Trach i jego dziennik
No bo okazało się,
że właścicielka działki nie jest wcale właścicielką, tylko współwłaścicielką.
Działka należała do tatusia, który podzielił działkę (ustnie) pomiędzy swoje dzieci: syn dostał 50% z zabudowaniami siedliska, a dwie córki po 25%. Wbił jakieś tam kołeczki i taką sytuację zastaliśmy. Nie było nawet dokładnie wiadomo ile ma areału i ile szerokości nasza (no, prawie nasza...) działka. Podobno 1,1 ha i 25 metrów szerokości, ale czy na pewno?
Przeprowadzenie podziału wymagało sprowadzenia geodety a potem ściągnięcia w jednym miejscu i czasie wszystkich trojga dzieci u notariusza.
Czynności te zajęły kolejne trzy kwartały.
Geodeta obrobił się co prawda z kilkunastoma palikami błyskawicznie (w kilka miesięcy), ale już sprowadzenie siostry z Warszawy zajęło dalsze dwa. W trakcie obmiarów okazało się też, że nasz pasek ziemi ma mieć tylko 22,20 metra i że tak naprawdę to niedokładnie wiadomo, czy ma hektar czy nie ma... A było to kapitalnie istotne z uwagi na to, że gdybyśmy się tam chcieli budować (a taki pomysł mojej żonie już wtedy zaświtał), to tylko w zabudowie zagrodowej (siedlisko), a więc MUSIAŁBY to być hektar. Jasne, mogliśmy dokupić trochę nieużytków gdziekolwiek i uzyskać pozwolenie na budowę, ale wolelibyśmy tego uniknąć, nie mówiąc już o wolnych środkach, których rezerwa kurczyła się błyskawicznie, gdyż w miarę upływu kolejnych miesięcy nasza "właścicielka" podbijała cenę po tysiączku w górę (zaczęło się od 12, a przekraczało już 15)...
Wreszcie nadszedł wielki dzień, kiedy obie siostry, ja i pani notariusz spotkaliśmy się razem. W ostatniej chwili pod biuro podjechał ojciec-gospodarz wraz z ostatnim brakującym ogniwem, czyli swoim synem.
Niestety.
Ostatnie ogniwo było zalane w trupa tak, że nie było zdolne potwierdzić, jak się nazywa, nie mówiąc o złożeniu podpisu...
(Ciąg dalszy nastąpi)
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia