"Pamiętnik znaleziony w betoniarce" - Yemiołka + Jano
SCHODY DO NIEBA
[25.07.2002]
No prawie, prawie do nieba...
Chłopcy wzięli się dziś za sprzątanie placu budowy z niepotrzebnych gratów [choć i tak, trzeba przyznać, porządek jest na działce cały czas – wszystko ma swoje miejsce, klepisko zagrabione, żaden papierek się nie wala] – trzeba powoli przygotowywać kawałek ziemi pod konstrukcję więźby. Wnieśli resztę bloczków na fundament garażu, układając z nich piramidę, której nawet Cheops by się nie powstydził. I powstały: schody, schody, schody, jak w Casino de Paris.... Z widokiem na niebo i nasz świeżutki strop.
Dzięki ich monstrualności nawet mi udało się wczołgać na górę i spojrzeć na światek z zupełnie nowej perspektywy – choć wciąż nieco żabiej, bo po stropie pełzałam na brzuchu, gdyż objawiony z całą mocą lęk wysokości nie pozwolił mi się wyprostować. Przy okazji również nasza Majka miała szansę odkryć, że to, co uważała za sufit, było w rzeczywistości podłogą! Nie omieszkała oczywiście rozpowszechniać tej szokującej rewelacji wśród bardziej lub mniej zainteresowanych.
Strop zalaliśmy 24.07., a jakieś 7 dni zajęły przygotowania do tego – układanie belek stropowych i pustaków, zbrojenie, stemplowanie. A kosztowało nas to nieco ponad 6000 PLN – 2500 za Terrivę i 3500 za beton [& pompę]; do tego koszt zbrojenia i robocizny [ten ostatni tradycyjnie minimalny]. Terriva przyjechała z Fabianowa [Janusz znalazł ofertę w Internecie i okazało się, że spośród innych jest najkorzystniejsza] - z dużym opóźnieniem - i padła na pobocze drogi, bo na działkę ciężarówa nie dała rady podjechać. Musieliśmy jeszcze wieczorkiem wyciągnąć z pieleszy miejscowego pana fadromiarza [który nota bene lat ma z 50, a uporczywie twierdzi, że chce być naszym zięciem ], aby podrzucił nam te wszystkie paczki pod chałupę, bo inaczej mogłoby ich nie być do jutra. Parę kursów i całą działkę mamy znów centralnie zawaloną pustakami. Okazuje się jednak, że nie na długo – ekipa się sprężyła, doszły jeszcze ze dwie pary rąk do pracy z sąsiedztwa, i po dwóch dniach „gęste żebra” były na swoim miejscu. Później wspomniany tydzień mozoliły się inne konieczne prace, aż w końcu można było zamówić gruchę – wszystko poszło pięknie, nic nie puściło, nic nie przeciekło, nic się nie ugięło.
Do kraniku przywiązaliśmy zielonego węża boa i narażamy się lidze ochrony zwierząt, polewając strop za jego pomocą.
W mieszkanku zapanował półmrok i miły chłodek i mamy w końcu gdzie się ukryć przed szaleńczym upałem. To już niemalże PRAWDZIWY dom. :)
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia