Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości
  • wpisów
    249
  • komentarzy
    0
  • odsłon
    359

Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)


Agduś

498 wyświetleń

ZAKOPUJEMY!

 


Jako że "fotosik" znowu sie zbiesił, przystępuję do pisania. Reszta zdjęć jutro (jak dobrze pójdzie).

 


Najpierw musiałam sobie uświadomić, jaki dzień tygodnia mamy dzisiaj. Udało mi się po mozolnych wyliczeniach dojść do wniosku, że środę. Przystępuję więc do opowiadania o wydarzeniach trwającego tygodnia, który, jak to zwykle bywa, zaczął się w poniedziałek.

 


Otóż w poniedziałek bladym świtem na budowę wyruszył Andrzej. Na rozgrzewkę przekopał ostatni odcinek łączący dwa pierwsze rowy. Potem zaczął zasypywać to, co dwa dni wcześniej tak pracowicie wyryła łańcuchówka.

 


Tymczasem ja, zasiadłszy za kierownicą Felusi, rozwiozłam starsze dzieci tu i ówdzie i odstawiłam nasze wspaniałe budowlane autko do mechanika.

 


To jest bardzo zagadkowa sprawa z tą naszą Felusią. Otóż od dawna coś w niej piszczy. Zaczęło jakby niepewnie i cichutko, potem nabrało śmiałości i grało na całego. Tak jakby w prawym kole wyło. Mechanik obejrzał, posłuchał, zdziwił się. Niby grało w prawym przednim kole, a łożysko wyglądało na nienaruszone. Na wszelki wypadek wymienił łożysko w prawym tylnym . Wyjechaliśmy zadowoleni, że już będzie cicho. Nawet przez moment zrobiło się jakby smutno, ze nie usłyszymy tego znanego dźwięku. Po paru minutach spojrzeliśmy na siebie z niedowierzaniem - grało! Co by tu teraz? Może opona się rozwarstwia? Andrzej wymienił koło na zapasowe. Grało!!! Czyli nie opona. podczas wymiany koła zauważył, że jakaś tam guma - osłona jest uszkodzona. Kupił. W poniedziałek pojechałam, żeby ją wymienili. Wymienili. Drugie pozegnanie z tajemniczym dźwiękiem. We wtorek pojechaliśmy do Krakowa. Wyło, grało, śpiewało. Początkowo cichutko, później jak tramwaj na zakręcie, w końcu rozpoczął się koncert! Naszą Felusię można by zatrudnić do występów w horrorze przy nagrywaniu podkładu dźwiękowego scen opętańczego tańca zmór wszelakiego autoramentu. Co ciekawe, dzisiaj, gdy miała jechać do innego mechanika (w kwalifikacje pierwszego juz zwątpiliśmy), jakby się przestraszyła swojej wtorkowej śmiałości. Cichutko sobie nuci pod nosem, chwilami milczy. Mechanik uznał, ku naszemu zdumieniu, że to lewe tylne kółko.

 


Wróćmy jednak do poniedziałkowego poranka i spraw budowlanych.

 


Po odebraniu autka udałam sie... no gdzie? ... zgadnijcie... taaak, brawo, pani w trzecim rzędzie zgadła! ... na budowę!

 


Po sobotnio - niedzielnych zmaganiach z oporną materią, poniedziałkowe machanie łopatą wydawało się miłą rozrywką. Zamiast walczyć ze szpadlem zakochanym z wzajemnością w glinie, ładowałam łopatą piasek na taczkę. Nawet w przerwach mogłam sobie, fachowo oparta na swym narzędziu pracy (podpatrzyłam to u pracowników niektórych firm państwowych), porozmyślać o sensie istnienia. No dobra, przyznam się, moje myśli krążyły jednak wokół bardziej przyziemnych (dosłownie) spraw.

 


Andrzej miał mniej czasu na filozoficzne rozważania, bo woził załadowany przeze mnie piasek i zasypywał nim nadal rowy.

 


Tymczasem Małgosia doskonale bawiła się na malejącej wciąż piaskowej górce. Trzy dni spędzone w mokrej piaskownicy niestety zaowocowały potężnym katarem.

 


Pogoda na szczęście nadal nam sprzyjała, piasku w rowach przybywało, na górce ubywało, optymizm dodawał sił. I tak w samo południe nastąpił TEN moment! wszystkie rowy były zasypane odpowiednią warstwą piasku. Nie było zadnego pretekstu, żeby dalej z TYM zwlekać. Andrzej przyniósł z garażu trzy zwoje matowosrebrnych rurek. Końce pierwszej z nich starannie i delikatnie odzialiśmy w czarne piankowe ubranka o długości 2 m każde. Spojrzeliśmy na siebie znacząco. Trzeba zaczynać!

 


Pewnie każdy, kto układał kiedykolwiek pętle kolektorów pompy ciepła, ubawiłby sie serdecznie, obserwując z jakim nabożeństwem podchodziliśmy do tego zadania. Delikatnie, jakby były z cieniutkiego szkła, rozprostowaliśmy ppierwszy odcinek, by wetknąć go w dziurę prowadzącą w przyszłości do pompy. Napięcie malowało się na naszych twarzach. Andrzej posykiwał boleśnie, obserwując, jak obcesowo poczynam sobie z prostowanym odcinkeim, bowiem to mi przypadł w udziale zaszczyt prac dołowych. gdy właściwy koniec tkwił zagłębiony na odpowiednią (??? ???) głębokość w otworze, wychynęłam na powierzchnię, żeby ewentualnie pomagać w rozwijaniu reszty. Najpierw powoli, ostrożnie, jakby rurka była wypełniona nitrogliceryną, ruszył Andrzej wzdłuż pierwszego dołka. W uszach wciąż brzmiało nam ostrzeżenie: broń Boże nie załamać! tylko jaką TO ma wytrzymałość na zginanie? Kiedy się załamuje? Kto to wie? My na pewno nie!

 


Szło dobrze. Rurka odwijała się ze zwoju grzecznie, nie robiąc zadnych numerów. Andrzej szybko opracował technikę - toczyć zwój brzegiem rowu, odwijając go powoli. Tak dotarliśmy do pierwszego zakrętu. Tutaj rów, rozkopytwany ręcznie, był znacznie szerszy, więc mogłam się zdołować i kontrolować ten newralgiczny odcinek. Powolutku, wykorzystując zagięcie rurki, pokonywaliśmy pierwszy zakręt. Pooooszło! Drugi był juz łatwiejszy - wiedzieliśmy, że przy takim kącie zgięcia nie załamuje się. Druga prosta to juz była bajka. No, nie tak całkiem, bo gdzieś w połowie jej długości Andrzejowi zaczęło wydawać sie, ze rurki za szybko ubywa i może nie wystarczyć do końca. Rzeczywiście jakoś tak to wyglądało. Wyciąganie całej? Kopanie przełączki troszkę bliżej i układanie od nowa z prostowaniem starych zgięć i tworzeniem nowych??? Ratunku! Na samą myśl o tym zrobiło mi się jakoś tak dziwnie ciepło. Na szczęście obawy okazały się przedwczesne i pętla uprzejmie skończyła się dokładnie tam, gdzie miała. jeszcze tylko otulanie drugiego końca gąbeczką i wsuwanie w znany juz otwór. KONIEC! Przed godziną 13.00 otarliśmy pot z czół.

 


Można było zasypywać! (Będą zdjęcia.)

 


Wtorkowy poranek przywitał nas gęstą mgłą. Początkowo mieliśmy nadzieję, że mgła sie rozwieje, ale jakoś nie miała ochoty nas opuścić. Na szczęście tego dnia z odsieczą nadciągnęła babcia. Odebraliśmy ją z dworca w Krakowie i po małych zakupach (Mikołaj !!!) szybciutko wróciliśmy do Niepołomek.

 


Babcia wysłuchała krótkiej instrukcji obsługi wnuczek w dniu wczorajszym i została na placu boju z Małgosią.

 


A my wróciliśmy do ulubionych rozrywek - szuflka, piasek, taczka... Ale na początek, oczywiście, kolejne pętle do rozłożenia. Po wczorajszych doświadczeniach podeszliśmy do tego spokojniej. Najpierw wymierzyłam sznurkiem (tym samym, który niepotrzebnie wyznaczal trasy wykopków kilka dni wcześniej) długości rowków. Wcale to nie było takie rozrywkowe zajęcie, bo z brzegów wąskiego rowka (20 cm) sterczała gdzie niegdzie trawa, o którą lekki z natury sznurek konopny zahaczał i wcale nie miał zamiaru opadać na dno. Środkowy rowek był za krótki o 2,6 metra. Po prostu się nie zmieścił na działce. Wiedzieliśmy, że tak będzie i mieliśmy plan awaryjny - rozkładamy pętlę maksymalnie po zewnętrznej na zakrętach i pozwalamy jej się nie rozprostować do końca w szerszych odcinkach (wije się tam jak ślad pijaka od ściany do ściany wykopu). Rozzuchwaleni powodzeniem od razu położyliśmy ostatnią (tu nie był problemów ze zmieszczeniem jej).

 


Oczywiście teraz należało zasypać cenne dobra, żeby nie leżały tak kusząco na wierzchu (tzn pod ziemią). Taczka, łopaty, deska przerzucona nad wykopami i do roboty. Po zlikwidowaniu piaskownicy za domem zaczęliśmy brać piasek z kopca na drodze. Wtedy zrobiło się luksusowo. Muzyczka z samochodowego radia, odpoczynki w przerwach na fotelu - bajka! Żeby mnie wyrzuty sumienia nie zabiły, w przerwach pomiędzy kolejnymi napełnieniamii taczki to sobie dwie cegiełki przeniosłam za dom (na miejsce przyszłego pieca), to znów trochę drewna przerzuciłam. Prób przenoszenia bloczków silikatowych nie podejmowałam, bo znałam dobrze ich ciężar. jak można z czegos takiego dom zbudować?!? Nie rozumiem!

 


Pracowało się miło, ale, gdy zaczęło się robić ciemno, coraz częściej z utęsknieniem zaglądałam do dołków wyczekując zakończenia pracy.

 


W ramach rozrywki wyrobiłam w wiadrze trzy porcje betonu do zamurowania otworu, w którym tkwiły już wszystkie pętle. Roboty murarskie nie przypadły mi do gustu. Beton to był za suchy, to za rzadki. Za nic nie chciał wypełnić całej dziury, wylewał się to z jednej to z drugiej strony. W końcu spasowałam, zakłądając, że, gdy pierwsza warstwa stwardnieje, drugą będzie łatwiej upchnąć. I tak się stało.

 


W końcu, w zupełnych ciemnościach uznaliśmy kolektor za wystarczająco zasypany piaskiem (zakłądając, że dzisiaj uzupełnimy ewentualne niedoróbki).

 


Odebrawszy najstarszą latorośl z angielskiego udaliśmy się na zasłużony obiad. A wieczorkeim jeszcze wybraliśmy się do Krakowa (to właśnie wtedy Felusia ujawniła swoje talenty wokalne - a może instrumentalne?). Zakupy, odbiór poczty, zakupy i powrót koło północy.

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Add a comment...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.



×
×
  • Dodaj nową pozycję...