"Pamiętnik znaleziony w betoniarce" - Yemiołka + Jano
PĘCZAK*
[31.07.2002]
Po zalaniu stropu ekipa zwinęła się na tydzień, by rozprostować kości na przyzwoitych łóżeczkach i sprawdzić, co słychać w regionalnych spelunkach. Przykładna natura bezzwłocznie wykorzystała tę sposobność i jak zwykle po wyjeździe brygady z budowy odkręciła kurki – lało równo tydzień i przestało momentalnie, gdy Teść wrócił na nasze włości i chwycił za kielnię.
Tym razem chmurzyska nieco przesadnie się rozhulały – chwilami obrywały się tak, że woda prawie wlewała nam się do samochodu na ulicy i musieliśmy zatrzymywać się w dziwnych i mało widocznych we Wszechświecie miejscach, bo wycieraczki nie nadążały za łomotem kropel. Któregoś dnia po przyjeździe do domu pod blokiem powitał nas olbrzymi basen wody, choć nawet w czasie wszelkich minionych powodzi w całej najbliższej okolicy można było chadzać suchą stopą. Głęboki na kilkanaście centymentrów basenik powstał dosłownie w czasie pół godziny i robiło to naprawdę niesamowite wrażenie – całkowitej nieprzewidywalności przyrody – do gęsiej skórki włącznie.
Nasza budowa została miłosiernie oszczędzona – co prawda błoto znów się zbłociło sakramencko, w chatce było z 10 cm cieczy, która wlewała się z nieba przez klatkę schodową, a z szopy trzeba było wypompowywać dziesiątki wiader – nie była to jednak woda po pas i dało się wejść na działkę, z lekka tylko chlupocząc. Kiedy minęły najgorsze opady, popędziliśmy tam całą rodzinką. Po drodze trochę pokapywało, trochę błyskało słońcem i tym sposobem wioseczka powitała nas tęczą! Z piskiem opon zatrzymaliśmy się więc na poboczu, bo paskudnym zrządzeniem losu życie przez ostatnie cztery lata toczyło się tak szybko, że w pędzie pogubiliśmy wszystkie potencjalne tęcze i nasze dziecię nie widziało do tej pory takiego cudu na żywo. “Spójrz Majek na niebo, za tą krową – tam jest tęcza!!” – podskakujemy na siedzeniach, mając nadzieję, że nikt nie wjedzie nam w plecy, bo tęcza była najlepiej widoczna z miejsca bardzo nieprzyzwoitego do parkowania. “Ooo, taka jak w Duszku Kacperku!” – skwitowała Maja, przystosowując obiekt do własnej rzeczywistości.
Ruszyliśmy dalej, gdy już nasyciliśmy ślepia i stwierdziliśmy, że dalszy postój na zakręcie trąci zbytnią nonszalancją. Trochę niewygodna to była droga, bo cały czas obracałam łebek, by wycisnąć z tęczy ile się da, ale ta zniknęła bez sentymentów za watahą domów. Kiedy więc już doturlaliśmy się w podskokach naszą księżycową drogą do celu, niemalże padłam na kolana, widząc, co następuje:
Błękitne niebo, białe obłoczki, utkwiona w błocie nasza rudera... szczelnie opasana tęczą! Wysiedliśmy po cichu i stanęliśmy trzymając się za ręce, patrząc w zachwycie na to zderzenie realności i metafory. TO poszturchiwało nas niecierpliwe, niepewne, czy widzimy to samo, co ono.
Mimo że zjawisko za chwilę definitywnie rozpłynęło się na wilgotnym horyzoncie, a krok prosto w epicentrum lodowatej kałuży kopnął mnie w kierunku rzeczywistości, obraz w głowie pozostał jako piękny symbol tego, co nas tu czeka.
...Jako niekoniecznie kiczowate logo miejsca cudów i niespodzianek...
__________________________________
* P=T
* K= /
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia