Koncepcja # 4, czyli na drodze do katastrofy…
Odkryłem, że opisywanie z perspektywy czasu moich bojów projektowych sprawia mi pewną perwersyjną przyjemność. Z tego względu pora na kolejny odcinek premierowy, tym razem dotyczący koncepcji nr 4. Historia tej koncepcji jest o tyle ciekawa, że była ona nie tyle katastrofą architektoniczną, co komunikacyjną (w sensie komunikacji interpersonalnej, nie ruchu drogowego). Ponadto tym razem powstał niemal kompletny projekt, który ostatecznie powędrował do kosza. Ale po kolei…
Koncepcja nr 4 była rezultatem zostawienia wolnej ręki architektce od koncepcji nr 3. Ta wolna ręka była po pierwsze ukłonem w jej stronę. Skoro nasze wytyczne podcinały jej skrzydła, ograniczyliśmy je do minimum, de facto redukując je do założenia, że chcemy dom nowoczesny, w typie stodoły, z 4 pokojami i strefą dzienną o powierzchni około 200 m2, który będzie zgody z miejscowym planem zagospodarowania przestrzennego. Po drugie owa wolna ręka wynikała z z tego, że miałem wówczas bardzo dużo pracy i trochę innych kłopotów na głowie. Na pilnowanie kolejnego architekta nie miałem więc po prostu głowy.
Prace nad koncepcją ruszyły gdzieś w końcu sierpnia 2011 r. Wstępną koncepcję rzutu dostaliśmy na początku października. Wybraliśmy jeden wariant, wstępny rysunek domu z zewnątrz dostaliśmy w listopadzie 2011. Kilka dni pomarudziliśmy, po czym zaakceptowaliśmy go jako podstawę dalszych prac. Z koncepcji wtedy byłem nawet zadowolony, w każdym razie była to pierwszy raz, kiedy dostaliśmy coś jako tako nadającego się do realizacji. Kto bardzo ciekaw, może poczytać w oryginalnym dzienniku moje wrażenia. Projekt architektoniczny miał być gotowy na początku stycznia.
Projekt nie był gotowy w marcu ani w kwietniu 2012 r. Dostałem już jednak jakieś materiały robocze, które pozwoliły przyjrzeć się detalom i zacząć szukać wykonawców. Miałem też trochę więcej czasu, więc zacząłem męczyć Sketch-upa robiąc kolejne modele 3d domu z zewnątrz i z wewnątrz. I mniej więcej w tym czasie mi wychudło… Powodów było kilka:
- Po pierwsze po rozmowach z wykonawcami zacząłem się orientować, na co się porywam. Dom było o jakieś 50 m2 za duży. Chcieliśmy dom o po podłodze (wszystkich pomieszczeń) nie większej niż 200 m2, w porywach i w ostateczności do 220 m2. Wyszło 254 m2. To o jakieś 100 tys więcej, niż planowałem na dom wydać.
- Po drugie dużym problemem były okna. Było ich za dużo (łączna powierzchnia otworów okiennych przekraczała 75 m2) i przekraczały dopuszczalne rozmiary okien drewnianych. Ponadto po przeprowadzce firmy do nowego lokalu poznałem, co oznacza okno z południową wystawą przy braku jakichkolwiek okapów. Tymczasem męczony podówczas projekt przewidywał tego rodzaju olbrzymie przeszklenia w kuchni i ulokowanym nad nią pokoju (w założeniu sypialną dla przyszłego potomka). Wówczas o tym nie myślałem, ale przy dachu bezokapowym, południowej wystawie i oknach zlicowanych z elewacją okna drewniane nie są najlepszym pomysłem. Lejąca się po nich woda i silna operacja słoneczna oznaczałaby ciągłe malowanie.
- Po trzecie problemem był układ funkcjonalny. Po zrobieniu modelu i „wejściu” do środka zorientowałem się, że dom nie „działa”, tak jakbym sobie tego życzył. Zwłaszcza strefa dzienna, bardzo duża i bardzo przeszklona, nie była „ciekawą” przestrzenią i patrząc się na nią miałem wrażenie chaosu. Zbyt mocno było też odseparowane poddasze i parter.
- Po czwarte dom zwyczajnie nie zachwycał. Był co najwyżej do przyjęcia. Oczywiście o gustach się nie dyskutuje, ale jak popatrzyłem się na obraz na ekranie i zadałem pytanie, czy chcę na to wydać oszczędności życia i jeszcze zarżnąć się na najbliższych kilka lat, to stwierdziłem, że nie ma głupich…
- Wreszcie po piąte w projekcie było kilka wad funkcjonalnych, przede wszystkim pralnia była usytuowana przez ścianę z sypialnią (a często robimy pranie w nocy) i pion kanalizacyjny z górnej łazienki został poprowadzony we wnęce ściany przy stole w jadalni, co zapewniałoby niezapomniane efekty dźwiękowe w razie spłukiwania wody w czasie rodzinnego obiadu.
Słowo się jednak rzekło, kobyłka u płotu. Projekt, choć ślamazarnie i z półrocznym poślizgiem, zmierzał jednak do końca. Trzeba było z tej sytuacji jakoś wybrnąć, a ponieważ architektka była zaprzyjaźniona z moim dobrym znajomy, trzeba było sprawę załatwić nawet wiedząc, że projektu nie zrealizuję. Jadąc na majówkę rozważyliśmy z żoną możliwe scenariusze i uknuliśmy plan ich realizacji.
O ustaleniach i planach opowiem jednak już w następnym odcinku…
Edytowane przez dr_au
4 komentarze
Rekomendowane komentarze