Barranków historia szaleństwa
Odcinek 17
Gówno w garażu
czyli nasze pierwsze katastrofy
***
Psucie się jest immanentną cechą, którą znane nam przedmioty, tak duże, jak i te małe, mają wpisaną w swój genom. Zepsuć się, na ogół złośliwie, może nawet to coś, w czym zasadniczo zepsuć się nie ma co. Nie ma obawy, to coś coś tam sobie znajdzie, żeby udowodnić, że może. Owszem, jesteśmy nawet przygotowani na to, że współpracy odmawiają przedmioty skomplikowane, budzące delikatne mrowienie w krzyżu podczas dywagacji, jak i dlaczego w ogóle działają. Kiedy powiedzą bye, bye jest nam przykro, owszem, ale czasem oddychamy z ulgą udając się w poszukiwaniu gwarancji. W końcu to dowód, że w zasadzie to my mieliśmy rację, a teraz niech nam ktoś to poprawi, skoro nasze już jest na wierzchu. W przypadku przedmiotów prostych jesteśmy po prostu wściekli, bo tym razem dowód działa przeciwko nam.
A jeśli rzecz dotyczy domu? Wszak dom to kłębowisko najróżniejszych kabli, rurek, przewodów, skład tajemniczych maszyn i urządzeń (w tym takich, które mówią "PING", albo jeszcze gorzej, np. sprawiają wrażenie jakby się zacinały albo miały za moment wylecieć w powietrze ), z których każde, nawet najmniejsze tylko czeka, żeby się zepsuć. To cytat – któż to może pamiętać – z samego początku tej podróży. Sama święta prawda.
Nikt nie powie, że w ogóle nie boi się nieznanego. W przypadku pierwszej budowy nieznana jest cała przestrzeń, w którą wkraczamy. Stajemy bezradni nie wiedząc, jakie uczucia, psując się, może budzić coś, co nie jest żadną miarą oswojone, jest całkowicie nieznane i obce, jest złożone, ale zupełnie innym stopniem złożoności od rzeczy wcześniej poznanych? Wiara w to, że nie przyjdzie nam tego doświadczyć, jest zwykłą naiwnością.
***
Zimą 2008 r. dom stał cichy i spokojny. Zapewne było mu dobrze – miał już dach, okna, drzwi, bramę garażową, instalację elektryczną, i to połączoną ze stuprocentowo oryginalnym prądem, miał wewnętrzne tynki i – co prawda jeszcze nieodebrane przez stosowne służby, ale mimo to perfekcyjnie działające - przyłącze wodne.
Przyłącze zrobiło się zupełnie oficjalne dopiero kilka miesięcy później. Aby tego dokonać, stawiłem się wczesnym popołudniem w siedzibie Gminnego Przedsiębiorstwa Wod-Kan, przy czym Kan wpisało sobie do nazwy awansem.
- Jest pan kierownik? – rzucone w przestrzeń pytanie znalazło odbiorcę przy jednym z trzech biurek, pozostałe dwa miały wyraźnie wolne. – Jest, tam – wpatrująca się w komputer pracownica przedsiębiorstwa komunalnego pokazała zamknięte drzwi.
- Można?
- Można, można…
Kierownik jadł rosół z plastikowej miski, idealnej do biurowych kuchenek mikrofalowych. Na biurku - spektakularnie rozścielone, poważnie wyglądające papiery. Sądząc z wyglądu, to nie pierwsza zupa, której dostarczały alibi.
- Można? – niechęć do przerywania czyjejś konsumpcji, nawet w godzinach urzędowania, nakazywała się cofnąć i poczekać.
- Jak już pan wszedł, to niech pan wejdzie i poczeka – kierownik ze zbolałą miną wskazał na krzesło. Kluska spadła na podłogę. Poczekałem. Rosół kończył się niespiesznie.
- Pan w sprawie? – jak uczciwy, szanujący urząd petent zastygłem w katatonicznym bezruchu i nawet nie zauważyłem, kiedy kierownik zakończył posiłek regeneracyjny.
- Odbioru przyłącza.
- Eeee, a był tam już pan Zenek? Ma pan plombę?
- Plomba jest na wodomierzu, ale pana Zenka to nie było, wszystko pan M. zrobił, ten od wody w gminie – tłumaczę odważnie.
- Bez plomby się nie da odebrać. Pan zadzwoni, będzie Zenek, podjedzie, zrobi plombę, pan przyjedzie , odbierzemy…. – kierownik zadumał się chwilę. – Hm, tyle że mnie już wtedy tu nie będzie…
Zapadła cisza. Na stronie internetowej urzędu gminnego od jakiegoś czasu wisiało ogłoszenie, że wójt szuka nowego kierownika, bo ten z jakichś powodów już się zużył. Udałem, że nigdy nie miałem dostępu do Internetu, a fakt posiadania przez gminę nie mającą ani kawałka Kan strony w sieci jest mi absolutnie nieznany.
- Nie będzie? – podchwyciłem, jakby nieco bez zrozumienia. – To może coś teraz zrobimy?
Kierownik zbolałym wzrokiem spojrzał na papiery, które jednak najwyraźniej nie paliły się, by zniknąć z biurka. Spojrzał też na pustą miskę po rosole. Znikąd ratunku.
– Ma pan samochód? – spytał.
- Mam.
– Odwiezie mnie pan z powrotem?
Daleko nie było. Raptem kilka kilometrów.
- Nie ma problemu.
Kierownik przywdział kurteczkę i pobrał plombownicę. Najwyraźniej Zenek był etatem nadprogramowym.
Dowieziony do pomieszczenia technicznego, kierownik dokonał oględzin.
– Wodomierz założony jest źle – powiedział z triumfem.
- Ale jak to – tym razem byłem autentycznie zaskoczony. – Przecież zakładała go firma, która oficjalnie, mając na to wszelkie papiery, opiekuje się gminnymi wodociągami, więc chyba wie, jak się zakłada wodomierz, no nie? – tłumaczę. – No, pan M. to robił – dokładam jeszcze, żeby nie było żadnych wątpliwości, że słuszność – jakakolwiek by była - jest po mojej stronie.
Kierownik popatrzył na kranik ze zbolałą miną.
- Nie ma zgodności z Unią Europejską – wyszemrał, zaskakując mnie jeszcze bardziej. Prawdopodobnie miałem wybałuszone oczy. – Powinien mieć tarczę w górę. A tak, żeby go odczytać, Zenek będzie musiał przyklęknąć. A na to nie zgadza się Unia – tłumaczy, kręcąc głową.
Na szczęście odchodzi. – Ale ja odchodzę, więc co mi tam – mówi, przewlekając drucik i plombując miernik. – Tylko niech pan M. to kiedyś poprawi, żeby była zgodność.
Odwiozłem kierownika, za kilka dni oficjalna umowa o dostarczanie wody do celów gospodarczych była gotowa.
Przyłącze wywołało małą katastrofę zanim stało się oficjalne.
***
Dom spał snem zimowym. Spało też przyłącze, w skład którego wchodziła niebieska rura wychodząca z podłogi, kilka kolanek, dwa zawory odcinające, wodomierz zamontowany w sposób budzący zaniepokojenie Komisji Europejskiej oraz roboczy kranik. Nie odwiedzaliśmy go zbyt często, bo i po co? I tak niewiele się działo, poza tym było zimno. Ba, niekiedy bywało nawet bardzo zimno, a nie wszystkie otwory i otworki, które nie zdążyły jeszcze zostać ostatecznie zatkane, były wystarczająco ogacone. Zdaniem fachowców, to znakomita atmosfera do schnięcia tynków. Fakt, tak właśnie było.
Mrozy uderzały kilkakrotnie, ale dom nic sobie z tego nie robił. A nawet jeśli, my tego nie dostrzegaliśmy. Sechł sobie po cichu.
Aż nastał dzień parzenia herbaty. Przyjechaliśmy odwiedzić dom wczesnym przedwiośniem, świeżo po tradycyjnie niespodziewanym ataku wściekłego mrozu. Plan był taki: odkręcam dwa zakręcone zawory na ujęciu, odkręcamy kurek na kraniku, nalewamy wodę do czajnika, robimy herbatę, jest cudnie. Nie było.
Już początek był zły. Nie wiem dlaczego postanowiłem zacząć od kurka przy kraniku. Nawet dał się przekręcić. Kawałek. Tylko dlaczego czerwona rączka nagle postanowiła odłączyć się od reszty ustrojstwa? Zdębiałem, patrząc na urwany kawałek instalacji hydraulicznej. Co mieszczuch, i to w dodatku humanista może wiedzieć o przemarzaniu? A może o czymś innym, co spowodowało dekompozycję zaworu. Niezależnie od przyczyn, fakty były nieubłagane – zepsute. Nieodwracalnie.
Myślenie nietechniczne charakteryzuje się czasem prostym, chłopskim sprytem, który nie bierze pod uwagę ani ogólnych, ani szczególnych ograniczeń systemu, bo nie ma o nich pojęcia. Zamiast uznać, że coś jest nie tak, wymyśliłem, że w takim układzie mogę zakręcać i odkręcać wodę jednym z dwóch zaworów przy wodomierzu, bo wszak sam kranik to taka wisienka na torcie, wygodny, acz niekonieczny. Na początek wybrałem ten przed. Rączka nie chciała się ruszyć. Nie przyjąłem tego do wiadomości. Czasem chęć wypicia herbaty zaćmiewa umysł. Pociągnąłem mocniej – ruch był niewielki, za to coś posikało mi kurtkę. Zakręciłem. Sikało dalej. Delikatnie, kompletnie nie wiem skąd poza tym, że na pewno z okolic zaworu.
Niech Pan przebaczy niewiernemu chwile obsolutnego zaćmienia – nie uwierzyłem, chciałem więcej dowodów. Kilkakrotne poruszenie rączką sprawiło, że zawór nagle obsikał przeciwległą ścianę pompowni. Imponujące. Błyskawicznie zakręciłem, ale ciekło dalej. Nieco mniej, ale jednak. Próba pozalepiania domniemanego miejsca przecieku pakułami i maścią hydrauliczną na różne problemy nie dała rezultatu – ten problem zdecydowanie znajdował się poza zasięgiem maści. Nagle dotarło do mnie, że rura, która wychodzi z chudziaka i kończy się przed zaworem ma w sobie całą moc, a właściwie ciśnienie wiejskiego wodociągu. I że tylko cieknący zawór dzieli nas od lodowatej kąpieli w pomieszczeniu technicznym. Pani barrankowa zachowywała zadziwiający spokój.
Przebłysk geniuszu kazał zadzwonić do pana M., tego od wody. Akurat był, nie wyjechał na ferie, nie odpoczywał po chrzcinach, imieninach teściowej ani potańcówce w OSP. Chwaląc wiejskie drogi za ich prostą wiejskość czekaliśmy raptem kilka minut na kawalerię, która przybyła z odsieczą i potężnym kluczem do zasuwy.
- Na razie zakręcimy na zasuwie, a potem się zobaczy – wyjaśnił pan M., a ja ze zdumieniem odkryłem niedaleko bramy istnienie malutkiej studzienki z zasuwą, odcinającą dom od wiejskiej sieci wodociągowej.
A zawór? Woda w nim zamarzła, rozsadziła go i tyle. Lód ma potężną moc. Cóż, nie było by go, gdybyśmy zakręcili wodę na zasuwie kończąc budowlany sezon. Nie byłoby go, gdyby pompownia była pomieszczeniem ciut cieplejszym, a nie z potężną szczeliną pod drzwiami, którą mróz wchodził sobie i wychodził. A gdyby nie pragnienie herbaty? No cóż, woda w zaworze by w końcu rozmarzła i nic by jej nie powstrzymało przed poszukaniem ujścia przez solidne pęknięcie w żeliwnym korpusie. Pijący mają jednak szczęście.
***
Pan Zenek pojawił się niespodziewanie kilka dni po oficjalnym oddaniu przyłącza. Na rowerze. Miał torbę, a w niej podręczne urządzenie do drukowania faktur. Jakoś nie klękał. Na podstawie dokonanego na stojąco odczytu wystawił pierwszy rachunek za zużycie czegokolwiek przez dom jako taki. Na 4,54 zł, ale i tak radość była wielka. Dom zaczynał pomału działać.
***
Kiedy w domu pojawia się woda, zwykle, wcześniej czy później, w ślad za nią pojawił się prawdziwy kibel. A kibel zawsze oznacza kłopoty, zwłaszcza gdy jest połączony z najdziwniejszym dla człowieka z bloku urządzeniem świata, czyli szambem. Szambo jest groźne, bo skąd wiedzieć, kiedy to już? Zaglądać? Fuj. Czekać aż…?
W piątek z budowy dzwoni pan M-2, ten od części wykończeniówki - w garażu przez kratkę odwodnieniową wybiło szambo. - No pomoc – woła. - Ani chybi pełne, trzeba wołać szambowóz z szambociągiem, a my tu ratujemy majątek, płytki, inne rzeczy, śmierdzi nieelegancko, ech w ogóle. My ratujemy, niech pan dzwoni.
Kurcze, tam dramat się rozgrywa, ścieki zalewają nasz dom, a ja uwiązany przy biurku, roboty rzucić nie mogę. Tyle, że coś jest dziwnie - kibel działa od trzech tygodni, na razie tylko on jest podłączony do szamba. Żeby chłopaki przez niespełna miesiąc załatwili 10 m sześć.? Trochę wątpię, choć oczywiście zdarzają się cuda.
Dzwonię do Sąsiada Dalszego. To budowlaniec predystynowany do inspekcji technicznej, a przy tym uczynny, więc udaje się z wizytą weryfikacyjną. Dokonuje lustracji szamba, czego wcześniej nie dokonano. Na szczęście nie zadzwoniłem do szambowozu. W szambie chlupota woda, tak 3/4, ale z całą pewnością nie chlupota żadne g... Sąsiad wstępnie diagnozuje CZOP w rurze między domem a szambem. Pociesza, że na budowie cuda wpadają różne do rur, więc nic nadzwyczajnego, czopuje się, a przynajmniej wiadomo, że to poza domem, a nie w domu, więc odkopie się i zbada, przepcha, będzie dobrze. A na razie szlaban na kibel.
Ustalamy z panem M-2, że odkopią w poniedziałek i zobaczymy. A na razie szlaban na kibel.
***
W sobotę przyjeżdżamy na wieś. W garażu śmierdzi, choć ślady potopu okazują się znacznie mniejsze niż można było przypuszczać. Ale widać, że wybiło. I czuć, że wybiło. Przy okazji oglądamy chlupoczącą wodę w szambie. Ciekawe. Skąd ona się tam wzięła? Raczej szambo nie jest nieszczelne, przyjechało jako lity, betonowy kloc, megapudło w jednym kawałku. Dziwne.
W niedzielę ponownie przyjeżdżamy na wieś. Już nawet nie śmierdzi. To zaleta wielkości otworu bramy garażowej - ma powierzchnię 10 mkw. Szybko się wietrzy. Przy okazji wyobraźnia podsuwa dramatyczne wizje przeoczenia przepełnienia szamba - wylewające odpływy w garażu i pomieszczeniu technicznym, zwanym pompownią... W ramach odprężenia palimy przez pół dnia stare drabiny. Na kibel dalej jest szlaban.
***
Poniedziałek. Pierwszy telefon. Pan M-2 informuje, że kopali, kopali i dokopali się. Jak się dokopali, chlusnęło. Przesyła MMS-em zdjęcie rury, która kończy się dwa metry od domu. Poszarpana jakaś taka. Sugeruje, że może połączenia między domem a szambem w ogóle nie było? Że ktoś zapomniał, z jednej strony podprowadzili kawałek szambiarze, z drugiej hydraulicy, a pośrodku ziała ziemia niczyja. Szambo montowaliśmy jesienią, a kto pamięta, co było jesienią, kiedy tyle się dzieje. Na razie - choć z powątpiewaniem - kupuję tę nieco naciąganą historię.
Oczywiście nie mogę być na wsi, bo siedzę uwiązany przed biurkiem.
Chłopaki kopią, a nie jest to łatwe, wcześniej za pomocą kamaza nawrzucaliśmy na podjazd ze 20-30 ton gruzu. Hdsy i inne zwierzątka pięknie to ubiły... Z drugiej strony, mogła być ślicznie ułożona kostka i ukwiecony trawniczek.
Kolejny telefon - rura jednak była. Jej ślady zostały wykopane gdzieś między warstwą z mezozoiku a jurą, połamane, wprasowane między resztki zmielonych rozbiórkowych cegieł i kawałków innych mielonych rzeczy pochodzących z rozbiórki, które przerabia się na gruz do podsypek. Niewiele z niej zostało. Sąsiad Dalszy tłumaczy, że pewnie była źle osypana, górą jeździły różne ciężkie potwory, ona uginała się do dołu i w końcu nie wytrzymała. Ale dopóki nie ruszył kibel, rzecz nie do wykrycia.
A woda? Nasiąkała do drugiej części rury, w kilka miesięcy się naciurkało.
Sytuacja beznadziejna. Szmbo zakładane kilka miesięcy temu, trudno udowodnić szambotwórcy, że spieprzył ułożenie rur. Nie wiadomo, kiedy się to stało. Trudno - nie jest to bardzo kosztowna katastrofa, choć irytująca i dająca do myślenia, na ile rzeczy trzeba zwracać uwagę. Tylko jak humanista może sprawdzić poprawność podsypania pod rurą kanalizacyjną na odcinku 4 metrów? Po to niby wynajmuje fachowców...
A może nawet i położyli dobrze, ale ruchy górotworu, tarcie płyt euroazjatyckich czy trzesięnie ziemi w Chile coś przesunęły w naszej glinie? Trudno powiedzieć. Dobrze że teraz.
Uroczyste, ponowne otwarcie kibla i prawdziwy debiut szamba. Kolejna okazja do wypicia. Trochę ze złości, trochę z radości. A i tak niebawem przyjedzie kolejna maszyna z gruzem, to się wszystko zasypie. Byle już na zawsze...
***
Każdy ma takie katastrofy na jakie sobie zasłużył. Albo na jakie go stać. My na większe – odstukać – nie mieliśmy wystarczających środków.
W odcinku 17 nie wystąpiła Kaczka Katastrofa, natomiast odnaleźliśmy liczne ślady jej łapek, skrzywiony kierownik, rosół, pan Zenek z drukareczką, który nie musiał klękać, a także liczna ekipa grzebiących się w okolicach szamba. Niestety, część z nich pobrała z tego tytułu całkowicie nieuzasadnione honorarium. Sąsiad Dalszy na szczęście przybył gratis.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia