Babie Lato w Królestwie Pruskim
3. WZiZT i Powolniak czyli pół roku z pozytywnym końcem – „Expresem”(?) przez urząd.
Równocześnie z pracami nad wyzwoleniem naszej ziemi spod wpływu zaborcy walczyliśmy o WZiZT. Zaczynało się to niewinnie – wnioski, mapki, znaczki skarbowe – sielanka… ale nie trwało to długo. Na wstępie dodam o niebywałym szczęściu, czyli o tym, że nieświadomie udało się nam złożyć wniosek na 3 dni przed wejściem nowych przepisów.
No to zaczynamy. Pierwszy telefon do urzędu – w słuchawce słyszymy , że już wszystko jest ale trzeba czekać – czekamy, miesiąc i nic. Jedę sam – sprawa nie jest prosta – brak planów – czekamy na urbanistę.
Zaczyna się okres codziennych wizyt w urzędzie codziennego dzwonienia – ja jeżdżę, żona dzwoni i sam już nie wiem czy od tego dzwonienia czy czego innego robi się coraz krąglejsza.
Co wizyta to inny termin, w czasie jednej z wizyt pan zapytał czy mamy projekt, bo jak nie to on chętnie by nam coś zrobił – jednak o jego projektach słyszeliśmy już co nieco ale co zrobić nie wiem, ale projektu u niego nie zamówię.
Odbijanie piłeczki trwa, a my szukamy projektu domu. Co jakiś katalog to nowy zakup – lektura obowiązkowa do poduszki. Ten za mały ten za duży ten… sami wiecie jak to jest. Mi się podoba ale tylko mi… szukamy dalej.
A w urzędach… bez zmian – wizyty, telefony i nic – Powolniak gubi wnioski, znajduje je – a może go zatłuc kijem? a może utopić… co to człowiekowi do głowy nie przyjdzie…
A w sąsiedniej galaktyce… jedziemy na USG – córka też chce – no dobrze i to przeżyjemy. Po powrocie wiemy, że to nie był najlepszy pomysł – Ala to stanowczo za żywe dziecko, ale pani doktor mogła zobaczyć efekt naszej poprzedniej współpracy. Pytałem o gwarancję ale podobno brak… no cóż w końcu to moja córka – córunia tatunia…
I znowu telefon do urzędu, wizyta i stałą śpiewka, że trzeba czekać, że kolejki, że urbanista nie ma czasu…
W między czasie mamy projekt – http://www.apa-domy.com.pl/babie_lato/projekt1z.htm" rel="external nofollow">Babie Lato – tylko czy nas stać, czy nie za wielki? Ale chyba to jest to… ja wątpię, żona jest zachwycona… Klamka zapadła.
Kolejne USG… tym razem jedziemy sami. Ekran świeci, ja patrzę i co widzę !!! Jeszcze się upewniam – jedna nóżka, druga, trzecia… ale pani doktor gasi mój entuzjazm możliwością pomyłki… no zobaczymy za kilka miesięcy – ale ja i tak wiem swoje.
Kolejna wizyta i spotykam w urzędzie jakiegoś faceta… o rany – urbanista !!! – biorę sprawy w swoje ręce – Powolniak rzuca wzrokiem gromy. Urbanista chce zobaczyć działki. Jedziemy !!!
Urbanista sprawia wrażenie człowieka konkretnego. Obchodzi działkę, ogląda domki za drogą i stwierdza, że nici z WZiZT, bo nasza działka nie graniczy z zabudowaną… O zgrozo. Jednak oświeciło mnie – co z tego, że nie graniczy skoro złożyliśmy wniosek po starych przepisach…. Hura – sprawa drgnęła – wracamy do urzędu i zaczynamy negocjacje. Urbanista pyta czy mamy projekt ja, że tak, Powolniak chce go adaptować – po moim trupie… Dogaduję się z urbanistą w sprawie szczegółów, mamy kąty dachu i inne takie, nawet udaje mi się wywalczyć zapis o budowie domu na 2 działkach… oszczędności na scalaniu działek.
Euforia, radocha ogromna – za 2 tygodnie rozprawa administracyjna. Radość nie trwałą zbyt długo – Powoniak nie zdążył przygotować dokumentów – kolejny termin… a gdzieś w odległej galaktyce…
Nadchodzi dzień rozprawy. Urywam się z pracy (jak zwykle) i jadę do urzędu. Szubka sprawa – wszystko ustalone – podpisujemy papiery i… niby już koniec tej historii ale….
Zawsze jakieś ale (może jednak trzeba było go utopić – Powolniaka).
Papiery są – potrzebny tylko podpis wojewody (czy kogoś w wyższych sfer).
Ciąg dalszy nastąpi a w nim – jak walczymy z ZE i dalsze perypetie z WZiZT.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia