Pod dachem, czyli moje niebo, czyli opowiastka strychowa :)
W moim kociołku budowlanym naprzemiennie się mieszają: łyżka dziegdziu z łyżką miodu. Udało się Emmę przetrzymać, huragan przegonić na cztery wiatry, podkasać foliowe majtasy i ubrać krokwie w płyty. Tyle słodkości. I żeby mnie nie zemdliło to musiała przydreptać zima, śnieżek sobie przypomniał o Krakowie, więc żółć lekko nadwyrężyła smak mojego przekładańca. A tu trzeba północną połać dachu rozebrać, a tu nowy wieniec trzeba zazbroić i polukrować cementem. Wiatr i deszcz przybrały postać ekonoma i nadają tempo ekipie. Więc piekę kolejne ciasto i niosę w darze przekupnym moim cieślom bo podwyższyć poziom cukru i podnieść ogólne morale. Tymczasem moje morale topnieją pod wpływem kolejnych rozmów z przyszłymi sąsiadami. Wczoraj nasz planowany balkon był w pełni akceptowany, dziś jest szantażowany przez piłę elektryczną i niszczycielskie zapędy sąsiada z piętra niżej, który wycofał sie z poprzednich uzgodnień. Adaptacja oficyny nagle stała się niewykonalna, ponieważ nasz dyskretny projekt architektoniczny postanowił nie zdradzić żadnych szczegółów podparcia belek stropowych, a nawet ich przekrojów, a to z kolei wymaga nieprzewidzianych wydatków na konstruktora. By jednak nie poddać się depresji, rozświetlam przyszłość zamówieniem okien dachowych. Mam ich pięć, w lepszej cenie niż planowana, więc widzę światełko w tunelu, ba – nawet słońce wyszło i zima podkuliła ogon. Przetrzymamy. Byle do wiosny...
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia