Pod dachem, czyli moje niebo, czyli opowiastka strychowa :)
Weekend nie przyniósł drastycznych zmian w postaci nowych ścian czy dachu, ale stał sie milowym krokiem w tak zwanych interpersonaliach. Niedziela została przez nas uświęcona tradycyjną pielgrzymką na naszą świętą górę, czyli czwarte piętro kamienicy. Odprawiwszy modły nad kłódką, dostąpiliśmy przywileju przekroczenia progu naszego raju. No cóż raje bywaja różne – u Wyspiańskiego aniołki chadzały w podartych kieckach i z dziurami w trzewiczkach, przez co odebrano mistrzowi fuchę przy renowacji kościoła franciszkanów. U nas raj to ciemne i brudne poddasze, ale chyba nikt nam nie odbierze radości mieszkania właśnie tu Na tym na razie zakończę niedzielną sakralizację i przystąpię do opisu kolejnych czynności.
Wyciągnęłam z kieszeni metrówkę i po raz setny zaczęłam obliczać ile szafek upchnę w kuchni i gdzie w takim razie zdecydować sie na słup podtrzymujący dach. W tym czasie moja druga nieformalna połowa ćwiczyła wymachy rąk, a na pytanie co robi – odparł, że otwiera drzwi. No niech sobie otwiera, ale dlaczego w tę stronę?? Tutaj nastąpiło spięcie co do kierunków: w prawo, w lewo i już po chwili we dwoje machaliśmy rękami, każde oczywiście w swoją stronę. Ponieważ już teraz nie musimy ustalać kierunkowskazów, zostawiliśmy problem drzwi otwarty, podobnie jak otwarte są same drzwi, a właściwie ich całkowity brak.
Piotr postanowił więc zrealizować inny pomysł. Nasz przyszły hol ma być wyposażony w luksfery, a na razie to miejsce zieje smolistą czernią, zarówno z racji braku światła, jak i brudnych cegieł. Pomysł na już: wydłubać jedną cegłę z muru i rozświetlić mrok promieniami zachodzącego słońca. Moje skrupuły co do rujnowania muru nie zostały wzięte pod uwagę, więc ja sama postanowiłam w imię innych skrupułów sprawdzić czy owa cegła nie spadnie komuś na głowę, gdzieś tam w dole. Wyszłam na dach by rozjerzeć się po okolicy i natrafiłam na przechodnia. Jakie te dziesiejsze dachy są ruchliwe! Spacerowicz okazał sie być sąsiadem z kamienicy obok, którego zaniepokoiły szmery zza węgła (no tak, ktoś mu rozbierał ścianę, aczkolwiek gwoli prawdy jego mieszkanie kończy się jakiś metr wcześniej). Uścisnęliśmy więc sobie dłonie, a że wiał trochę mocny wiatr, ja trzymałam sie komina, a on fire-muru i w tych okolicznościach dokonaliśmy zapoznania, a następnie przyjęłam zaproszenie do jego mieszkania, które okazało się być rzecz jasna zaadaptowanym strychem. Powiadomiłam Piotra o planowanej wizycie, a on oceniwszy stan swojego kolana, wysokość kamienicy i małe prawdopodobieństwo przeżycia upadku – postanowił zostać. Przeszliśmy więc dostojnie po dachach, przeskoczyliśmy fire-mur, następnie spuściłam się po załomie i zeskoczyłam na taras. Tam przywitałam się z resztą domowników, uspokajając, że nie zawsze tędy będę przychodzić z wizytą. Sąsiad okazał się przesympatycznym człowiekiem, właścicielem pięknego mieszkania, kota i kilku byłych żon. Co prawda bez wypicia bruderszaftu, ale za to po dachowych akrobacjach, zaczeliśmy sobie mówic po imieniu i przez następne pół godziny przeprowadzałam wywiad “co-gdzie-kiedy-jak”, bo on swoją gehennę budowlaną ma już za sobą, a ja uroki adaptacji – przed :) Po czym wyposażona w numer jego komórki i zapewnienia o wszelkiej chęci pomocy mentalnej, wycofałam się na taras i przy drugim podejściu wskoczyłam na gzyms, a następnie utartym już szlakiem wdrapałam sie na dach i ze zwinnością gazeli przeskoczyłam na swoją kamienicę, gdzie w otworze włazu czekal na mnie osobisty chłop, licząc być może po cichu, że stanie się moim spadkobiercą. Z tego wszystkiego zapomniałam o nieszczęsnym kierunku otwierania drzwi i w ramach wszelkiej ugody pojechaliśmy na piwo. A nie mówiłam: “jak dobrze mieć sąsiada...”?
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia