Dziennik Gerionowy
Kolejny krok zrobiony. Mamy wybrany projekt, zima się kończy – jakoś tak cieplej na sercu. Ale dobrze, że to człowiek świadomości nie ma co go w przyszłości spotkać może, bo rodziłby się albo siwy albo łysy (no dobrze, czasem się rodzi łysy – ale to nie ze zmartwienia).
Jadę więc w te pędy do pana D*. W kominku buzuje, ciepełko przyjazne, na kalendarzu jeszcze gorętsza pani, a ja na moim pokreślonym wydruku objaśniam co i jak, jakie byśmy zmiany chcieli i czy nasze „zachciołki” są realne... Pan D* zabija mnie spokojem i luzackim podejściem (oby tak dalej- myślę). Wszystko co chcemy da się zrobić i to z tzw palcem w .... kieszeni. No ba, to główna zaleta projektu, że go przerabiać mocno nie trzeba było. Więc klepnięte, kupujemy projekt z Domus. A w sumie to nasz pan D* ma go kupić, skoro jedzie tak kompleksowo – robi piękną adaptację i załatwia pozwolenie, to czym ja się będę martwił (myślałem w swej naiwności).
Dwa dni później (20 lutego) telefon – „przyjeżdżaj pan po projekt”. Dobrze, że policja nie stała tym razem na podjeździe w Antoninku, bo z 8 punktów bym zarobił. I znowu miło, kominek, ciepełko, kalendarz. No i nasz projekt. Kartkuję, oglądam... piękny (ech, żebym to ja się wtedy tak znał jak teraz). Płacę, pakuję projekcik w koszulkę i gazu do chaty....
I gdzieś na wysokości miłostowego Cmentarza coś mnie tkło. Lewym okiem na drogę, prawym na projekt, prawym na drogę, lewym na projekt... I kurna nagle widzę, że ten projekt ma garaż JEDNOSTANOWISKOWY.... Aż się spod kół zadymiło. „Coś mi pan zamówił?!” – drę się do komórki na poboczu.
Na spotkaniu dzień później: wymieniamy projekt czy jak? No i w sumie pan D* zaproponował – powiększenie garażu do wersji 2 stanowiskowej to dla mnie pikuś, zrobię to w cenie adaptacji. Ech, gdybym wiedział, że przeprojektowanie dachu dwuspadowego na kopertę to nie jest taki pikuś, to nawet bym się nie zawahał... No ale teraz mam za sobą pół roku Forum Muratora.
Klamka zapadła, w adaptacji mamy też zmianę garażu na dwustanowiskowy. „Załatwiaj pan warunki przyłączy, a potem wodę i prąd i jedziemy z koksem”. I mając w głowie te radosne słowa, wracałem sobie do domku licząc na uzyskanie pozwolenia najpóźniej do końca kwietnia.
Rodzina nie chciała uwierzyć, żeśmy już projekt wybrali ostatecznie i że budujemy się „na poważnie”
Projekt był, adaptacja była w drodze, wnioski poskładane. Wcześniej fajny pan Geodeta machnął mi 10 mapek za zaledwie 350 złociszy +VAT. Tyle mapek? No ale od przybytku głowa nie boli, a poza tym pan geodeta był naprawdę fajny.
Warunki mieliśmy w połowie lutego, gmina Kostrzyn to porządna gmina jeśli idzie o załatwienie papierów. Przynajmniej do dziś tak mogę powiedzieć. Za wykonawcą czas zacząć się rozglądać.
A co ja będę dużo szukał, jak pan D* robi wszystko kompleksowo. No ale posiadając namiary na pewnego Swarzędzkiego wykonawcę, grzechem by było nie zapytać o ofertę. Zapytałem. A potem do pana D*. Wycena za robociznę, kompleksowo od A do Zet za stan surowy otwarty, bez dachu ofkors. Jako, że pan D* ma pod ręką hurtownie, to i materiały od niego. Poszło. Cena tak przez 20 tysięcy za robotę. Raczej nie bardzo wygórowana jak na poznańskie warunki. No ale nie byłbym sobą, gdybym nie negocjował. Po przyciśnięciu do muru padła kolejna propozycja, a po nazwaniu mnie żydem, ostateczna. Ja tam osobiście nic do żydów nie mam. Ale cena zeszła trochę w dół. Spodobało mi się...
Teraz przyjdzie czas na zderzenie dwóch teorii. Wedle pierwszej, mieliśmy budować tak – jeden wykonawca, robi wszystko załatwia wszystko organizuje ekipy, a my przyjeżdżamy w bamboszach na budowę i podziwiamy w błogim stanie niewiedzy i totalnego laictwa, jak to nam mury rosną. Długo byłem zwolennikiem takiego podejścia.
Potem dostałem wycenę materiałów (a dłuuuugo mówię Wam, musiałem o nią walczyć). I to był mój pierwszy kontakt z budowlaną rzeczywistością. A potem ściągnąłem sobie parę plików xls ułatwiających zrobienie samodzielnego kosztorysu... I po paru tygodniach spędzonych na ryciu internetu, dzwonieniu do hurtowni i objeżdżania kastoram i lirojów – sam spróbowałem wycenić sobie materiałówkę. Oczywiście – pierwsze próby były w ciemno, jako, że w życiu współczesnej budowy nie widziałem, a moje wizje z lat młodości zapewne mocno anachroniczne były zarówno pod względem technologii, jak zwłaszcza kosztów
Pomału druga teoria zaczęła brać u mnie górę. Żadnego generalnego wykonawcy, sam zatrudniam ekipy, sam się dogaduję z hurtownią, sam wybieram materiały, sam negocjuję ceny. Pełna kontrola, czyli sam jestem kierownikiem swojej własnej budowy Może nie merytorycznym, ale co najmniej dyrektorem pionu zaopatrzenia
Im bardziej wnikałem w temat, tym bardziej byłem przekonany do tej drugiej wizji. Budujące po sąsiedzku nasze dobre „Znajomstwo” (tak tak, ci, którzy nas namówili do zakupu działki) budowali się dokładnie w ten sposób, a że wyprzedzali nas przynajmniej o pół roku, (albo o fundamenty jak kto woli), to mogli podzielić się z nami całkiem pokaźnym doświadczeniem.
Korzystając więc z tego „dzielenia”, spotkałem się z ekipą murarzy, która miała ciągnąć stan surowy naszym znajomym. I co można powiedzieć po pierwszym spotkaniu? Wrażenie wrażeniem, ale do mnie przemawiają konkrety. Zrobiłem więc kopię projektu, dałem im na tydzień do domku – niech myślą. A że ekipa z daleka, to ofertę mieli złożyć jak tylko zrobi się pora na budowanie i wrócą do naszych znajomych mury stawiać.
Wtedy już byłem po przeliczeniach kosztów tych i owych. No i zdecydowany byłem nie dać zarobić żadnemu „organizatorowi” budowy, tudzież generalnemu wykonawcy.
Ofertę dostałem przed początkiem marca. Jak spojrzałem, to parsknąłem śmiechem (czym lekko zbiłem z tropu oferenta) i widząc zdziwienie na twarzach majstrów, tłumaczę, że za tyle a tyle to ja mogę mieć ofertę z ekipy z Poznania. Daję im tydzień na przemyślenia i weryfikację, no i potem się dogadamy. Miny mieli nietęgie, może se wyobrażali, że jak taki projekt wybraliśmy to na pieniądzach śpimy, albo co? Któż to raczy wiedzieć?
Podejście drugie było znacznie prostsze. 25% mniej niż oferta pana D*. „No niech już będzie tak.” – dodał majster naiwnie wierząc, że jak da mi palec, to ja mu ręki nie utnę. Ale gdzie tam. Byłem twardy, nie dość, że znacznie obniżyli ofertę, to wynegocjowałem w tej cenie zrobienie pięknego (później zobaczycie na fotkach) drewnianego domku w ogrodzie, no i solidarnego podziału kosztów zamieszkania (bo gdzieś musieli w końcu wynająć lokum).
I powiem Wam, że po takiej ofercie ( i rekomendacjach znajomego) to już nigdzie nie szukałem. Pan D* nawet się nad kontrofertą nie zastanawiał. Machnął ręką z okrzykiem „człooowieeekuuu” – co niechybnie miało oznaczać „A wali mnie już kto ci będzie budował, ja w każdym razie nie opuszczę ani grosza”. Potraktowałem więc to ze zrozumieniem i przyjaznym uściskiem dłoni. I przy okazji poprosiłem na namiary wykonawców wody i prądu.
Skoro w kwietniu miałem mieć pozwolenie, to dobrze by było wcześniej doprowadzić sobie to i owo. Wodnikiem był pan z Pobiedzisk, a elektryką miał się zajmować pan z Żydowa, który to niechybnie siedział w ENEI Gniezno i przy okazji papierologię miał w małym palcu.
No więc nie oglądałem się na kolarzy, tylko ruszyłem załatwiać media na działce. Warunki miałem, mapki miałem.
Czwartego dnia marca ENEA Gniezno mię wykasowało na 1848 złotych i 1 grosz, za „dołączenie do sieci ENEA”. Czyli paru kolesi zjawiło się na działce i w skrzyneczce od prądu, która stała w narożniku mojej działki zamontowali licznik. No i polski fachowiec nie byłby sobą jakby czegoś nie spierdolił. Skrzyneczka, jako że należąca do mnie i sąsiada, podzielona jest przez pół. Na dwie równe części, lewą i prawą. Sąsiad jest po stronie lewej więc logika nakazuje uznać, że to lewa część skrzyneczki (i licznik w niej) jest przyporządkowana do niego. A do mnie prawa.
Ale nie, „fachowcy” uparli się, żeby to mój licznik zainstalować w lewej części skrzynki. Dobrze, że sąsiad prądu jeszcze nie potrzebuje....
Skoro miałem już licznik, czas na „Erbetkę”. I tu pan elektryk wziął mnie z flanki. Przemierzyłem kawał drogi do tego Żydowa, zimno było jak psi. Pan nawet mi czekające erbetki w garażu pokazywał, faktycznie wyglądały solidnie. Skoro był u źródła, obiecał załatwić wszystko w góra dwa tygodnie. No i zażądał 1300 zł. A ja byłem totalnie nieprzygotowany, to znaczy nie zrobiłem rozeznania ile takie cuś kosztuje.
W każdym razie ostatni raz dałem się tak podejść, by godzić się na coś w ciemno. Nie, że żałuję, albo coś schrzanił, no ale zawsze lepiej mieć rozeznany wcześniej temat.
Elektryk suma sumarum sprawił się na medal. ENEA Gniezno nawet na oczy nie oglądałem, wszystkie podpisy i papiery załatwił sam on. No i pod koniec marca osobistnie wkopał erbetkę. W dwa miesiące później, moja Erbetka wyglądała tak pięknie na tle kwitnących dmuchawców. Na pierwszym planie Adaś
http://www.gerion.perfekt.pl/budowa/erbetka.jpg
I teraz mój ulubiony cytat z Sindbada: „Ale o tym co było dalej, opowiemy Wam w następnym odcinku”
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia