłkę przesłał mi SMS życzenia urodzinowego (nie w moje urodziny, więc pewnie wybrał w telefonie niewłaściwego adresata wiadomości).
Ale z inwestorem zastępczym przepadł też architekt. Trudno, trzeba będzie poszukać nowego.
Spotkaliśmy się z trzema - jednym emerytem (nie nasz klimat), śpieszącą się panią, która sprawiała wrażenie, jakby nas chciała spławić, i inną panią, która dla mnie była trochę dziwna, bo jakoś bez biznesowego obycia, ale żonie się spodobała - może właśnie dlatego.
Zamówiłem mapę do celów projektowych u geodety pracującego lokalnie w okolicach naszej wioski (co kosztowało mnie 1200 złotych). U geologa z Wrocławia zamówiłem zaś odwierty i badania geologiczne (1000 złotych za trzy odwierty, przy czym 200 złotych kosztowało wyznaczenie przez geodetę punktów, w których przeprowadzono odwierty). Gdy jednak mapa już była gotowa, a geolog przygotował opinię geologiczną i przyszło do negocjowania umowy z panią architekt, okazało się, że pani jest niezbyt chętna do negocjacji, a cena brutto zrobiła się naraz ceną netto. Na moje, jak mi się zdaje, uzasadnione protesty odpowiedziała zaś w taki sposób, że się obraziła.
Żona była niezadowolona, narzekała, że taka fajna pani architekt przeze mnie się obraziła. Cóż, żona może się być sobie niezadowolona, ale ja tam wolę, że się tej pani pozbyłem na wczesnym etapie, niż gdybym się z jej dziwactwami musiał użerać w połowie przygotowywania projektu.
Następna runda rozmów z architektami była ciekawsza. Przede wszystkim poprzedziliśmy ją przeglądnięciem ich projektów zamieszczonych w Internecie. Wybraliśmy takich, którzy oferowali ciekawe i nowoczesne, choć nieco surowe (czyli zgodne z wymaganiami konserwatora zabytków) formy architektoniczne. Jak można się domyślać, trafiliśmy na stosunkowo młodych ludzi. I takich, którzy raczej się cenili. Ich stawki były zdecydowanie wyższe niż architektów z pierwszej rundy. No i chyba tak właśnie powinno być. Dobra praca kosztuje, podobnie jak inwencja twórcza. Oszczędzanie na architekcie nie ma chyba wiele sensu.
Ostatecznie wybrałem takiego, który sprawił na mnie podczas rozmowy pozytywne wrażenie, to znaczy był konkretny i biznesowo sprawny. Ceny miał średnie, ale raczej wyższe spośród tej średniej (prawie 20 tysięcy złotych, przy czym cena obejmowała również przygotowanie projektu przepustu i operat wodno-prawny). Pracował zaś z zespołem innych młodych ludzi. Plusem było także to, że miał biuro niedaleko od mojego miejsca pracy, więc pewne sprawy mogłem z nim załatwiać podczas przerwy na lunch.
Dalej współpraca przebiegała w miarę sprawnie. Dłużej niż myślałem, bo zaczęliśmy w sierpniu 2016, w listopadzie była uzgodniona koncepcja, a projekt budowlany został złożony w starostwie powiatowym pod koniec grudnia. Byłem jednak generalnie zadowolony. Architekt nie szalał i nie dziwaczył, jego propozycje były rozsądne i nie kwestionował moich pomysłów, tylko je bez oporów implementował. Jeżeli nastąpiło niedogadanie, to modyfikował swoje koncepcje zgodnie z moją wolą.
Kierownik Budowy i Wykonawca SSO
Trzeba było znaleźć kolejnych uczestników mojego budowlanego przedsięwzięcia. Znalezienie właściwego kierownika budowy okazało się banalnie proste. Człowiek o odpowiednich uprawnieniach mieszkał w wiosce, w której miałem się budować. Doceniając zalety tego faktu (mógł sobie pooglądać moją budowę nawet podczas niedzielnego spacerku), zgodziłem się na zaproponowaną przez niego kwotę i warunki współpracy, chociaż nie była najniższa (ale też nie nazbyt wysoka).
Gdy już złożony został w starostwie projekt budowlany w grudniu 2016 i styczniu 2017 zacząłem szukać wykonawcy SSO. Po pierwsze rozesłałem pocztą elektroniczną zaproszenia do składania ofert, przekazując potencjalnym wykonawcom projekt budowlany (w formie pliku pdf). Odzew nie był wielki, co mnie nieco zaskoczyło. Na moje zaproszenie odpowiedziało może 25% wykonawców. Nie wiem, z czego to wynikało, może z nietypowej technologii budowy (o czym poniżej). Przy czym szukałem głównie firm lokalnych, działających w pobliżu Wrocławia. Niestety, nie bardzo mogłem liczyć na rady znajomych, gdyż żaden jakoś się nie budował, a gdy się już jakiś trafił, to okazywało się, że mógł nam co najwyżej odradzić ewidentnych partaczy. Co ciekawe, okazało się, że firmę budowlaną prowadzi mój sąsiad, mieszkający cztery piętra niżej, który zresztą odpowiedział na mojego maila.
Firm szukałem w Internecie przy pomocy wujka Google.
Jednego z wykonawców polecano na jednym z popularnych forów internetowych, ale rychło odpadł niestety, bo choć cenę miał niewygórowaną, to gdy przyszło do konkretów, powiedział, że nie wiadomo z kim i jak będzie w tym roku budował, bo ekipa Ukraińców, z którą dotąd współpracował, chyba nie przyjedzie do Polski, bo znalazła lepiej płatną pracę w Europie Zachodniej.
Mój przyszły kierownik budowy zaproponował dwóch wykonawców, ale jeden jakoś nie podjął tematu, a drugi dał cenę zaporową.
Umieściłem również ogłoszenie na jednym z popularnych portali zamieszczających ogłoszenia z zakresu budownictwa. Tu w odpowiedzi dostałem dwie oferty, obie od firm posiadających siedziby daleko od Wrocławia (jedna z kieleckiego, a druga spod Warszawy).
Wszystkich wykonawców poprosiłem o wycenę i zaprosiłem na spotkanie z wyjątkiem wspomnianego wyżej oferenta, który dał cenę zaporową.
Jeden z kandydatów z portalu ogłoszeniowego umawiał się ze mną wiele razy, ale nigdy nie dotarł na spotkanie. Zapracowany człowiek, niech sobie gdzieś indziej buduje, choć cenę miał dobrą.
Drugi miał świetną cenę i doskonały zakres usług, ale ta oferta by po prostu zbyt dobra. Zdecydowanie najniższa cena, a do tego z sugestią, że można ją jeszcze ponegocjować. Kosmiczny kandydat z kieleckiego, żadnej realizacji na Dolnym Śląsku. Zgodnie z KRS firma założona ledwie półtora roku temu przez młodego człowieka świeżo po studiach. Cóż, wolę nie narażać się na to, że mi się sufit na głowę zawali.
Ci, do których się sam zwróciłem, zaprezentowali podobny zakres cen. Średnio w granicach od 80 do 90 tysięcy za SSO z dachem. Podali też namiary do swoich poprzednich klientów.
Negocjacje rozpocząłem od swojego sąsiada, bo jakoś pomyślałem, że mu głupio będzie robić w konia sąsiada. Ale negocjacje okazały się nieudane, bo sąsiad odmówił podpisania umowy. Umowa to dla mnie rzecz ważna i moje biznesowe doświadczenie mówi mi, że ktoś, kto nie chce podpisywać umowy, po prostu nie ma zamiarów realizować jej zapisów. Budowa domu to poważna sprawa i powinna precyzyjnie określać prawa i obowiązki stron. Gdy ktoś chce ze mną podpisać umowę na budowę domu, która byłaby stosowna raczej w przypadku stawiania kojca dla psa, to budzi to moje uzasadnione obawy.
I w ten sposób Wykonawcą SSO został pan spod Środy Śląskiej.
Chociaż dałem sobie spokój z ideą zatrudnienia inwestora zastępczego, to doceniam możliwość konsultowania się z fachowcem, który byłby zupełnie od nikogo niezależny i wzbudzał moje zaufanie. Okazało się, że dobra znajoma mojej siostry posiada odpowiednie uprawnienia budowlane. Umówiłem się z nią, że w razie potrzeby będzie mi służyła pomocą.
Jak wspomniałem, od drogi działkę naszą oddziela rów. W związku z tym trzeba byłoby wybudować przepust. W związku z tym zamówiłem u architekta profesjonalny projekt przepustu. Architekt zażądał ode mnie dodatkowych pomiarów, które miałem zlecić geodecie. Kosztowały mnie one 200 złotych.
Na koniec okazało się, że w związku ze zmianą przepisów nie muszę nawet zgłaszać budowy przepustu, wystarczy, że go zrobię. Projekt przepustu został więc wypięty z projektu budowlanego złożonego w starostwie.
Oczywiście nie zwalnia mnie to z konieczności uzyskania operatu wodno-prawnego.
Na tym etapie okazało się, że jakoś nikt wcześniej nie pomyślał, że będą do tego potrzebne warunki zabudowy. Mój architekt złożył stosowne pismo w gminie w styczniu i chyba właśnie warunki się uprawomocniają.
Wiem, że to zakręcone, ale biurokracja związana z wodą, a więc na przykład przepustami przez rowy melioracyjne, jest nawet jak na Polskę, gdzie nic łatwo się nie dzieje, wyjątkowo złożona.
Przy okazji wynikła jeszcze jedna sprawa. Otóż - jak wspomniałem - zależało nam, by starodrzew oddzielał naszą działkę od drogi. I tak właśnie było. Starodrzew był piękny i gęsty. No właśnie zbyt gęsty. Nie mógłbym jak zbudować wjazdu na działkę. Napisałem do powiatu, który w imieniu Skarbu Państwa gospodaruje rowem, by wycięli drzewa. Zgodzili się, bardzo miło. Problem w tym, że gdy przyjechali na inspekcję, stwierdzili, że prócz drzew niezbędnych do wycięcia z punktu widzenia zjazdu na działkę, trzeba by jeszcze wyciąć kilka innych z uwagi na zły stan zdrowotny i zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego. W taki sposób pożegnałem się z dużą większą częścią starodrzewia niż miałem zamiar. Będę teraz musiał zasadzić nowe drzewka, jak tylko skończę budowę przepustu.
Z elektrycznością nie było problemu. W maju 2016 otrzymałem warunki techniczne przyłącza energetycznego (występowałem o 14 kW). W lipcu podpisałem umowę. Przyłącze na działce miałem pod koniec listopada (kosztowało mnie ryczałtowo około 1100 złotych). Ze względu na brak pośpiechu (i tak miałem jeszcze czekać kilka miesięcy na pozwolenie na budowę) i na okres zimowy, tak zwaną erbetkę podłączyłem do skrzynki dopiero w pierwszej połowie marca 2017, co kosztowało mnie 270 złotych. W tej chwili nie mam jeszcze licznika, bo do Taurona zgodnie z umową mogę się udać dopiero, gdy będę miał Pozwolenie na Budowę. W momencie pisania tych słów, takowym jeszcze nie dysponuję.
Musiałem jeszcze przygotować sobie projekt przyłączy wodnego i kanalizacyjnego. O ile z kanalizacją nie było w sumie problemu (to znaczy problem mam tylko taki, że muszę sobie te 80 metrów rury przepuścić przez działkę sąsiadki, co mnie pewnie będzie odpowiednio kosztować - szczęście tylko, że mam tak zwaną służebność mediów zapisaną w księdze wieczystej), to z wodą sytuacja zrobiła się ciekawa. Woda miała być poprowadzona przez gminę w ciągu ulicy, przy której była moja działka. Okazało się jednak, że wskutek pewnego nieporozumienia przyłącze to miało się kończyć 40 metrów od mojej działki, o czym nie wiedzieli nawet pracownicy gminnego przedsiębiorstwa gospodarki komunalnej. Na szczęście gmina wykazała się elastycznością i po rozmowie z odpowiednimi urzędnikami, zgodziła się zwiększyć zakres robót i doprowadzić wodociąg do mojej działki.
Ta sama projektantka, która robiła projekt wodociągu dla gminy, przygotowała dla mnie projekt przyłączy (za jedyne 1000 złotych).
Niestety, inwestycja spadła na 2017 rok, co oznacza, że muszę zacząć swoją budowę domu bez wody w kraniku. Trzeba sobie będzie radzić jakoś inaczej. Mam do wyboru wypożyczenie beczkowozu i wożenie nim wody lub kupienie pompy wody i pompowanie jej ze studni kręgowej sąsiadki. Studnia ta jest oddalona od fundamentów mojego domu o dobrych 80 metrów, ale wydaje mi się, że pomysł ten jest zupełnie realny.
Długo rozważałem w związku z tymi wodnymi komplikacjami przeprowadzenie odwiertu dla studni głębinowej. Studniarze mówili, że warunki są zmienne i w jednych miejscach mojej wioski woda jest, a w innych jej nie ma. Nie chciałem tracić niepotrzebnie pieniędzy. W końcu jednak stwierdziłem, że zaryzykuję. Gdy dowiedział się o tym mój Wykonawca SSO, zaoferował się ze swoim talentem różdżkarskim. Prawdę mówiąc, kompletnie nie wierzę w różdżkarstwo. Były robione na świecie eksperymenty, które wykazały, że różdżkarze nie wykrywają wody lepiej niż można by oczekiwać, gdyby wybór był w pełni losowy. Natomiast zdecydowanie ustępują pod tym względem pola geologom. Ale skoro człowiek ów z własnej woli oferował mi swój talent za darmo, czemu by nie skorzystać? W końcu gdzieś musiałem zrobić ten odwiert. Mógłbym go zrobić równie dobrze w miejscu wskazanym przez różdżkarza.
Umówiłem się więc w pewną sobotę, Wykonawca SSO przyjechał z różdżkami i zaznaczył miejsce, w którym różdżki mu się wyginały. Po kilku dniach przyjechał studniarz (zresztą znajomy wykonawcy) i zrobił odwiert. Do niczego się nie dowiercił. Przygoda ta kosztowała mnie 1000 zł za sam odwiert oraz 160 zł za dojazd.
Pozwolenie na budowę uzyskałem pod koniec marca 2017. Postawiłem blaszak (1100 zł), żeby mieć gdzie trzymać narzędzia i czekam na uprawomocnienie. I teraz wypada powiedzieć kilka słów o naszym projekcie.