Pierwsze kroki już za nami
Witam Wszystkich serdecznie.
Założyłam ten dziennik po to, aby zapisać historię mojej budowy i jednocześnie zbierać cenne uwagi.
Zaczęło się od wakacji na Podlasiu. I to była miłość od pierwszego spojrzenia. Zaczęliśmy szukać siedliska. Zajęło nam to kilka lat. Za każdym razem, gdy wyjeżdżaliśmy na Podlasie - coraz bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że to jest nasze miejsce na ziemi.
Mieszkam w Stolicy od urodzenia, mój mąż od ponad połowy swojego życia. Oglądaliśmy niezliczona ilość domów. Od tych w kosmicznych cenach, po rudery.
W 2012 roku przyjechaliśmy na Podlasie już z zamiarem zakupu konkretnego domu. Niestety okazało się, że są problemy. Dom nie mógł być nasz. I wtedy niemal załamani, kilkuletnim, bezskutecznym poszukiwaniem - zapaliło się światełko. Znajomy pokazał nam chatę. Właściciel nie wiedział ile za nią chce, wiedział tylko, że jej nie chce.
Wróciłam do Warszawy, właściciel zadzwonił i podał cenę. Tydzień później u notariusza dostałam mały, bardzo stary klucz za worek pieniędzy. Worek jak na klucz, bezcen jak na chatę.
Dom kupiliśmy nie oglądając go wewnątrz. Obejrzenie ścian zewnętrznych i działki trwało może z 10 minut.
Z magicznym kluczykiem, od starej przedpotopowej kłódki ruszyliśmy obejrzeć co nasze.
Kupiliśmy kota w worku, ale dziś wiem, że była to najlepsza decyzja w moim życiu.
Drewniana chata z dyla 12 cm, o klasycznych wymiarach 6,5 x 11 m do tego działka zarośnięta chaszczami ponad moją głowę i kawałek mocno podupadłego pola. Ale dom z historią. Wybudowany w 1926 roku.
Poprzedni właściciele domu zmarli, najpierw mąż, potem żona. Przeżywszy całe swoje długie życie w naszej chacie. Siedlisko było tzw. ojcowizną, spadkobiercami byli 3 bracia, z czego jeden z nich jest moim sąsiadem. Ów sąsiad - skarb bezcenny. Pan w nieco podeszłym wieku, który dom pozostawił czyściutki, opróżniony ze wszystkiego - poza pięknym, działającym kołowrotkiem, symbolem Podlasia i początkiem naszej drogi.
Dom z historią, która po kawałku jest nam przekazywana, gdy tylko pojawiamy się na wsi. Ostatnia wizyta innego sąsiada, w równie podeszłym wieku, który wspominał placki. Placki ziemniaczane, które jadł będąc małym chłopcem, z pieca, o tu, tu stał piec…
Niemal wszystkie formalności załatwiłam bez problemów. Wodociągi użyją "kreta", pod ulicą, będzie woda, Burmistrz wyraził zgodę na zamknięcie pasa drogi. Ale to za czas jakiś.
Prąd też dostanę, ten co mam zabiorą, bo 2 czegoś tam to za mało, dostaniemy 14 czegoś tam i korków nie wywali, jak będzie pralka i zmywarka w jednym czasie pracować.
Fundament. I tu się zaczęły schody. Okazało się, że dom stoi na wielkich kamieniach polnych, a to co wygląda jak fundament, to tylko "oblewka" na zewnątrz. W 1926 fundamentów nie robiono.
Żeby fundament- to pozwolenie na budowę, czyli:
- geodeta - przesympatyczny starszy Pan, który najpierw rysował granice działki, bo w Starostwie, na mapie, akurat w miejscu gdzie był róg naszej działki - ktoś wkleił legendę. A potem ustawił nam dom na działce. Ustawił, bo skoro już wszystkie formalności, to chata zostanie odsunięta od drogi.
- architekt - prześmieszny starszy Pan, o wysokiej kulturze, mocnych korzeniach z Podlasia, absolutnie historyczny-architektonicznie, więc komin ma być na środku chaty, okiennice i styl. Zachowany bezwzględnie styl podlaski. A ponieważ niemal identyczną chatę ma u siebie, ze szczegółami nie było problemu. Na kartce z zeszytu narysowałam co gdzie ma być, wymiary i projekt… napisany na prawdziwej maszynie do pisania, tytułowany odręcznie, rysunki tuszem… i do tego w cenie bajecznie niemożliwej, więc od razu Pan Architekt zatrudniony jako kierownik budowy.
- warunki zabudowy… papierek złożyłam, dokument niezbędny odesłali pocztą. Wszystko pocztą wysyłają. I nie ma tam, że zajęte! Nadal nie wierzę, ale we wszystkich urzędach pracownicy mi pomagali, tłumaczyli, wyjaśniali, kierowali gdzie potrzeba. To nie Warszawa, gdzie klient urzędu to wróg. To Podlasie, kraina życzliwości, magii…
- i w końcu, po Bożym Narodzeniu dostaliśmy pozwolenie na budowę. Kawałek kartki, która była bramą do dalszej walki. Żółta tablica za 9 PLN, wymazana czarnym markerem i można było wbijać łopatę.
W międzyczasie biegania po urzędach - walczyłam z buszem na działce. Natura okazuje się silniejsza ode mnie. Przegrałam walkę z dziką zwierzyną, która notorycznie zżera mi drzewka, które właśnie posadziłam, a chaszczy nie dotknie. Sprzątnie zajęło nam 2 tygodnie. Wycinanie buszu, badyli, chwastów, koszenie, cięcie gałęzi, od-kamienianie, porządkowanie starych pni wiązów, wojna z leszczyną i mega wojna z bzem, który zajmował przeogromną przestrzeń. Wojna z tym ostatnim zajęła mi ponad półtora roku, nie pomogła siekiera, łopaty, traktor - jedynie chemia na chwasty. Wszystko to, dzięki pomocy sąsiada z traktorem, kumpla z zapałem, siły mięśni męża i mojego uporu. W końcu, w tym roku, wiosną, działka wygląda na dotkniętą ludzką ręką. Drzewa są przycięte do przyzwoitości, pokrzywa zaczyna odpuszczać, a bez umarł bezpowrotnie.
cdn…
5 komentarzy
Rekomendowane komentarze