...a po katastrofie jeszcze mała dogrywka
Ponieważ na budowie dzieje się dosyć sporo, pora podgonić wypełnianie luk dziennika i opowiedzieć co było dalej.
Nie wdając się głębiej w szczegóły mam pewne hmmm… zawodowe doświadczenie w wojowaniu z kontrahentem w warunkach konfliktu związanego z lepiej lub gorzej wykonywaną umową. Sytuacje takie wymagają z reguły uważnej analizy strategicznej, a po jej przeprowadzeniu przygotowania armat oraz zajęcia odpowiedniej pozycji. W tym przypadku oznaczało to wystosowanie do architektki wezwania do usunięcia wadliwie wykonywanych elementów projektu. Były tam wskazane rzeczy różne, przy czym przynajmniej trzy były w mojej ocenie do obrony, gdyby doszło do sporu:
- zmiana wymiarów okien tak, żeby można było je wykonać jako okna drewniane;
- zamiana miejscami pralni i łazienki (o tym trochę niżej);
- zmiana lokalizacji górnej łazienki tak, żeby pion kanalizacyjny nie przebiegał przez jadalnię.
Wszystkie zmiany można było dosyć łatwo i niewielkim nakładem pracy wykonać. Może najwięcej wysiłku wymagało przemyślenie zmiany wielkości okien na jednej elewacji. Ale że nie byłem zainteresowany kontynuowaniem współpracy za wszelką cenę, wskazałem tylko „co” należałoby zrobić, a nie „jak”.
Atmosferę końcówki współpracy dobrze oddaje scysja o lokalizację pralni, która poprzedziła moje wezwanie. Od samego początku prosiliśmy, żeby kolejność pomieszczeń na poddaszu była następująca: sypialnia – łazienka – pralnia. Chodziło o maksymalne odsunięcie pralni od sypialni, bo często nastawiamy pranie na noc. Architektka wyrysowała natomiast taką kolejność: sypialnia – pralnia – łazienka, po czym odmówiła zamiany kolejności pomieszczeń, twierdząc, że „nikt nie robi prania w nocy, a prysznic za ścianą może bardziej przeszkadzać”.
Po wysłaniu wezwania dostałem odpowiedź której – przyznam się szczerze – się nie spodziewałem. Otóż po kilku dniach szanowna pani architekt napisała, że „rezygnuje ze współpracy“. No cóż. Nie powiem, że mnie to nie ucieszyło, niemniej ponieważ prawa do takiej „rezygnacji“ nie miała, odczekałem do końca wyznaczonego terminu i od umowy odstąpiłem.
Mówiąc brutalnie pod koniec byłem zainteresowany wyłącznie tym, żeby nie zapłacić za projekt i zakończyć współpracę przy możliwie małych stratach. Jeżeli ktoś projektuje mi dom tak, jakby chciał zrobić na złość, to może go sobie wsadzić tam, gdzie słońce nie dochodzi. Tak sformułowany „cel“ osiągnąłem, choć trudno odnotować to z satysfakcją, bo straciłem rok na niepotrzebnych przepychankach. Szkoda czasu poświęconego na to wszystko i nerwów.
Myślę, że ta „katastrofa” spowodowana była urażoną ambicją architektki i nawarstwiającymi się nieporozumieniami, pewnie jeszcze gdzieś tak od czasu pierwszej przygotowanej przez nią koncepcji (czyli opisanego wcześniej numeru 3). Zawalił – w mojej ocenie jednoznacznie – architekt. Bywam mękołą ze skłonnościami do pedanterii, ale mimo wszystko zawsze zachowuję formy i nie mam oporów, żeby za dodatkową pracę zapłacić. Natomiast architektka wyraźnie nas nie trawiła. W czasie niektórych spotkań miałem wrażenie, że aż ją zatyka w czasie rozmowy z wściekłości. Dalibóg jednak nie wiem, czemu w takim razie nie podziękowała za współpracę wcześniej, szczególnie po pierwszym niepowodzeniu.
Z historii tej wypływa może nie tyle morał, co pewna obserwacja, którą warto odnieść do poszukiwań architekta. Oczywiste jest, że należy powierzyć wykonanie projektu tylko temu, czyje projekty się nam podobają. W tym przypadku naprawdę podobał mi się pierwszy i drugi dom, jaki architektka zaprojektowała dla siebie. Natomiast domy projektowane klientom były takie sobie (od średnich do słabych). Przyjąłem to za dobrą monetę i założyłem, że po prostu domy zostały zaprojektowane pod gust klienta, który był średni. Po własnej „katastrofie” myślę, że to raczej świadectwo braku umiejętności komunikacji z klientem i przełożenia zdefiniowanych przez klienta potrzeb funkcjonalnych na estetyczną bryłę i ciekawą przestrzeń w środku.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia