Prosto z dachu
W poniedziałek 18 lipca dekarz miał rozpocząć foliowanie dachu (po dosyć długiej przerwie, bo więźba została skończona 29 czerwca), lecz w niedzielę na próżno czekaliśmy na jakiś kontakt ( obiecał, że będzie dzwonił, a my naiwnie czekaliśmy na telefon). W końcu ok. 19.00 sami dzwoniliśmy, niestety - bez odzewu. Byliśmy już bardzo wkurzeni, gdy o 20.00 zadzwonił dekarz i po krótkiej wymianie opinii na temat jego podejścia do zobowiązań umówiliśmy się na przekazanie kluczy do działki.
W poniedziałek jak na skrzydłach popędziliśmy na działkę, żeby zobaczyć bicie łat i kontrałat i jakie było nasze rozczarowanie, gdy okazało się , że dekarz wogóle się nie pojawił. Siły nas opuściły, nawet nie chciało nam się do niego dzwonić, bo znowu wymyślałby milion powodów na swoje usprawiedliwienie.
We wtorek nie miałam żadnej nadziei, że coś się zmieni, więc gdy jadąc zobaczyłam z daleka postacie ludzi przycupniętych na więźbie naszego domu, to aż serce podskoczyło mi z radości. Nie mogąc ukryć zadowolenia na powitanie powiedziałam do majstra:
"Pan to umie zaskakiwać, codziennie coś nieoczekiwanego, tak trzymać w napięciu to prawdziwa sztuka i jak niewiele potrzeba, żeby inwestor był zadowolony "
"Staram się" - odparł dekarz z radością.
No to niech się stara dalej - pomyślałam z ulga, że w końcu ruszył następny etap prac.
Od wtorku do piątku bito łaty i foliowano dach.
W czwartek ekipa w ostatniej chwili uciekła z dachu przed nadciągającą nawałnicą.
My niestety nie zdążyliśmy do domu. Zajechaliśmy pod blok, ale już nie weszliśmy do klatki - pioruny tak biły, że aż czułam drżenie samochodu podczas grzmotów. Spróbowałam wyjść, ale wtedy piorun uderzył tak blisko, że aż przykucnęłam i z powrotem weszłam do samochodu. Mąż w desperacji pobiegł do domu, żeby pozamykać okna, bo w przeciwnym razie całkowicie by nas zalało. Ja siedziałam z córką w samochodzie. Zapewniał nas, ze w samochodzie jesteśmy bezpieczniejsze, niż gdybyśmy chciały biec do domu. Kamiska płakała ze strachu, uspokajałam ją na rózne sposoby, ale dopiero gdy zaczęłysmy mówić " Aniele Boży..." i "Zdrowaś Mario" przestała płakać. Grzmoty powoli oddalały się i Mąż przyszedł po nas. Kamiskę wziął na ręce a ja brodziłam po kostki w w wodzie, która zalała chodniki i trawnik. W domu na szczęście tylko jeden z pokoi trochę ucierpiał, bo woda ściekała po firance i zalało podłogę.
Gdy przestało padać mąż pojechał na działkę, żeby wybierać wodę z domu...[/size]
Edytowane przez ewanz
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia