Barranków historia szaleństwa
Odcinek 20
Przyczepa
czyli nadciąga (Prawie) Generał
***
Przyjechali – gruchnęła wieść w telefonie od Prawie Generała. Udało się przyciągnąć przyczepę, która zresztą dokona później żywota asystując tej budowie, a wraz z przyczepą udało się przyciągnąć czterech chłopaków, którzy – tak przynajmniej utrzymywał PG – właśnie poradzili sobie przy trudnej budowie potężnego fundamentu tonąc po szyję w błocie. No, nieomal po szyję. Teraz PG uważał ich za „swoich chłopaków”. Tak przynajmniej utrzymywał. Niestety, nie mogliśmy uczestniczyć w rozbijaniu obozu, według planów mieliśmy zjechać na wieś dopiero następnego dnia. Panowie szybko zbili sobie stoliczek, który przechodząc różne koleje losu dokonał żywota w ognisku półtora roku później, ławkę i schody do przyczepy. Postawili także betoniarkę, widomy znak, że coś się niebawem zacznie dziać. Naziemną linią elektryczną, podle instrukcji przekazanych Generałowi (tak będzie krócej) spięli się z Sąsiadem, który dzień wcześniej linią naziemną spiął się z Dalszym Sąsiadem, który od zeszłej jesieni był spięty z Dalekim Sąsiadem. Był 12 maja 2008 r.
Wieczorem pędziliśmy na działkę w trybie alarmowym. Nagle znikł prąd i nikt nie wiedział, gdzie się podział.
***
To nie była pierwsza akcja ratunkowa, aczkolwiek pierwsza w reżimie nocnym. Zaledwie tydzień wcześniej, 6 maja do naszego majątku ściągnął geodeta, a wraz nim tajemnicze urządzenia - niwelatory (kto wie, może miał nawet tachimetr bezlustrowy i pionownik laserowy oraz teodolit elektroniczny z wbudowanym kompensatorem bądź nie), łatę niwelacyjną, kto wie, może nawet teleskopową, tyczki sygnalizacyjne i drewniane kołki. Razem z kolegą posługiwali się zwykłą taśmą mierniczą, a nie dalmierzem laserowym, co dodawało ich magicznym czynnościom ludzkiego wymiaru. Panowie mieli wytyczać dom. Kolejny krok do przodu.
- Tyczymy narożniki czy osie? – spytał nagle geodeta, wprawiając nas w absolutne osłupienie. Nawet wydawałoby się w tak prostej czynności jak wytyczenie domu czaiło się całe stado pułapek.
Jedynym ratunkiem był Telefon do Przyjaciela.
- Sąsiedzie drogi, geodeta chce wiedzieć, a skąd my to do licha mamy wiedzieć? – zacząłem na zewnątrz spokojnie, choć w środku czułem delikatne ssanie paniki. Przecież lada chwila takie pytania – z naszego punktu widzenia bez odpowiedzi - będą nam zadawać kolejni wykonawcy. Na szczęście Telefon do Przyjaciela mógł wspierać nas w rozwiązywaniu choć części budowlanych zagadek. Notowania akcji dobrego sąsiedztwa zdecydowanie pięły się w górę.
- Narożniki – rzucił fachowo Sąsiad. Świat znów okazał się prostszy niż nam się zdawało.
Po dwóch godzinach czarowania pośród uschniętej nawłoci, kiedy w różnych miejscach działki co chwila pojawiały się i znikały czerwone kurtki geodetów, wystawiających z badyli swoje tajemnicze narzędzia, stukania młotkiem w paliki i psikania na nie czerwoną farbą z puszki, Dom został wytyczony.
To magiczny moment, drugi po geodezyjnym potwierdzeniu granic naszej działki, co stało się mniej więcej dwa miesiące wcześniej, w okolicach marca. Wtedy w 100 procentach dojrzeliśmy wśród pól nasz własny kawałek przestrzeni (wraz ze słupem energetycznym średniego napięcia i zadrzewioną miedzą, która stanie się kilka miesięcy później przedmiotem sporu o miedzę podczas budowy ogrodzenia). Teraz z tej przestrzeni zobaczyliśmy wyznaczone czerwonymi palikami narożniki Domu, mogliśmy wyobrazić sobie jego położenie wśród nawłociowego suszu, o ile każde z nas stanęło przy słupku, wystając spośród badyli. I z tego braku możliwości ogarnięcia wzrokiem tego, co na nas czeka, wzięła się jedyna rozsądna decyzja.
- Wyrywamy – zadecydowała pani Barrankowa.
Zbiorowym wysiłkiem zaczęliśmy wyrywać. To zresztą dobry moment, żeby włączyć do tej historii dzieci – Młodą i Młodego. Młodszej z przyczyn od nas niezależnych przy tym nie było. Ci, co byli, wszyscy jak jeden mąż i żona chcieliśmy zobaczyć, jaki będzie Dom. Czy to, co jest w projekcie, położone na wiosennej ziemi okaże się duże czy małe? I jak się będzie miało na przykład do przyszłego ogrodu, a jak do płota przy zadrzewionej mazowieckimi wierzbami miedzy?
Rwaliśmy, a bardziej łamaliśmy, bo z rwaniem z korzeniami było słabo, natomiast suche pędy elegancko pękały pod lekkim naciskiem. Po kilkunastu minutach pracy na świeżym, majowym powietrzu zobaczyliśmy garaż, kuchnię, gabinet, salon…
W salonie rosły brzozy.
***
Następnego dnia ratowaliśmy brzozy. Właściwie to brzózki, niewielkie samosiejki, ale kilka z nich wydało się godnych uratowania przed beznamiętnym buldożerem, który lada moment miał nadciągnąć i dokonać zgarnięcia humusu. To czynność wywołująca dreszcze emocji u każdego, kto zaczyna przygodę z budową. Dreszcze dreszczami, ale nie można było dopuścić do zniszczenia Naszych Drzew, o których istnieniu nie wiedzieliśmy ani kupując działkę, ani podczas pierwszych pielgrzymek na wieś. Nie wiedział o nich zapewne także Posiadacz Ziemski, bo wtedy mógłby doliczyć za to, że areał jest zadrzewiony.
Przesadziliśmy kilka brzózek pod przyszły płot, podlaliśmy wodą ze szlaucha podłączonego do naszej cudownej studni, sterczącej z pola w postaci rurki z kapturkiem. Zdążyliśmy niemal w ostatniej chwili.
- Panowie, budowa budową. Macie codzienne podlewać brzózki – wytłumaczyła rozpoczynającej od ściągania humusu ekipie Generała kilka dni później pani Barrankowa, zresztą tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Będę sprawdzać – to już brzmiało nieomal jak groźba.
Podlewali. Podlewali i kolejni. Wszystkie jakoś się przyjęły, poległa jedna. Półtora roku później dorwałem się kosy spalinowej. Uniesienie towarzyszące poczuciu nieomal boskiej siły zaślepiło mnie na tyle, że nie zauważyłem, że wraz z trawą ścinam drzewo. No, drzewko.
Miałem moc w rękach.
***
Prąd się znalazł u Skrajnie Dalekiego Sąsiada. Nie mógł być gdzie indziej, bo wcześniej, mocząc się niemiłosiernie w majowej, nocnej rosie przeszliśmy krok po kroku wzdłuż łącza. Od nas do Sąsiada, od Sąsiada do Dalekiego Sąsiada i od Dalekiego Sąsiada do płotu Skrajnie Dalekiego Sąsiada. Wszystko wydawało się OK.
Ekipa paliło sobie ognisko. W oddali majaczyła ciemna linia lasu. Cienie filuternie tańczyły na przyczepie. Obowiązek „zabezpieczenia energii elektrycznej celem przedsięwzięcia budowy” spoczywał na inwestorach, więc zasadniczo czekała. Tyle że nie mogła sobie zrobić herbaty (źle) i włączyć telewizora (bardzo źle). Telewizor, zwykle stary, znoszony, pochlapany wapnem i cementem, pomalowany farbą, to jeden z najważniejszych rekwizytów ekip pojawiających się na budowie na dłużej niż jeden dzień. Jedna z nich, która zainstalowała się u nas na dłużej, miała do tego całe pudło filmów dołączanych do gazet. Wieczory poświęcali na kontakt z Melpomeną.
***
Był późny wieczór, właściwie wczesna noc, ekipa paliła ognisko i czekała. Zadzwoniłem do Skrajnie Dalekiego Sąsiada. Ryzykowałem. Nie wiedziałem, o której chodzi spać, czy jest w domu, bo na razie nie mieszkał jeszcze tam, gdzie miał mieszkać, tylko gdzie indziej, nie wiedziałem praktycznie nic. Rozmawialiśmy dotąd właściwie raz. Właściwie trudno to było nazwać rozmową, choć zasadniczy jej cel – złapanie kontaktu i zgoda na przedłużenie linii polnej – został osiągnięty.
- Dobry wieczór, sąsiad mówi, w sprawie prądu, wie pan, to my, tam z budowy obok, zaczynamy właśnie i go nie ma. A jeszcze godzinę temu był – trochę mi się głos trzęsie, bo może się rozmyślił, może mu przeszło, a to człowiek lokalny, znający układy i być może nawet będący ich elementem. Kto go tam wie, nas tu właściwie jeszcze nie ma, on jest, wygląda na to że przynajmniej z dziada, jeśli nie z pradziada, więc lepiej miło.
- Nie ma – powiedział Skrajnie Daleki. To nie było pytanie, to było stwierdzenie.
- Coś się stało?
- Wyłączyłem – stwierdził beznamiętnie. Poczułem, jak gliniasta ziemia osuwa mi się pod nogami. Później okazało się, że beznamiętność jest po prostu cechą jego głosu, a nie charakteru, bo Skrajnie Daleki generalnie okazał się później do rany przyłóż.
- Ale jak to… - wydukałem.
- Wyłączyłem, bo wyłączyłem – wyjaśnił.
- A może mógłby pan włączyć? – spytałem z nadzieją. Przywiezione przez ekipę deski z poprzedniego fundamentu trzaskały wesoło w ogniu.
- Może mógłbym, może nie – Skrajnie Daleki wlał kropelkę nadziei. Generalnie chodziło o jakieś nieporozumienie na pierwszym odcinku kabla. W końcu doszliśmy do ładu i po kilkunastu minutach w przyczepie zabłysło światło.
Cóż, trzeba pilnować wszystkich ogniw, gdy się jest na końcu szeregowo połączonego kabla.
***
Kiedy ławy wylewa się do gruntu, początek jest imponujący. Podekscytowani patrzyliśmy, jak w wykopane w ciągu półtora dnia wykopy nasza ekipa wkłada skręcone zbrojenia, jak coraz wyraźniej widać zarys przyszłego Domu. Aż tu – przy pogłębianiu jednego z wykopów – najpierw coś stuknęło, a potem polała się woda. Przez moment nie wyglądało to dobrze.
- Sączek – zawyrokował Generał. – Niedobrze.
Ale nie było aż tak źle. Sączek był pozostawianym kawałkiem starego, nieczynnego systemu odwadniania pól. Kiedy Posiadacz Ziemski szykował się do budowy osiedla, a Sąsiad robił co mógł, żeby mu w tym pomóc, podczas przygotowania działek została wybudowana nowa opaska do odciągania wody, a fragmenty starego systemu zostały. Po odpompowaniu wody I zagęszczeniu – jak to się fachowo nazywa – gruntu – można było lać ławy bez przeszkód. Wciąż żyjemy z wiarą, że na pewno było można. Ale czasem śni się komuś z nas sączek, powoli, z determinacją podmywający ławę fundamentową. A kysz, zarazo..
- A wiecie, jak było? – zaczął kiedyś, kilka miesięcy później Sąsiad podczas jakiejś kolacji. – Jak koparka wjechała w pole, żeby kopać pod tę nową opaskę, zresztą byliśmy pewni, że ten stary system w ogóle już od dawna nie działa, to było kiedyś robione tak, że te odwadniające rurki po jakimś czasie zapychały się ziemią i tyle, nawet do końca nie było wiadomo, czy to akurat na tych działkach było czy nie, i nagle łyżką przejechała po sączku.
Tu pociągnął z kieliszka.
Sąsiadka też.
I my. Emocje rosły.
- Chlusnęło tak, żeśmy z nią ledwo uciekli. Utonęłaby jak nic. Zalało prawie całą waszą działkę, połowę naszej i jeszcze te od drogi. Normalnie stało jezioro – opowiadał Sąsiad. A nam się przypomniało jak Sąsiad z Przeciwka, też stąd, opowiadał, jak wiosną tu stoi woda. Zwłaszcza wtedy, kiedy ktoś w niestosowny sposób bawi się koparką. – No i teraz, tam gdzie było to jezioro, rośnie nawłoć - i znów pociągnął.
W ten sposób wyjaśniła się tajemnica przyrodniczego fenomenu, dlaczego ta ekspansywna roślina upodobała sobie jedynie połowę areału naszego niedoszłego osiedla.
Wszyscy pociągnęliśmy.
***
Właśnie dlatego, zanim się wszystko zaczęło, trzeba było zrobić jeszcze jedno. Sprawić, by gdzieś w okolice naszych budów mógł dojechać jakikolwiek ciężki sprzęt. W stanie saute teren gwarantował, że w krótkim czasie mogliśmy mieć przed przyszłymi oknami kolekcję zagrzebanego po osie sprzętu budowlanego. Jakoś nie o to nam chodziło. Trzeba było zbudować drogę. A przynajmniej jej zalążek.
Wcześniej, jeszcze jesienią, Zygmunt (tak, tak, Sąsiad Dalszy) usypał kawałek naszego prywatnego duktu, tak żeby w ogóle dało się zjechać z szosy no i podjechać pod jego działkę. Do nas skręcało się w drugą stronę. Ale lepiej było nie próbować.
15 maja tryumfalnie zajechała żółta kawaleria w postaci potężnych wywrotek. Wrzuciliśmy w naszą glinę 60 ton ekstra mielonego gruzu z remontu pasa startowego na Okęciu. Zaprzyjaźniony koparkowy, który dzień wcześniej nieomal nie został już na zawsze na naszej działce prowadząc skomplikowaną technicznie operację zdejmowania humusu w terenie zdradzieckim i wilgotnym o konsystencji gliny, przez kilka (z rozliczenia wynika, że przez 4 i pół) godzin przerabiał gruz na drogę, gładząc ją swoją łyżką i spychem. Dwa dni później mogła już wjechać betoniarka.
To zaczęło się dziać naprawdę.
=======
W odcinku 20 wystąpił Prawie Generał i pierwsza z jego licznych ekip (opłacony z góry, więc dalej będzie się już pojawiał, bo ma to w kontrakcie), Geodeta i jego liczne zabawki, po sąsiedzku Sąsiad (wspólnie kupiliśmy wino) oraz śliczne, żółte ciężarówki-wywrotki. Z nimi będziemy musieli się jeszcze spotkać.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia