opowieści magmi
Dachówka zamówiona - kapeć trafił w antracytową Robena.
Razem z nią rynny (Wavin), folia dachowa (Gullfiber) i okna połaciowe (Velux).
Okna były najpilniejsze, bo drożeją od poniedziałku. Musimy za nie w związku z tym zapłacić teraz (za resztę w połowie kwietnia). Ostatnie pracowicie przez nas uścibolone przez zimę pieniążki na to pójdą, a potem - nie ma rady: "Uprzejmie prosimy o wypłacenie drugiej transzy kredytu..."
Tegoroczna zima dała wszystkim w kość, ale przy okazji dostarczyła nam nieco materiału do przemyśleń odnośnie dachu (jednak muszą być płotki śniegowe przynjamniej nad wejściem do domu), kominka (trzeba kupować drewno na wiosnę i z pewnym zapasem, bo uzupełnianie tego zapasu w środku zimy jest samobójstwem finansowym) oraz wentylacji (tu temat trochę rozwinę).
Na forum przetaczają się raz po raz dyskusje na temat wentylacji, czy mechaniczna z odzyskiem ciepła, czy grawitacyjna, a jeśli ta ostatnia, to jak rozwiązana. W rozmowach z różnymi znajomymi i członkami rodziny najbardziej popularny okazuje się być pogląd, że nawieniki to fanaberia, rozszczelnianie czy mikrowentylacja nie ma większego sensu, a najlepszą drogą zapewniena sobie świeżej atmosfery w domu/mieszkaniu jest porządne wietrzenie raz czy dwa razu dziennie - poprzez tradycyjne otwarcie okien.
Niestety, mamy smutne doświadczenia przeczące tej teorii. Trzy lata temu, remontując mieszkanie, wymieniliśmy okna. Nowe (PCV, ale to bez większego znaczenia) były oczywiście absolutnie szczelne. Wietrzyliśmy i zamykaliśmy, zgodnie z zaleceniami rodziny, i już po pierwszym zimowym miesiącu wychodowaliśmy sobie na wszystkich nadprożach, a także w kilku narożnikach ścian dorodną pleśń, z którą bohatersko - i na szczęście z powodzeniem - walczyliśmy przez wiosnę i lato.
Drugi sezon zimowy zatem powitaliśmy już nieco mądrzejsi i zaczęliśmy okresowo rozszczelniać okna. Odkryliśmy też wtedy, klasyczną metodą świeczki, że gdy okna są zamknięte, w kominach wentylacyjnych odwraca się ciąg i wdmuchują nam do środka zimne powietrze z zewnątrz. Co wyjaśniło nam natychmiast sprawę naszej nieustannie lodowatej łazienki. Znowu podchodowaliśmy pleśń, mniej wszakże okazałą niż w pierwszym sezonie.
Pozbywszy się jej znowu wiosną, w desperacji postanowiliśmy spróbować ostatniej możliwości i kończąca się właśnie zima zastała nas z definitywnie i na stałe rozszczelnionymi oknami. Co pozwoliło nam wreszcie pożegnać się ostatecznie z pleśnią, nawróciło nasze kominy wentylacyjne na jedynie słuszny kierunek na zewnątrz i nieco poprawiło sytuację w łazience.
No i teraz już WIEMY, że do prawidłowo działającej wentylacji grawitacyjnej potrzebny jest STAŁY dopływ powietrza z zewnątrz.
Niestety, rozszczelnianie ma swoje wady. Po pierwsze, nie da się go regulować. Po drugie, powietrze dostaje się do środka prawie całym obwodem okna i niemiło od niego ciągnie, gdy stanie się lub siądzie w pobliżu. Po trzecie, rozszczelnienie następuje w pozycji pośredniej między otwarciem a uchyłem i z czasem okucia nam się nieco... hmm, jak to powiedzieć - rozklekotały i trudno trafić w prawidłowe położenie (trochę to przypomina wbijanie biegów w starym maluchu).
No i tu wracam do naszych baranów, czyli budowanego właśnie nowego domu. Po tych przykrych doświadczeniach zamierzamy zamontować nawiewniki na parterze. Na poddaszu zdecydowaliśmy się na mikrowentylacją przez Veluxy - są przez to trochę droższe, ale działa to bardzo dobrze (przetestowane w rodzinie). Mam nadzieję, że to rozwiązanie zda egzamin.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia