Niespodziewanie nadciąga katastrofa...
W poprzednim odcinku skończyłem na tym, jak to pod koniec kwietnia 2012 r. zdaliśmy sobie sprawę, że opracowywany projekt jest trochę za drogi, ma błędy projektowe, jest mocno niepraktyczny (w lecie gorąco, w zimie zimno), a na nagrodę Pritzkera też nie zasługuje. Ponieważ kwota honorarium, na którą byliśmy umówieni, była całkiem pokaźna, a żal było po prostu prawie gotowy projekt wyrzucić do kosza, trzeba było go poprawić. Nie jest to jednak takie proste.
Wprowadzenie zmian do projektu może stanowić naruszenie autorskich praw osobistych architekta. Czyli albo może to zrobić sam autor, albo potrzebna jest jego zgoda. A ja o tę zgodę zawczasu nie zadbałem. Oczywiście nie każda zmiana w projekcie godzi w prawo architekta do integralności. Zmiany o charakterze czysto funkcjonalnym, szczególnie dokonywane w środku budynku (np. przesunięcie ścianki działowej), czy poprawki ewidentnych błędów projektowych, należą do zmian, którym architekt sprzeciwić się nie może. Ale już wszystkie zmiany elementów estetycznych, nawet jak są niepraktyczne i trudne do wykonania, wymagają zgody architekta. W moim przypadku do takich zmian z pewnością należałaby ingerencja w bryłę budynku, zmniejszenie i zmiana rozmieszczenia otworów okiennych, czy rezygnacja z paru detali.
Jednocześnie architektka rysująca projekt nie należała do osób łatwych. Jeszcze w kwietniu doszło do jakiejś idiotycznej scysji dot. wielkości okien. Przy okazji wyceny okien w projekcie dowiedziałem się (od 13 różnych firm, którym posłałem okna do wyceny), że okna drewniane w tych wymiarach mogą mi wykonać tylko bez gwarancji, względnie po wprowadzeniu dodatkowych podziałów. Poprosiłem architektkę, żeby przemyślała, jak okna zmniejszyć. Najpierw była długa cisza, później dostałem długaśną epistołę, jak to ona nie projektuje rzeczy niewykonywalnych, że okna w takich wymiarach oczywiście da się wykonać, a tak w ogóle, to mogę sobie zrobić okna aluminiowe.
Jak więc podejść do architekta z większymi zmianami? Postanowiliśmy wziąć ją na litość. Jadąc na weekend majowy wymyśliliśmy sobie, że skarżąc się na problemy finansowo-zdrowotne (odpukać fikcyjne) musimy budować dom nieco skromniejszy, niż zamierzaliśmy. Żeby nie było. Wiem, że zmiany stanowią dodatkową pracę i nie mam oporów, żeby za nią zapłacić. W związku z tym obok porcji „zmiękczającego” tekstu znalazły się propozycja:
- rozliczenia dotychczas wykonanych prac wraz z wyceną prac dalszych (czyli zmniejszenia i uproszczenia domu), albo
- rozliczenia dotychczas wykonanych prac wraz ze zgodą na wprowadzenie zmian przez kogoś innego.
Odpowiedź, przyznam się szczerze, mnie zaskoczyła (jak już po dłuższym czasie do mnie trafiła). Otóż dowiedziałem się że architektka nie wyceni jakichkolwiek dodatkowych prac, dopóki nie zapłacę za to, co zostało wykonane oraz w żadnym wypadku nie udzieli zgody na jakiekolwiek zmiany w projekcie. Mail, bardzo długi, był okraszony mądrościami w rodzaju „jak się nie ma pieniędzy, to się nie buduje” i utrzymany delikatnie mówiąc w mało uprzejmym i pogardliwym tonie. No cóż, okazało się, że nasza pani architekt ceni wyłącznie klientów manifestujących zamożność w stylu hmmm… nouveau riche i próba wzięcia ją na litość zamiast poprawić sytuację, tylko ją pogorszyła.
Przyznam się szczerze, że trafił mnie szlag. Jednak jak wojna, to wojna i po takim wystąpieniu miałem tylko jedno zmartwienie: jak zakończyć współpracę.
4 komentarze
Rekomendowane komentarze