Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości
  • wpisów
    107
  • komentarzy
    0
  • odsłon
    205

"Pamiętnik znaleziony w betoniarce" - Yemiołka + Jano


yemiołka

625 wyświetleń

03.11.2005

 


CYRK NA KÓŁKACH / Słowo się rzekło, odcinek łesternowy trzeba wklepać. /

 

 


Lubię siermiężność i kocham ulotne klimaty, i platonicznie szkoda mi przeszłości odchodzącej na wieki wieków amen. Moje najbardziej klimatyczne i ulubione wspomnienia z dzieciństwa wiążą się właśnie z różnymi dziwactwami – z mgiełką wrażeń z wizyty z Babcią Zosią w Hali Targowej, w czasach gdy królował tam półmrok i pewnie brud i syf, a z całą pewnością stada gołębi pod sklepieniem. Z mistycyzmem targu na Krakowskiej, odwiedzanego z Dziadkiem Sławkiem, z wydestylowanymi emocjami, ciężkimi od tajemnicy, które latały nade mną podczas prześlizgiwania się pomiędzy kaprawymi budkami pełnymi zardzewiałych śrubek i stert wygrzebanych nie wiedzieć skąd dziwadeł, potrzebnych tylko tej bandzie dziwaków i nikomu więcej na świecie. Ze stadami saren w Parku Zachodnim. Z łażeniem tamże po różnych wądołach i zaglądaniem w zakamary, z wydłubywaniem pozostałości po poszukiwaczach skarbów – buteleczek po przedwojennych lekach i perfumach, porcelanek od piwnych butelek, kawałków kolorowych kafelków. Z „widoczkami” zakopywanymi pod ławką przed blokiem. I z objazdowym cyrkiem. Pamiętam cyrk z dzieciństwa, wypasiony, z kłusującymi końmi ustrojonymi strusimi piórami, z lwami i ze słoniami, które treserzy przeprowadzali przez Powstańców Śląskich, by popaść je na naszym podwórku /słonie, nie lwy, rzecz jasna/, a my karmiliśmy słoninę jabłkami i dosiadaliśmy jej, skacząc nań z półokrągłego bunkra /Dżizu, czuję się jak megastara baba, wyszło to jak wspomnienia z Międzywojnia prawie /. Było, minęło. No i dobrze, biedne te lwy i słonie, ciągane w tę i z powrotem i traktowane z buta. Choć i tak biedniejszy schabowy na talerzu, jakby na to nie patrzeć...

 

 


A potem mi się zapomniało. O widoczkach, porcelankach i cyrku. Aż do lata tego i nadmorskich atrakcji, gdy cyrk przyjechał i poczuliśmy radość pierwotnych rozrywek. Chleba i igrzysk! Czemu nie...? Bawił nas klown, podkochiwałam się w akrobacie Saszy, a mężuś w akrobatce Alinie, byliśmy kwita. OK, pewnie jesteśmy prostymi ludźmi, ale mam to gdzieś.

 


I zawarliśmy niepisany pakt o wspieraniu żywej historii – kupujemy bilety do cyrku, bo szkoda nam tego świata.

 


Tak więc, kiedy załopotały w centrum wiochy kolorowe plakaty – na słupach, płotach, sklepach i chacie sołtysa – już wiedzieliśmy. I zaczęliśmy niecierpliwie przebierać kopytkami.

 

 


Niewielki namiocik w paski zaparkował na boisku „Sokoła” Smolec. Tego tu jeszcze nie było...

 


Cyrk „Arizona”! – szykowało się siermiężnie i w to nam graj. Publiczka szczelnie wypełniała drewniane półkole ławeczek, a Facet O Brudnych Rękach kręcił w kącie watę cukrową. W urządzeniu, które z pewnością zafascynowałoby Sanepid – w czerwonym, ogrodowym, plastikowym stoliczku wyrżnięta była dziura wyłożona blachą i tyle tego.

 


Cóż, o Saszy mogłam sobie tylko pomarzyć – akrobatą był tym razem staruszek wagi koguciej, gibający się na piramidzie z rur – no ale nie można w życiu mieć wszystkiego . Na pocieszenie jednak w numerze indiańskim i akrobatycznym wystąpił również absolwent Julinka - goneropodobny typ o wygolonym karku, więc nie było tak źle. Obsada 6-osobowa, w przybrudzonych ciuszkach. Na wstępie Pani Z Błękitnymi Cekinami, nota bene Bożenka, poinformowała stanowczo o surowym zakazie palenia, spożywania alkoholu i fotografowania. Tenże ostatni kontrolowany był najbardziej rygorystycznie, z awanturą w trakcie spektaklu włącznie, z czego wysnuliśmy niezbity wniosek, że cała urocza obsada jest poszukiwana listami gończymi. Rzucanie nożami było i siekierami takoż – czy też tomahawkami raczej, zważywszy na pseudostylistykę. Rzucanie do pań stojących przed drewnianą deską, kłaniają się Wieki Średnie jak nic. Chłopaki dawali radę /Duo „Arizona”/, a my padaliśmy ze wzruszenia. Było chlastanie biczem i kolebanie lassem. No a potem Wołodia gibko miotał się piłeczkami. A jeszcze później mój mężuś dał czadu - zawsze wiedziałam, że arena to miejsce dla niego. Rzuciło się me słoneczko w wir walki o szampana, w niebylejakim zadaniu – trzeba było dwukrotnie objechać arenę... stojąc na końskim grzbiecie. Mężuś zrypał się oczywiście na pierwszym wirażu /ale z wdziękiem, Batman sie chowa /, ubaw miałam po pachy, ale co Wam powiem, to Wam powiem - w tej czarnej koszuli na tym rumaku to wyglądał naprawdę jak Bohun. Zresztą zrypali się wszyscy, bo nie dało rady inaczej, w związku z czym nasunął nam się wniosek nr 2, że tego szampana cyrkowcy już czwarty rok wożą, jak nic. Konkurs bez szans na wygraną.

 


A najpiękniejsze w ogóle było to, że do cyrku przylazła cała żulia, najgorsze zakapiory porzuciły nalewki na przystankach, bo takiej atrakcji nawet oni nie mogli przegapić!

 

 


A potem wracaliśmy do domu Aleją Dębów, po ciemku, w wielkiej wsiowej gromadzie, i tyz było klimatycznie.

 


Zwłaszcza, że dokładnie nad naszym domkiem, już w samotności, zaszumiała spadająca gwiazda...

 


I jak tu nie wierzyć w bajki...?

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Add a comment...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.



×
×
  • Dodaj nową pozycję...