Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości
  • wpisów
    249
  • komentarzy
    0
  • odsłon
    359

Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)


Agduś

537 wyświetleń

GÓRY, DOLINY I LECZENIE SIĘ WIŚNIAMI (BEZ LIKIERU)

 

 


Piszę dzisiaj, bo mam poważne i uzasadnione wątpliwości, czy jutro uda mi się podnieść ręce na wysokość klawiatury. A dlaczego? Opowiem, ale najpierw nadrobię zaległości.

 


Wbrew zapowiedziom nie odezwałam się w środę. Korzystając z obecności mojego brata, połupaliśmy trochę wieczorami i nocami w karciochy. Nie było to najrozsądniejsze, biorąc pod uwagę, że potem musieliśmy szybko spać, żeby zdążyć do rana, ale jaka to przyjemność!

 


Brat wyjechał już po pracowicie spędzonym u nas urlopie.

 


Krótkie podsumowanie jego pobytu:

 


Najpierw były zakupy. Jeździliśmy razem po marketach i stolarniach, coby powybierać kolory płyt (to ja) i całe mnóstwo różnych badziewek, niezbędnych do nadania tymże płytom wyglądu mebli, czyli poskręcania ich do kupy (to Łukasz). Już w pierwszym markecie okazało się, jak to dobrze robić takie zakupy w towarzystwie fachowca. Łukasz wziął do ręki jakieś coś z półki, oglądnął i odłożył z wyrazem niasmaku, komentując - "szajssss". Następnie chwycił takież coś z drugiej półki, oglądnął i z uznaniem ocenił - "to". No i było to.

 


Wybralismy płyty meblowe w odpowiednich kolorach, doładowaliśmy Felusię ostatnią dużą porcją płytek i wróciliśmy.

 


Wieczór spędzilismy na intensywnej pracy umysłowej. Ja zgłaszałam postulaty, Andrzej i Łukasz kombinowali, jak je zrealizować. Nie wszystkie moje genialne pomysły budziły entuzjazm małża, jako przyszłego współwykonawcy, nie wszystkie nadawały się do zrealizowania, co wyjaśniał Łukasz. Na szczęście osiągnęliśmy kompromis (nie było łatwo!). Swoje najlepsze pomysły przeforsowałam!

 


Potem było różnie - to wyjazd po coś tam do Krakowa, to znów odgłosy pracy różnych machin dobiegające z garażu.

 


Najpierw pod piłę poszły blaty z klejonego drewna kupione w promocyjnej cenie w "liroju". Zmieniły wygląd i stały się drzwiami do szaf wnękowych (a raczej częścią tychże). Następnie powstały drzwi do szafek kuchennych, ale, z jakiego materiału, nie zdradzę. Poczekacie, zobaczycie, zgadniecie.

 


W końcu wybraliśmy sie do Krakowa po płyty pocięte na meble kuchenne. Miały być dzień wcześniej gotowe, ale nie zdążyły . Okazało się to dopiero, gdy Andrzej i Łukasz pojechali po ich odbiór . Strata cennego czasu!

 


Drugi wyjazd po płyty okazał się jeszcze bardziej pechowy. Wybrałam się z nimi, bo miałam jeszcze uzupełnić zakupy czynione w imieniu Mikołaja, który przyjdzie do przedszkola. Najpierw podjechaliśmy pod "salon komiinkowy" (zasłużył na ten cudzysłów), żeby oglądnąć i zatwierdzić wybór wkładu. "Salon" był jeszcze nieczynny. Rozdzieliliśmy się - ja szukałam tanich książeczek dla dzieci, a panowie oklein i czegoś tam jeszcze w sklepie z akcesoriami meblowymi. Powrót do "salonu" i powitała nas kartka "zaraz wracam" Cóż było robić? Nawiedziliśmy pobliski inny sklep z kominkami, w którym jednak nie handlowano Tarnavą... Pozwrót do "salonu". Nikogo nie ma . Pan wraca, wchodzimy. "Salon" okazuje się maleńkim pomieszczeniem, w którym można było obejrzeć dwa wkłady (oczywiście nie TE) Za to posłuchaliśmy przydługiej "samochwały" wygłoszonej przez właściciela. Choćby miał najtańsze wkłady, i tak byśmy od niego nie kupili, bo jakoś nam od razu podpadł. Wychodzimy, chcemy wsiadać do samochodu i jechac po płyty meblowe i... widzimy kluczyki w ZAMKNIĘTYM samochodzie. Wiszą sobie spokojnie w stacyjce i dyndają ironicznie .

 


Cóż mogliśmy zrobić, poza wyrażeniem emocji (czego nie omieszkaliśmy uczynić)? Żadne z nas nigdy nie dorabiało włamami do aut, więc poza pomysłem rozbicia szyby, nic nam do głów nie przychodziło. Łukasz został na straży, a my ruszyliśmy kurcgalopkiem na przystanek busa. Dwie godziny później Andrzej wsiadał do samochodu...

 


Za to później tak się sprężyli, że meble kuchenne stoją już w nowym dokmu. Wprawdzie jeszcze nie mają przykręconych drzwiczek, ale to już mały pikuś.

 


Szafy wnękowe jeszcze w częściach czekają na linoleum i dopiero po jego położeniu zmaterializują się w swojej docelowej postaci. (Także pełne niespodzianek!)

 


To nie były jedyne zajęcia w ciągu tych dwóch tygodni. Jeszcze odbyły się na budowie małe wykopki nadzorowane (i nie tylko) przez inwestora i jego szwagra. W sobotę upolowałam telefonicznie Pana Koparkowego (jam to, nie chwaląc się, uczyniła!), który zapowiedział się na poniedziałek. Kiedy dotarłam na budowę, ujrzałam iście księżycowy krajobraz - góry gliny i pokaźnych rozmiarów dziury. Wśród tego "nasza" koparka i mała śliczna kopareczka Panów Od Prądu. Od razu stwierdziliśmy, że bardzo by nam się taka przydała, bo jest urocza i dzieci świetnie by się nia bawiły. Niestety, panowie nie wyrazili chęci obdarowania dzieci taką zabawką.

 


Wszyscy kopali na potęgę, a hałdy ziemi rosły i rosły...

 


Miałam szczery zamiar ubarwić tę przydługą opowieść zdjęciami, ale znowu nie udaje mi się ich wkleić. Jeszcze spróbuję!

 


Wtorkowe przygody z budowaniem pokrótce opowiedziałam. Pozostałe dni tygodnia upłynęły na robieniu mebli. Biedna Felusia musiała na jakis czas oddać swoje lokum na stolarnię i stała pod chmurką. Pewnie z ulgą wywiozła szafki do nowego domu.

 


Wczoraj wieczorkiem odwieźliśmy Łukasza na busa i podjechaliśmy na działkę, żeby wytyczyć rowki pod kolektor gruntowy. Starannie przenieśliśmy za pomocą sznurka (dokładnie 70 m!) i palików naszą wypracowaną wizję rozłożenia kolektorów na ziemię. W zapadających ciemnościach udało się nam wytyczyć dwie pętle. Ponieważ Pan Łańcuchowokoparkowy zastrzegł, że w odstępach mniejszych niż 1,5 m nie da rady kopać, bo maszyna jest za szeroka, takie właśnie odstępy wyznaczyliśmy. Oczywiście powodowało to koniecznośc zajęcia większej części działki. Za to pętle będą dalej od siebie, co jest dla nich korzystne. Coś za coś.

 


Rano Andrzej zerwał się bladym świtem i pojechał na działkę wytyczać trzecią pętlę i przerzucać drewno kominkowe, które leżało w miejscu kopania.

 


Od rana pracowali też nasi Elektrycy, łącząc instalację domową ze skrzynką w płocie. Przywieźli nam też drugą skrzynkę, która stanęła na pierwszej i śliczną skrzyneczkę, która zawisła na ścianie pom. gosp w miejscu sterczących dotychczas kłębów kabli. Muszę jutro zrobić im zdjęcia.

 


Dopiero koło 9 udało mi się wygrzebać z dziewczynami i pojechałyśmy, zabierając też Emi, na budowę.

 


Pan Łańcuchowokoparkowy pojawił sie jeszcze później, ale od razu przystąpił do kopania. Koparka łańcuchowa okazała się czymś przytwierdzonym do baaardzo wiekowego traktora nieco schrupanego przez rdzę. Szybko okazało się, ze nasza ciężka praca umysłowa przy kombinowaniu, jak rozmieścić kolektory, żeby jeszcze trochę miejsca na sadzenie drzewek zostało, nie miały większego sensu, podobnie jak wieczorne bieganie po działce z taśmą i sznurkami. Pan Ł wyjaśnił, że wszelkie wygibasy odpadają. On może kopać prosto, bo nie uda mu się wykonać skomplikowanych manewrów nie naruszając płotu. W dodatku 1,5 m to za mały odstęp. Zaczęliśmy się poważnie obawiać, czy w takim układzie kolektor zmieści się na działce bez wycinania brzózek.

 


Koparka ruszyła. Najpierw powoli... No nie, od razu ruszyła z kopyta. Najpierw wzdłuż ogrodzenia, potem równolegle w odległości 1,8 m i znowu, i znowu... tak sześć razy. Dwa ostatnie rowki dostarczyły nam emocji. Wcześniej nie sprawdzaliśmy, gdzie dokładnie kończy się gwc, bo nie sądziliśmy, że się do niego zbliżymy. Kiedy łańcuch wciął się po raz piąty, miałam pewne obawy, przy szóstym nie wytrzymałam, wsiadłam w samochód i pognałam do domu, żeby sprawdzić na zdjęciu, gdzież ten wymiennik się kończy. Miałam wrażenie, ze jeszcze jest zapas, ale strzyżonego Pan Bóg strzyże... Oczywiscie nasza kochana drukarka w tym dramatycznym momencie odmówiła współpracy (jak w horrorach - pamietacie to: ona ucieka przed wampirem, wsiada do samochodu, ulga, odpala, słychać charakterystyczne stękanie silnika, wampir się zbliża, silnik steka, panika na twarzy... itd.). Wypaliłam sobie w pamięci to zdjęcei i ruszyłam z powrotem. Tymczasem Weronika oprowadziła P Ł po domu.

 


Skonfrontowałam wypalone zdjęcie z rzeczywistością i wyszło mi, ze jest dobrze. Uffff! Jeżeli gwc wytrzymał przejazdy koparki po nim ("Tutaj niech pan nie wjeżdża! Nie TUTAJ!!! Tu jest takie drogie urządzenie pod ziemią! Czemu pan tu znowu wjechał???), to wszystko będzie ok.

 


Gdy PŁ uprawiał balet koparką po naszej działce, Andrzej sunął za nim i rozrzucał ziemię, żeby się nie osypywała.

 


Nigdy nie sądziłam, ze pod koniec listopada będę paradowała w bluzce z krótkim rękawem. Tymczasem, dzisiaj ładując porcje cegieł na taczkę, pozbywałam się kolejnych części garderoby, najpierw aquatex, potem polar, wreszcie sweter i ... na tym poprzestałam. Cegły i bloczki silikatów wędrowały pod brzózki, bo tam na razie najmniej bedą przeszkadzały w dalszych poczynaniach, a w końcu staną się piecem.

 


Na tym nie skończyly się wysiłki dnia dzisiejszego. Gadatliwy P Ł skończył swoje, pogadał, zainkasował, oglądnął kolektor (bardzo był go ciekawy) i pojechał, zostawiając nas z sześcioma rowkami NIEPOŁĄCZONYMI na żadnym końcu. Połączenie rowków zostało nam! Sama rozkosz!!!

 


Kiedy zaczęłam grzebanie szpadlem w glinie, szybko straciłam wiarę w możliwość pokonania tej gleby. Najpierw wbijanie połączone z podskokami i kopniakami. Potem wyciąganie oblepionego ziemią szpadla, wyrzut i ... pupa blada - glina trzyma sie szpadla rozpaczliwie i za nic nie chce go opuścić. To może inna technika - pokruszyć to paskudztwo trochę i wtedy wybierać z dołka. Efekt podobny - szpadel i glina pokochały się miłością wielką i stanowią nierozłączną parę. Na szczęście pod warstą gliny pokazała się ziemia - NORMALNA ZIEMIA! To dało pewną szansę na zakończnie tego przedsięwzięcia w tym roku. I rzeczywiście - w całkowitych ciemnościach Andrzej dokonał ostatniego kopnięcia (ja ciut wcześniej zostałam pozbawiona narzędzia pracy przez Elektryków).

 


To teraz już wiecie, dlaczego watpię, czy jutro podniosę ręce na wysokość klawiatury?

 


A zostało nam jeszcze kopanie na końcu! Fajnie!

 


Acha! Miało byc jeszcze o wiśniach. Podobno wiśnie mają w sobie coś, co zapobiega powstawaniu zakwasów po wysiłku. A może je leczy? Tak czy inaczej, zaraz się wykąpię i rzucę na nasze zapasy mrożonych wisienek. Andrzej już to zrobił.

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Add a comment...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.



×
×
  • Dodaj nową pozycję...