Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)
KONTYNUUJĄC...
... Obserwowałam przez okno rozmowę Andrzeja z owymi panami, którzy dotarli także i pod nasz dom. Najpierw wnikliwie oglądali nasze skrzynki. Po kolei zaglądali do środka, kontemplowali szczegóły ich budowy, nieomal obwąchiwali każdy kabelek. Po chwili Andrzej wpadł do domu, wołając, żebym zeszła pogadać z nimi, jeżeli mam jakieś pytania. Ale ja miałam tylko jedno pytanie: KIEDY??? I usłyszałam odpowiedź: najpóźniej 8 grudnia! We wtorek (ostatni dzień urlopu Andrzeja) trzeba jechać do Nowej Huty i podpisać jakąś kolejną umowę. Obietnice obietnicami, ale ja i tak spiję się ze szczęścia dopiero, gdy zobaczę, jak żarówka w domu się zaświeci!
Po tej wizycie ze zdwojoną energią machałam miotłą.
Dzięki kozie w domu panuje temperatura wyższa niż na zewnątrz. Miłe to stworzenie codziennie ciężko pracuje prowizorycznie podłączone do komina najtańszym wentylacyjnym fleksem. Wprawdzie mieliśmy początkowo obawy, czy fleks nieprzeznaczony do tak wysokich temperatur nie stopi się od razu tworząc na podłodze aluminiową kałużę, ale na szczęście nic takiego się nie stało. Do połączenia kozy z kominem bardzo przydała się ta sama glina, która parę dni wcześniej tak nam się dała we znaki. Gliniane uszczelki spisują się świetnie!
Posprzątawszy przystąpiłam do gruntowania ścian na poddaszu. Miłe to zajęcie niezbyt męczące i nie angażujące władz umysłowych zajęło mi resztę popołudnia. Machając wałkiem na teleskopowym drążku (wynalazek godny jakiejś nagrody - choć może nie aż Nobla), oddawałam się marzeniom o rychłej (???) przeprowadzce. Oczyma wyobraźni widziałam już kolejne urządzone pokoje, dobierałam kolory i wzory... Wprawdzie na razie wszystko będzie pomalowane na biało, a na komponowanie kolorystyki wnętrz mam jeszcze dużo czasu, ale to właśnie jest moje ulubione ostatnio zajęcie. Niedawno widok poskładanych jeden w drugi trzech kubeczków plastikowych z IKEA natchnął mnie pomysłem na kolorystykę hollu i korytarza na górze. Ponieważ holl i salon są połączone, będą miały też wspólne elementy kolorystyczne. Już mam wstępną wizję. I tak plastikowe kubeczki z IKEA wpłynęły na wystrój wnętrza domu!
Tymczasem Andrzej trenował układanie płytek na podłodze. Poligonem doświadczalnym stała się podłoga w miejscu szafy wnękowej w przedsionku. I tak nie będzie jej widać, więc, nawet, gdyby nie wszystko było idealnie równe, to i tak nie będzie nas to kłuło w oczy. Zresztą mój małż - perfekcjonista tak dopieścił te płytki, że leżą równiutko.
Po zmroku zrobiliśmy sobie przerwę obiadową, w której napisałam poprzedni króciutki pościk i wróciliśmy do pracy.
Przeciągnęliśmy przez pola przedłużacze, dzięki czemu można było pracować przy świetle nie spalając litrów benzyny. Przyznam szczerze, że nie potrafiłam wykrzesać z siebie już wcześniejszego zapału do pracy. Samo wyjście z ciepłego domu w mglisty mrok wymagało ode mnie zużycia całego zapasu silnej woli, jakim dysponowałam na ten tydzień. Musiałam nawet zaciągnąć mały kredycik!
Zamierzaliśmy wygładzić ścianki na skosach i sufity podwieszane tak, by można było je pomalować. Andrzej wymieszał w wiadrze gładź szpachlową (skojarzenie miałam jedno - wyrabianie masy do pischingera) i przystąpiliśmy do pracy, którą znaliśmy tylko z teorii. Niestety jak dla mnie ta teoria to było stanowczo za mało. Dosyć szybko zirytowało mnie to, że efekt czegoś, co nazywa się "gładzią" wcale nie jest gładki. W masie były jakieś grudki, kamyczki i inne takie, pozostawiające długie i głębokie rysy. Wnerwiło mnie to do tego stopnia, że zabrałam się i poszłam do zimnego garażu, żeby zagruntować podłogę pod płytki, ściany i sufit. W bojowym nastroju machałam wałkiem w zdwojonym tempie. Wylewka i klej na ocieplanych styropianem ścianach piły grunt w takich ilościach, że na sam garaż zużyłam go więcej niż na wszystkie proste ściany poddasza. Udało mi się przeforsować pomysł, żeby na razie (to wersja dla Andrzeja) te ocieplone ściany garażu też pomalować po prostu farbą, mimo że są bardzo nierówne (pokryte siatką i klejem). Sądzę, że uda nam się cieszyć nowym domem mimo świadomości, że w garażu Felusia nie ma równych wyszlifowanych ścian. Może, gdy już w domu wszystko będzie urządzone, ściany pomalowane na docelowe kolory, wszystkie wymyślone przeze mnie szafki, półki, lampy, kratki, kwietniki i inne takie znajdą się na swoich miejscach, każdy kot zostanie odpowiednio wyeksponowany, wtedy przyjdzie czas na dopieszczanie garażu. Ale do tego czasu przyzwyczaimy się do nierównych ścian i ... pojedziemy na wycieczkę zamiast je wygładzać. Howgh!
Gdy ja snułam w garażu te podstępne plany, Andrzej, niczego nieświadomy, kończył "gładzenie" ścian w pokoju Weroniki. Ten pokój to nasz poligon doświadczalny. Nie, żebyśmy nie lubili naszej najstarszej córki! Po prostu ma pecha, że drabina jest oparta akurat przy wejściu do jej pokoju i jakoś tak odruchowo z każdą robotą wchodzi się najpierw do niego. Ja wpadam tam z przyspieszeniem, pędząc naprzód, żeby jak najszybciej rozstać się z drabiną, do której trochę się przyzwyczaiłam (a miałam inne wyjście?), ale na pewno nie pokochałam. Efekt nie rzucił mnie na kolana, ale Andrzej stwierdził, że dnia następnego wyszlifuje ściany.
I znowu trzeba było wyjść z względnie ciepłego wnętrza, żeby pozwijać kable, znaleźć we mgle Felusię i dotrzeć do domu.
Wczoraj przygotowaliśmy parapety wewnętrzne do osadzenia. Pobawiłam się znowu w prace murarskie. Tym razem znacznie bardziej mi się to podobało, bo beton Andrzej wyrobił w wiadrze za pomocą wiertarki i nie musiałam walczyć szpadlem goniąc uiekające wiadro po całym pokoju, jak to było poprzednio. Dzięki przeforsowanemu przeze mnei pomysłowi przybijania desek pod przyszłymi parapetami, wyrównywanie szło sprawnie i szybko. W myślach dziarsko podśpiewywałam sobie "budujemy nowy dom..." (nie pytajcie, dlaczego tylko w myślach, nikt, kto słyszał, jak śpiewam, nie zadałby takiego pytania...) i czułam się jak przodowniczka pracy na budowie Nowej Huty. Dla większego realizmu sytuacji przeprowadziliśmy z Andrzejem kilka dialogów murarskich". Dobrze nam szło, nauka z tych kilku miesięcy budowy nie poszła w las!
Andrzej, idąc krok przede mną, wykuł boki scian pod oknami na szerokość parapetów, a potem, nauczony doświadczeniem dnia poprzedniego, "gładził" już tylko połączenia płyt. Próba szlifowania ścian dała efekt poprawny, ale ten kurz!!! Makabra!
Po obiadokolacji nie wróciliśmy na budowę, tylko pojechaliśmy na zakupy, korzystając z ostatniego dnia obecności babci.
A dzisiaj nie pracujemy! Pełny luzik!
Andrzej pojechał odwieźć babcię w domowe pielesze. Przy okazji przywiezie naszą kuchenkę!
A ja sobie siedzę z najmłodszą latoroślą, budujemy meble z klocków lego, a w chwilach, gdy nie muszę rozwiązywać problemów konstrukcyjnych, piszę kolejny odcinek budowlanej opowieści.
Zdjęcia będą później. Są w aparacie, który pojechał w schowku Felusi do miasta z najsłynniejsza stacją kolejową w Polsce.
P.S. Czy zmieniając na gorsze image (imaaaż) forum, nie można było na pocieszenie dodać chociaż trochę więcej emotikonek?
W dodatku dzieją się różne dziwne rzeczy: nie mogę opublikować tego postu, próbuję już nasty raz, całe tematy znikają po próbie wykasowania jednego postu, niektóre opublikowane zdjęcia nie chcą się otworzyć, nie dostaję powiadomień o odpowiedziach w niektórych wątkach...
Na wszelki wypadek skopiowałam sobie dziennik, bo, kto wie, co się z nim stanie, gdy zechcę skasować jeden post.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia