Kk+ak
26 września
Jakoś coraz mniej rzeczy mnie zadziwia na budowie. Stwardniałem, zeskorupiałem i okrzepłem jak huba. Harce piaskowników z wywrotkami jakoś mnie już nie wzruszają. Patrzę obojętnie jak wywrotka przechylona na bok o 10 stopni podnosi swój wielki kosz i zastanawiam się tylko czy wszystko przewróci się na bok na blokhaus robotników i już tam zostanie, i czy będzie z tego dobry podjazd do garażu. Nie robi to na mnie wrażenia, jak zresztą na kierowcy, który ziemię umiałby pewnie wysypać bez większego trudu i na pierwsze piętro. Nie skakałem też pod sufit tego dnia, gdy dowiedziałem się wreszcie co to jest ten Ostrówek. Najpierw jak widzieliśmy na płocie napis „Pospółka, Ostrówek” to myśleliśmy, że to nazwiska wspólników. Ponieważ nazwiska te jednak występowały na tabliczkach w bardzo odległych od siebie wsiach, stwierdziliśmy że koligacje rodzinne nie mogą sięgać aż tak daleko, bo gdyby tak było to na skrzynce na listy bohaterem wzoru adresowania nie byłby Jan Kowalski, tylko Jan Ostrówek. Przyjęliśmy więc wersję roboczą, że Panowie Pospółka i Ostrówek to nie ludzie tylko jakieś materiały budowlany. Jednakowoż bądź ostatnio musiałem wyrównać nawiezioną ziemię na działce i zadzwoniłem pod podany numer do gościa, który miałby to zrobić.
- Dzień dobry. To Pan masz spychacz?
- Nie. Ostrówek
- Aaaa ,eeee .... Bo ja potrzebuję rozprowadzić ziemię na działce ?
- No dobrze. To rozwieziem.
Następnego dnai po działce jeździł taki żółty traktur z doczepioną łychą spychacza z przodu i ogonem kopiącym z tyłu. To właśnie ten cholerny Ostrówek.
Przyjeżdżam co dzień na budowę i płoszę swoim pojawieniem się robotników jak ptactwo. Na przykład ostatnio budowali dwa słupki z klinkieru. Zwykłe. Nic szczególnego. Ale zeszło im na to prawie cały dzień. Ustawili sobie dwa rusztowania i dwóch murarzy murowało te słupki jak ci bracia od Kościoła Mariackiego. Na szczęście nie pobili się o dziewczynę, czy jak tam było. No w każdym bądź razie żaden nie zmarł w trakcie budowy i obie wieże są u mnie jednakiej wysokości. Zastanawiam się tylko czy to dobre serce mojej mamy, czy wyjątkowo piękny wrzesień tak ich jakoś nastawił do roboty melancholijnie, bo jak ostatnio cichaczem podjechałem pod budowę to zobaczyłem taki obrazek. Obaj murarze siedzieli, każdy na swoim rusztowaniu, 2 metry nad ziemią przy niedokończonych wieżach z klinkieru. Siedzieli tak obaj całkiem bez ruchu, z kielniami w ręku i patrzyli się gdzieś prosto, przed siebie, w dal. Ciarki trochę mnie przeszły po plecach, bo wyglądało to jakby ktoś im pstryczki na OFF wyłączył. Na szczęście jak mnie zobaczyli, to ocknęli się i zaczęli murować. Cała budowa ożyła w jednej chwili. Z baraku, jak strażacy wyskoczyli dziarsko pomocnicy by „kontynuować” noszenie materiałów na górę. A niech tam! W końcu nie mają aż tyle do roboty. Więźba dopiero za tydzień, a pracy zostało niewiele.
Mimo melancholyi yesiennej u nadziei narodu, domu jest już coraz więcej. Właśnie już w przyszłym tygodniu ma być stawiana na nim więźba, a jeszcze jeden tydzień później rozpocznie się krycie dachu. Jest już wymurowane całe piętro i można sobie podziwiać widoki na okolicę. Zaskoczyło mnie jak ładny widok jest z pierwszego piętra i jak daleko wzrokiem można sięgnąć. Ja od zawsze mieszkałem na osiedlach z betonowymi blokami a tam perspektywę zamykał zwykle sąsiedni blok, ewentualnie gustowne wieżowce, w drugiej części osiedla. Największym bajerem był plac zabaw, z którego widać było hen daleko Pałac Kultury.
Choć coraz bardziej mogę sobie wyobrazić jak ten dom będzie wyglądał, to jednak cały czas nie mogę uwierzyć, że kiedyś w nim zamieszkamy: ja, Ania, Stasio i może jeszcze ktoś więcej? Moja koleżanka, która zaprojektowała nam dom i często odwiedza ze mną budowę, gdy jej opisałem swoją ekstrapolacyjną niemoc pomogła mi trochę zadając takie pytanie:
– A w to, że dziecko będziesz miał, to możesz uwierzyć?– Odpowiedziałem jej, że też nie. A ona na to - No widzisz! W pewne rzeczy nie da się uwierzyć i po prostu trzeba się będzie kiedyś do nich przyzwyczaić. – Czyli coś w stylu „błogosławieni ci, którzy nie widzieli, tylko się przyzwyczaili” .
Moja mama przeczytała dzisiaj ten dziennik w Internecie. Opieprzyła mnie, że piszę o jej zatkanym uchu i o samochodzie, który się zapalił. Ale przecież to było miesiąc temu i prawie całkiem już o tym zapomniałem, a dzięki dziennikowi jakiś klimat wczesnej euforii około-budowlanej jednak się utrwalił. Nawet zdjęcia, czy nagrania na video z budowy nie oddają tego co słowo wpisane.
Wczoraj umówiłem się na podpisanie umowy z facetem od blachy dachowej. Zaprosiłem go do mieszkania, bo jako że pracuję w domu, to jest mnie w nim najłatwiej spotkać. W ciągu dnia trochę pracowałem, trochę czytałem forum i czekałem cały czas na telefon od blachodachownika, który miał zadzwonić na pół godziny przed pojawieniem się u mnie. Nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. Pomyślałem sobie, że zapomniał zatelefonować i od razu przyszedł. Wstałem, wyjrzałem przez wizjerek i nie zobaczyłem nic. Dziwne? Nie. Mnie to zupełnie nie dziwi, bo na mojej klatce panują w dzień afrykańskie ciemności. Moja klatka jest jakimś odpryskiem anty-rzeczywistości będącej negatywem rzeczywistości powszechnie-uznawanej-za-nromalną. Dość powiedzieć, że w dzień jest na niej strasznie ciemno (bo prawie nie ma na niej okien), a jasno robi się dopiero wieczorem (bo zapalają się świetlówki). Klatka jest w ogóle bardzo brzydka, koloru malarycznej zieleni, albo budowlańca w poniedziałek, i pojawienie się na niej potwora z bagien nie spowodowałoby żadnego dysonansu estetycznego. Na szczęście nie daje się to tak we znaki, bo tynk obłażąc płatami zdążył prawie całkiem zejść. Kładziono go jeszcze w czasach kręcenia „Alternatywy-4” (parę ulic dalej zresztą, więc coś z tamtego klimatu i moja okolica podłapała). Anty-estetykę klatki skrywa też ów mrok, jaki panuje na niej przez to, że jedyne dwa okna są pozasłaniane do połowy meblościankami „na potem” sąsiadów, a na suficie wiszą brzydkie i ciemne w dzień jak noc świetlówki. Kiedyś miałem przez chwilę nadzieję, że coś się zmieni na mojej klatce, bo administracja wzięła się za wymianę opraw od świetlówek. Hura! pomyślałem sobie, teraz założą ładne nowe oprawy i zakryją te fluoro-rurki jakimiś klosikami. Do tej pory wydwało mi się, że stan bez klosików jest jakąś abberacją i że klosiki kiedyś były, ale albo postrącały je łobuzy, albo zostały rozszabrowane i wymienione na mięso w stanie wojennym. Czułem, że to musi się teraz zmienić. No więc pojawili się robotnicy, zamontowali nowe oprawy, zdjęli stare. Potem jednak wszelki ruch ustał. Czekałem cały tydzień na to, aż ktoś przyjdzie i zawiesi czyste, białe klosiki. Nikt z klosikami jednak nie przyszedł. Przyszedł za to inny ktoś z pędzlem i żółtą farbą i na każdej nowiusieńkiej oprawie namalował po wielkiej żółtej ciapie. Malaryczne bagno zakwitło. Do dziś nie wiem co żółta ciapa sygnalizuje i do kogo przekaz ten tajemny jest skierowany. Ale już więcej nie chcę wiedzieć! Buduję dom! Wynoszę się stąd!
Chorobcia straszniem żem odjechał od tematu! No więc podchodzę ci ja do drzwi i widzę ciemność. Zaryzykuję. Może tym razem to nie napad? Otwieram drzwi i co się okazuje? Że cały otwór drzwiowy wypełnia ten facet od blachy dachowej. Ależ on wieeeelki! Patrząc na wprost widziałem tylko jego długopis w kieszeni marynarki. Zaprosiłem go kryjąc zmieszanie do środka. Wtedy dopiero mnie olśniło! No bo jakże inaczej miałby niby wyglądać facet od dachów? Chłop jak drabina, to każdy dach sprzeda! A gdyby to był jakiś kurdupel wielkości dżokeja, to czy wzbudził by on u kogokolwiek zaufanie? Pewnie to dobór naturalny. Kurduple brylują w innych dziedzinach życia, a w blachodachach robią drągale. Niewątpliwie coś w tym musi być, chociaż faceci zajmujący się kanalizacją nie wyglądają wcale jak jamniki.
Dach zamówiony, kolory wybrane. Tylko patrzeć jak domek zyska stalową czapeczkę w kolorze niezdrowego brązu. Gdy czapeczka się pojawi to w końcu trochę odetchnę, że udało się zdążyć przed zimą.
Już domek będzie zabezpieczony i zacznie wrastać w krajobraz.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia