Dziennik Alicjanki
LIPIEC (scenka rodzajowa z życia inwestora)
Sobota to jak wiadomo dzień darowany inwestorowi by nadrobił wszystko to czego nie zdążył zrobić w tygodniu. Dodatkowo jest to dzień pospieszny, bo trzeba zdążyć z wszystkim maksymalnie do 14tej, kiedy to zamykają wrota raju.
Tej soboty mieliśmy bogaty program, bo najpierw jechaliśmy do Piaseczna w sprawie zamówienia podbitki, potem do Ursusa kupić parapety z drewna meranti, potem do Milanówka w sprawie montażu drzwi garażowych, potem w Grodzisku kupić 42 sztuki łat (do mocowania podbitki) a także 30m siatki na styropian, dwie paczki wkrętów i inne takie.
Bohaterowie scenki: inwestor finansowy (rozmiar XXL) i inwestor ideowy (rozmiar kieszonkowy). Rozmiar będzie miał istotne znaczenie w dalszej części opowieści.
Fakty: deszczyk ciągły zwany kapuśniaczkiem. Samochód kombi, służbowy – czyli z kratką.
Pod Piasecznem w punkcie sprzedaży kolejka. Cały czas patrzymy na zegar. Każdy ruch wskazówek obserwujemy z napięciem niczym kiedyś czwartkową „Kobrę”. Wreszcie nadchodzi nasza kolej. Trochę czasu marnujemy przymierzając paczkę podbitki na dach. Niestety po pierwsze jest giętka, po drugie pakowana w karton, który na tym deszczu się „rozpuści”. Po trzecie karton waży ok. 60kg i nasz reling nie wytrzyma więcej niż jednej sztuki na sobie. Decydujemy się zatem zapłacić za transport całości (w środę będzie na budowie).
Jadąc w kierunku Janek (o 11.30) zastanawiamy się jak to wszystko ustawić żeby z wszystkim zdążyć. Postanawiamy nie dublować drogi i zacząć od Ursusa i po drodze załatwiać całą resztę.
Przyszłe parapety sprzedawane są w postaci klejonki o długości 5,9m, szerokości 30cm i grubości 4cm. Aby to zabrać musimy zatem na miejscu pokroić belki na wymagane długości (4x1,65m na parapety i 2x2,6m na półki na niedoszłej ceglanej ścianie salonu). Pół godziny ucieka nam na wybieraniu ze sterty desek, mierzeniu i krojeniu ich ręczną piłą. Cyrk zaczyna się przy próbie załadunku.
Deszcz pada więc transport na dachu odpada. Zaczynamy więc demontaż samochodu w celu zdjęcia kraty. Na początku bowiem wydaje się, że trzeba zdjąć tylko cztery śruby i sprawa załatwiona. Niestety solidna firma samochodowa zaopatrzyła kratę jeszcze w cztery blokady, których demontaż zajmuje nam kolejne pół godziny. Po załadunku desek okazuje się że inwestor ideowy nie ma gdzie usiąść. Niestety deski sięgają na skos przez cały samochód. Nie ma wyboru - mniejsza sztuka inwestorska zostaje załadowana na deski do bagażnika i ruszamy dalej.
Staram się nie wychylać ponad okno żeby nie budzić sensacji i pytań typu: „jeśli Pani siedzi w bagażniku, to gdzie siedzi pies...”? Na początku leży się w miarę wygodnie, po kilku zakrętach jednak okazuje się że w bagażniku, to rządzą deski. Zostaję przyciśnięta do boku samochodu i moja siła (perswazji) nie wystarcza aby przesunąć półki z powrotem na miejsce. Do Milanówka dojeżdżam upodobniona do kantówki – moje żebra mają pionowe bruzdy...
W celu odwiedzenia kilku miejsc które zaplanowaliśmy po drodze, muszę z właściwym sobie wdziękiem wysiąść z bagażnika. Nie jest łatwo zrobić to z godnością a dodatkowo tak, żeby nie wytrzeć sobą całego tylniego zderzaka. Potrzebowałabym w tym momencie czterech łap... Budzę też przy tym błysk zainteresowania w oczach ludzi którzy mają szczęście tą scenę zobaczyć. Za trzecim razem mam już jako-taką wprawę i do wyżej wymienionych zalet stylu wysiadania dochodzi szybkość i dyskrecja. Następna sprawność zdobyta, kto wie, może kiedyś mi się ona jeszcze przyda (jeśli trafi mi się przygoda typu „Ostatnie zdanie nieboszczyka” Chmielewskiej)? Na szczęście okazuje się że tartak jest otwarty do 15tej, więc zdążymy najpierw rozładować deski (i mnie) u stolarza.
Dwaj pomocnicy stolarza mają niezły ubaw widząc jak się teraz wozi żony. Mają nawet propozycje co do jej dalszej obróbki, na szczęście mój mąż się nie decyduje.
A ja mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że w sobotę dbałam o linię...
cdn
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia