Dziennik Jovi
Przez Jovi,
FUNDAMENTALNY KROK
Nikogo nie będę trzymała w niepewności. 12 kwietnia dostałam do ręki projekt mojego domu. Ale nic nie jest takie, jakie się wydaje być w momencie euforii. A więc tocz się bajko, tocz...
Odbierając projekt od Pani Architekt zauważyłam, że nasz dom jest jakoś dziwnie umiejscowiony na działce. Niby drzwi są z tej strony co powinny, taras także, ale coś jest nie tak... I było. Linia zabudowy przesunęła się. Z 6 na 15 metrów od granicy działki. Proszę, przeczytaj to jeszcze raz. PIĘTNAŚCIE METRÓW. I wyobraź to sobie. I wyobraź sobie to, że masz przed domem, na wschodzie, na podjeździe, od strony drogi, więcej miejsca niż za domem, w zacisznym zadomiu, intymnym zadomiu. Zbladłam. Dlaczego mi wcześniej o tym Pani nie powiedziała!? Nie takie były ustalenia! Bo nie chciałam Pani denerwować, a i tak sprawa jest przesądzona.
Zaczynam się bać. Męża nie ma. Mąż jest w knajpce z kolegami i wróci ...(nie wiem o której wróci). No to do rana jestem z tym sama.
W niedzielę 13 kwietnia została otwarta narada wojenna. My (ja i mój mąż (o którym wcale tu nie pisze, bo on tego nie lubi)) oraz nasi przyjaciele (Panna S i Kawaler T – jakoś musze ich nazwać na potrzeby tej bajki). Okazuje się, że o ile my będziemy mieli dom w centrum działki – to oni już nie mają gdzie się wybudować(działka kwadratowa obok nas), bo 15 m z przodu, 4 m od nas, 6 metrów od drugiej drogi i kolejne 4 m od innego sąsiada – i ich marzenia o porterówce poszły ... do lamusa. Jest AFERA!!!
Kto ustala jak daleko idzie linia zabudowy? Radni! NA RADNYCH CHURAAAA! Biedni Radni (no, już nie przesadzam – jeden radny) w odwrocie, raczkiem, że niby niedziela, on nic nie wie, jest nowy... To my do Sołtysa wsi - a on na planie ma 6 m. To my do Pani architekt – a ona w poniedziałek, już grzecznie poszła, porozmawiała i LINIĘ PRZENIESLI!!! VIKTORIA!!! Tylko po co to wszystko. Pani architekt na początku nie powiedziała, że ma kłopot z linią zabudowy – a my tu komuś i sobie niedzielę psujemy. A dom trzeba od nowa wrysować w działkę.
Tak już między nami – nie pytajcie mnie o pozwolenie na budowę. Sama o tym powiem kiedy czas ten nadejdzie. Po co mi dodatkowe nerwy.
22 kwietnia miałam pierwszą rozmowę z kierownikiem budowy oraz szefem mojej ekipy budowlanej. Wręczyłam im projekt, ustaliliśmy cenę robocizny za fundament (kopanie, zbrojenie i bloczki) na 2.500,- . Kierownik budowy po krótkich negocjacjach, za całą budowę ma wziąć 1.400,-. Coś się rusza.
A w pierwszą sobotę po Wielkanocy pojawił się na działce (jeszcze działce) geodeta. Już się domyślacie co robił... Wytyczał mi fundamenty. Zrobił to szybciutko. Ekipa biegała z kołkami (skąd je wzięli – nie wiem), przybijała deski, rozciągała sznurki – ale się porobiło! Zapłaciliśmy geodecie 400,- zł i uciekliśmy. Niech sobie pracują pszczółki – a my trutnie po nic tu.
A w poniedziałek 28 miałam już zbrojenia w wykopie (300mb drutu ø 12 na fundament i tyleż na wieńce + 120 kg ø 6 ale po co).
We wtorek w samo południe lali beton. A mi nic nie powiedzieli. I tego nie widziałam. I przyjechałam dopiero we wtorek po południu i stanęłam jak wryta... Zobaczyłam beton wylany do poziomu gruntu prosto w wykopane rowy, usłyszałam że kosztowało to 4.500,- bo poszło 30 kubików betonu. I zemdlałam.
Nawet nie wiem kiedy skończył się kwiecień 2003 roku.
- Czytaj więcej..
-
- 0 komentarzy
- 1 055 wyświetleń