"Bziabzia" czyli Alice realizuje marzenia
17.07 (sobota)
Rano na budowie miał być hydraulik, ale jak się później okazało...zapomniał. W międzyczasie, czekając na niego odkrywam, że w kanałach wentylacyjnych jest trochę gruzu i zaschniętej zaprawy. Trzeba będzie je przy okazji udrożnić, by zapewnić potem skuteczne odprowadzanie powietrza.
Po zaakceptowaniu przedstawionych przez nas uwag, składamy podpisy pod umową z Eko-Dachem
Jak dobrze pójdzie, prace nad naszym dachem zaczną się za tydzień.
Po sutym obiedzie – jak to zwykle u teściów – po południu zamieniam się w drwala i wycinam kilka sosen samosiejek, które mogą przeszkadzać w ułożeniu dachu. Prawdziwa siekierezada. Ubaw przedni. Potem biorę się za czyszczenie przewodów kominowych. Odwiedza nas Gosia (GG) kolejna przedstawicielka Grupy Chotomowskiej.
18.07 (niedziela)
Dzień świąteczny, pracować nie powinno się, ale jak przez cały tydzień nie mamy czasu, to musimy porządkować działkę nawet w niedzielę. Zaczynam jednak ... od umycia samochodu. Mam wspaniałego pomocnika, Alusia lobi sistko siama. Co by nie mówić, pół wozu obleciała ze szmatką i trzymała mi szlauch z wodą. Kochane maleństwo. W tym samym czasie mamusia zabrała się za impregnowanie desek z których zbito ścianki lukarny. Kiedy kończę z samochodem, przejmuję od Kasi pędzel. Po kilku ruchach dochodzę do wniosku, że nie tędy droga. Szybka decyzja – trzeba zaopatrzyć się w spryskiwacz, bo człowieka szlag trafi na miejscu. Impregnat jest bardzo rzadki i szybko spływa po deskach i co gorsze... po rękach. Wsiadam więc w samochód (po cholerę go myliśmy, jak wystarczyło przejechać kilkanaście metrów by znowu był cały w pyle) i jadę po spryskiwacz.
Po napełnieniu go impregnatem jestem kompletnie rozczarowany bo co prawda natryskuje roztwór, ale zaledwie przez kilka sekund i to rwanym strumieniem. Coraz bardziej wkurzony nie poddaję się jednak i przeklinając złośliwość rzeczy martwych kontynuuję mordęgę. Jakby tego było mało, słońce praży jak diabli, a nad głową nie ma ani centymetra cienia. Jestem pewien, że jak w poniedziałek przyjadą cieśle kończyć więźbę, to będzie oczywiście padał
Z powodu technicznej przerwy - Ala sypia nam jeszcze w południe - Kasia wraca z nią do dziadków zostawiając mnie samego na polu bitwy. Po trzech godzinach w ostrym słońcu kończę wreszcie robotę i postanawiam dorwać się do trzewi spryskiwacza. O rzesz.... przewód doprowadzający ciecz do spryskiwacza jest pęknięty przy samej dyszy i przepuszcza powietrze. Wystarczy odkroić końcówkę i ... świat przybiera kolorowe barwy. Wyzywam się w duchu od matołków. Taka prosta sprawa. Jak się siedzi całe życie przed komputerem, to takie są tego efekty. Niby tak jak każdy mam dwie ręce, szkoda tylko, że obie lewe. Dupa ze mnie a nie Słodowy czy inszy MakGajwer. Resztkami impregnatu polewam jeszcze raz deseczki i szacuję ile by mi zajęła cała robota, gdybym od razu naprawił urządzenie. Góra pół godziny
Kochana żonka nie zapomina o swojej biednej, samotnej połówce i dowozi na działkę obiadek. Po skończonej impregnacji zabawiam się w człowieka pająka i skaczę sobie po więźbie oglądając z bliska jej połączenia i kominy.
Na tej zabawie zastaje mnie ponownie Kasia i .... dwie nasze przemiłe sąsiadki/koleżanki (Gosia i Teresa) z poprzedniego mieszkania. Nudziły się, więc postanowiły odwiedzić tą naszą słynną na osiedlu budowę. Trochę mi głupio, bo cały jestem wymazany impregnatem na zielono. Tak szybko jak się tylko da ,wybywam z działki, zostawiając za sobą plotkujący “babiniec”
Dziewczynom jest mało pogaduch więc przyjeżdżają jeszcze na kawę. Cieszę się, bo Kaśka może wreszcie -choć na chwilę - oderwać się od budowy. Nawet Alusia daje spokój mamusi i bawi się ze mną, zjada nawet bez głosu sprzeciwu obiadek. Takie miłe, słodkie zakończenie weekendu.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia