Dziennik Wiewióry
No to zaczynam...
Kiedy w lipcu pierwszy raz, a w sierpniu drugi siedzieliśmy u notariusza naprzeciwko pewnego miłego małżeństwa i ich syna, miałam wrażenie, że najtrudniejsze za nami. Ha! Mamy działkę! Idealną: tam, gdzie chcieliśmy, w spokojnej dzielnicy, 20 minut na piechotę od rynku, 10 minut od lasu i w dodatku w idealnej wielkości - 1 110 m2! Cenę może zmilczę, nazwijmy ją rynkową.
Z przyjściem na świat Dziecka w marcu 2005 roku stwierdziliśmy, że jednak na pewno chcemy mieć dom. Majowe upały w bloku i brak możliwości zaparkowania wózka w wygodnym miejscu dały mi do myślenia. Na szczęście był gościnny trawnik u rodziców i Młoda mogła od pierwszych miesięcy życia obcować z przyrodą, a jej Mama czyli ja mogła przez cały urlop macierzyński opalać się na leżaczku w przerwach między karmieniem, przewijaniem i chodzeniem na spacerki. Dziecko było grzeczne, więc na spacerkach wynalazłam sobie rozrywkę dodatkową - szukanie działki. Dzilnica moich rodziców wydawała mi się idealna na zbudowanie domu - blisko miasta, blisko lasu, osiedle domków z lat 70-tych. Jeden problem - minimalna ilość wolnych działek, których nikt nie chce sprzedać.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia