Dziennik Gerionowy
Piszą ludziska i piszą, a co nowa historia to ciekawsza. Tak sobie myślę, trzeba by też przysiąść do gerionowego dziennika, bo dzień w dzień coś nowego się wyczynia, a pamięć jest ulotna i wybiórcza, zostawiając tylko co ładniejsze i przyjemniejsze wspomnienia...
A może to i dobrze? – jak mówił majster do Jasia w słynnym skeczu. No więc nie bądź pan rura i nie pękaj – tymi słowy Gerion motywuje sam siebie do pisania dziennika....
Cała historia z naszą (to jest żoniną i moją) budową, zaczęła się onego roku 2003 jakoś tak w marcu. W sposób całkowicie dla mnie niepojęty. Podejrzanie zadzwonił mój komórkowy telefon i już wtedy poczułem dziwny ucisk w uszach i historyczne zawirowanie świata ... Jeszcze tylko matriksowego, czarnego kota mi brakowało. A głos żonki w telefonie mówi: „słuchaj, kupujemy działkę...” No, dobra – se pomyślałem. Działka to brzmi dumnie i poważnie, nie to co dwupokojowe mieszkanie w co prawda nowym bloku i na co prawda fajnym osiedlu...
„A gdzie to?” – pytam niezmieszany, tak jakbym kupowanie działek miał we krwi i robił to co najmniej 4 razy w tygodniu... „A w Kostrzynie...” Hmm, dla mnie mieszkającego nasty rok w Poznaniu, słowo Swarzędz oznaczało mgliste miejsce na mapie - „tam żyją smoki”...
Kostrzyn to było znacznie dalej niż „tam żyją smoki” i jakoś bardzo abstrakcyjnie. No ale co tam. Kto by marudził rozentuzjazmowanej małżonce?
Z tym Kostrzynem to osobna historia, ciekawa i pełna powiązań przyjacielsko-znajomościowych, ale nie będę w tym miejscu zanudzał potencjalnych czytelników dryfem tematycznym.
W każdym razie pojechałem, żeby zobaczyć to miejsce. Położone nie powiem, ładnie, bo na uboczu. Blisko asfaltowej ulicy Kórnickiej, całkiem blisko do A2, ale nie na tyle by widzieć, czy słyszeć pędzące auta. Zupełnie blisko linii kolejowej Berlin-Warszawa, ale mi, od dziecka wychowanego w sąsiedztwie trasy Szczecin-Katowcie pociągi absolutnie nie przeszkadzają, ba, budzą wspomnienia z lat młodości...
Ładny kawałek pola. Z przodu działki parę hektarów plantacji róż, po obu stronach niezasiedlone (jeszcze wtedy) sąsiedztwo, skrzyneczka z prądem, woda w drodze... ot ładne 8,5 ara. Na działce zielska mnóstwo, parę orzechów (małych), krzaków bzu i młodych brzózek... Wkoło skowronki (wiosna wtedy była) i cichutko. Dziwnym zbiegiem okoliczności żaden InterCity w czasie mojego oglądania potencjalnej włości ziemskiej nie przejeżdżało. I wiecie co? Strasznie mi się spodobało. A jechałem z 102% nastawieniem „na nie”. Myślałem sobie – „eee coś zawsze znajdę, żeby się przyczepić”. Nie znalazłem.
Oczywiście, że w tym czasie żadne z nas nie myślało poważnie o budowie. „Lokata kapitału” - zgodnie żeśmy sobie przytaknęli. „Kto by myślał poważnie, żeby tak daleko za Poznań się wyprowadzać? Na wieś? Nie nie, w żadnym wypadku. No ale niedługo wchodzimy do Unii, może sprzedamy tę działkę z zyskiem?”.
Nawet żeśmy wiarygodności sprzedawczyni nie sprawdzali Praktycznie zakup w ciemno, ale było to podyktowane tym, że nasi znajomi (koleżanka z pracy mojej żonki i jej mąż – rodowity Kostrzynianin) kupili prawie po sąsiedzku inny kawałek od tej samej właścicielki. Całość, że tak powiem, po pewnej znajomości i za baaardzo przyzwoitą cenę.
Skombinowaliśmy pieniądze, spotkaliśmy się sprzed notariusza, parę podpisów, wycieczka do domu po brakującą gotówkę (a jakże, wypchaną zielonymi banknotami saszetkę zostawiłem z wrażenia na parapecie w kuchni, znaczy się w środku mieszkania rzecz jasna – jakbym zostawił na zewnątrz to bym pewnie dziś nie wiedział o istnieniu Forum Muratora). I staliśmy się właścicielami działki numer taki to a taki przy ulicy jeszcze nie nazwanej.
Sporo wody upłynęło w warcie, zbliżał się wielkimi krokami grudzień 2004, kiedy to musieliśmy podejmować strategiczne decyzje – co robić z oszczędnościami w kasie mieszkaniowej? Do kiedy aneksy, ile na odliczenia i w ogóle ekonomiczno-ułamkowy miszmasz. Dobrze jest mieć znajomych rewidentów. Bardzo biegłych. Wyznaczyliśmy se jakiś deadline na rok 2005...
I co? Ano i nic. Czekaliśmy na wejście do Unii Europejskiej...
Czekaliśmy roczek i miesięcy dwa. W tak zwanym międzyczasie nasza działka zyskała status w pełni uzbrojonej. Przyjechali panowie w TPSA i wkopali osłonięty czarnym pcv przewód. Zrobili nawet studzienkę... Byli super gorliwi. Jak przyjechałem po dwóch tygodniach (październik 2004) to za cholerę nie mogłem doszukać się swojego kamienia granicznego. Cóż, szpadel w garść i kopiemy... Kopałem dłuuuuugo i szeeeeroookooo. Nie wykopałem. Aż przyszedł znajomy mechanik, mieszkający rzut beretem od naszej posiadłości. „Złota szukasz, tej?” – zapytał żartobliwie. A mnie nie było już widać, bo byłem z metr niżej od przewodu telefonicznego...
W końcu znalazłem kamień. Graniczny. Ze 2 metry od pierwotnego miejsca przeznaczenia i z premedytacją zasypany 1,5 metrową warstwą ziemi... Ponoć geodeci zakopują butelkę jakiś poziom pod kamieniem granicznym... U mnie nie zakopali. Pewnie wypili zawartość butelki i z zamachem godnym Władysława Komara ciepnęli ją w krzaki, znaczy się na moją działkę. Albo też ekipy „zbieraczy” obskoczyły wszystkie działki zaraz za geodetami i nim grunt zdążył obeschnąć, oni podkopali się i załadowali swoje wózki zebranym łupem... W każdym razie ustalenie miejsca przeznaczenia wydłubanego kamlota było pewnym wyzwaniem i do dziś nie mam pewności czy siedzi on na swoim właściwym miejscu. No ale i tak od sąsiada z prawej oddziela mnie tajemnicza, 3m szerokości dróżka, więc się tym nie przejąłem.
I weszliśmy do Unii. Na drugi dzień moja działka nie stała się 3 razy droższa.... „A może to i dobrze?” – powtórzę za majstrem ze skeczu. Pewnie byśmy ją szybko sprzedali...
A tak stała sobie spokojnie, nie wadząc nikomu. Trochę pokosiłem na niej chwasty, trochę opryskałem znanym i powszechnie lubianym przez działkowców Roundapem. Pomogło miejscami. Działka wyglądała jakby miała łupież plackowaty. No ale to były moje pierwsze koty za płoty, „co będę tu karczował i kultywował, jak zaraz ją przecież sprzedamy” – pocieszałem się...
Nawet wyobraźcie sobie przyjechał mój teść. No co? Jak nie robić z tego wielkiego wydarzenia, jak chłop musiał 700 km przejechać jedną z najdłuższych tras kolejowych: Przemyśl – Szczecin... A bo moja żonka to Sanoczanka z krwi i kości, bieszczadniczka jak się patrzy. No więc przyjechał i mocno mi pomógł w karczowaniu i kultywowaniu A bo to wiadomo kiedy sprzedamy tę działkę? W sumie – podejście słuszne.
Przyszły potem wakacje 2004. Cóż, czas rozejrzeć się za jakimś miejscem do zwiększenia przestrzeni życiowej. Działka w Kostrzynie - a owszem, sprzedamy z dużym zyskiem, jak będziemy kupować coś w Suchym Lesie, czy na Podolanach. W końcu Strzeszyn, Podolany to „nasze” dzielnice i żyje nam się tu całkiem przyjemnie....
O perypetiach z działkami, pośrednikami i pośredniczkami napiszę za czas jakiś....
http://www.murator.com.pl/forum/viewtopic.php?p=734434#734434" rel="external nofollow">A tutaj komentarze
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia