Pod dachem, czyli moje niebo, czyli opowiastka strychowa :)
Zaczęło się....
Tylko tak naprawdę to nie wiem kiedy. Bo chyba z pięć lat temu, a może nawet i dziesięć, albo jeszcze wcześniej kiedy jako świeżo upieczona nastolatka marzyłam o romatycznej facjatce, rzecz jasna pod wpływem Ani z Zielonego Wzgórza. Tyle, że nie mogłam się zdecydować czy wolę być Winnetou, czy Pollyanną, więc pokoik na poddaszu owszem i powstał, ale bez muślinów i różów, a za to zawalony książkami i mapami – bo wtedy byłam już na etapie Stevensona.
W każdym razie słabość do skosów pozostała, ba – nawet się nasiliła i kiedy rozpoczęłam studencki żywot w Krakowie przemożna chęc posiadania własnego kąta stopniowo wypierała wszystkie inne chęci. Czterosobowy pokój w akademiku intensyfikowal marzenia o własnym mieszkaniu, ale brak funduszy nakazywał wpychać marzenia w mysią dziurę. No cóż – studia skończone, a domu dalej brak, tyle, że wyposażona w trzy litreki przed nazwiskiem, kreatywnie rozpoczęłam poszukiwania strychu do adaptacji. Po kilku miesiącach nabawiłam się usztywnienia karku w pozycji tylno-zgięto-zadartej-głowy, a opuszczonego poddasza nie wypatrzyłam.W tym czasie nasz kraj na tyle europejsko się rozwinął, że nagle każdy chciał tu zamieszkać, a zwłaszcza ci z zagranicznym kapitałem więc ceny mieszkań poszybowały w górę niczym te “niebiescy ptacy”. Nadzieja ze mnie uszła, a łapki przemarzły od wieszania ogłoszeń na wszystkich możliwych słupach i drzwiach w celu przygarnięcia bezdomnego strychu. Zamiast tego sama adaptowałam się do związku z mężczyzną, miejmy nadzieję, mojego życia. Ten z kolei wykazał się podejrzanymi kontaktami z szarą strefą umiarkowanej patologii, a dokładnie z potocznie zwanymi melepetami, którzy składając się na flaszkę, dorabiają m.in. przy sprzątaniu strychów. Delikwent z czerwonym nosem wskazał nam kamienicę, wyposażoną w przecudnej urody ruinę w postaci nieużytkowego poddasza, a przy okazji we wspólnotę mieszkaniową i udziały gminy. Tutaj rozpoczyna się nasza droga przez mękę, względnie rozdział negocjacji, dyplomacji i przekonania do sprzedaży strychu właśnie nam. W tak zwanym międzyczasie pojawiło się kilka problemów w postaci koniecznego przetargu, boomu na nieruchomości, konieczności znalezienia wspólnika do naszego przedsięwzięcia by ciężar finansowy nas na tyle nie przytłoczył, że resztę życia spędzimy w kredytowym wilczym dole, a i w myśl starej prawdy “jak dobrze mieć sąsiada”. Podjeliśmy decyzję o kupnie, o podziale, o remoncie, o zamieszkaniu wreszcie.
O święta naiwności. Jeszcze 1,5 roku temu kiedy to z uśmiechem na ustach podpisywałam akt notarialny, kręciłam noskiem na ostateczną datę przejęcia strychu – końca grudnia 2007, bo przecież od roku już tam będę mieszkać. No cóż – zostały mi niecałe 4 miesiące do mojego deadline, a perspektywa położenia płytek w kuchni, czy wstawienia łóżka w sypialni jest tak odległa jak Polinezja Francuska.
Kolejne miesięce to łudzenie się, że urzędnicy będą się trzymali terminów przez samych siebie ustalonych. Powinno powstać nowe motto Wydziału Architektury na Rynku Podgórskim: “porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”.
Koniec 2006 nie przyniósł żadnych rozwiązań, ani pozwoleń, za to ja w głowie umeblowalam już cały strych, ba – nawet powiesiłam firnaki i wraz z przedłużającymi się procedurami zaczęłam rozmyślać nad zmianą koloru ścian. To nic, że ścian jeszcze nie ma.
Pierwsza połowa tego roku obfitowała juz tylko we frustrację i pogłębiająca się depresję.
Wreszcie nastał ten dzień – podpisanie umowy z wykonawcą na pierwszy etap – nowy strop. Będę mogła sobie chodzić po MOJEJ WŁASNEJ podłodze! Zapomniałam, że wszystko musi nabrać mocy urzędowej, a przynajmniej odczekać kolejny termin, więc zamiast w lipcu, panowie robotnicy wkroczyli pod koniec sierpnia. Nic to. Na razie jest ich trzech – biegają z wiadrami po czterech piętrach, wynosząc polepę, a ja biegam do nich, zachłannie obserwując jak odsłaniają się stare deski, jak znika warstwa cegieł i zaprawy, jak niedługo będą wzmacniać belki.
Nie znaczy to, że po 1,5 roku mam wszystkie pozwolenia, o nie. Mam – ale na strop, a 2 tygodnie temu dostałam WZ na całość przebudowy. By jednak moja radość nie była zbyt wielka – panowie urbaniści postanowili przepisać kilka akapitów z ustawy o zagospodarowaniu przestrzennym, zamiast spojrzeć na projekt, czy zgodę konserwatora. Efekt – brak możlwiości adaptacji prawie połowy mojego strychu, bo ścianka kolankowa była za słona, znaczy się za wysoka, a właściwie, że w ogóle była. Już się wyzłościłam, już ochłonęłam, już zrozumiałam, że proces myślowy jest zakazany przy decyzjach budowalnych, więc nie ma sensu oczekiwać logiki. Więc trzeba znaleźć inne wyjście. I już jest – ale sza! Żeby nie zapeszyć.
A tymczasem patrzę na mój odsłonięty strop, na spróchniałe belki, na skrzypiące deski i widzę siebie z kubkiem herbaty w salonie, jak patrzę co rano na zamglone wieże na Wawelu, i czuję dreszczyk emocji i szczęścia, no chyba, że to dreszcz przerażenia co do następnych kosztów.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia