Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)
LUUUZIK
A ja dzisiaj mam luzik! Zrobiłam sobie wolne. Prawie tak miało być.
Zacznę jednak od przeżyć dnia wczorajszego. No, luzik to to nie był!
Poranek minął normalnie z tą różnicą, że wyruszyłyśmy samochodem, a nie, jak zazwyczaj, pieszo. Po odstawieniu Weroniki, zabrałam resztę towarzystwa... no dokąd? ... na budowę, oczywiście. O 9.30.mieli sie pojawić spece od układania linoleum i zabrać się za robienie wylewek. W efekcie mieliśmy mieć dwa dni zakazu wstępu do domku. Tymczasem była godzina 8 rano, a tu podłoga nieodkurzona! Specjalnie nie zawoziłam Magdy do przedszkola, żeby nie zostawiać Małgosi samej na dole, kiedy będę wyła odkurzaczem na górze. Zostawiłam więc Dużego Konika - Mustanga Na Świecie po opieką małoletniej siostry (ciekawe, czy ktoś na mnie doniesie, że zostawiam dzieci samopas - gdyby to była Ameryka, musiałabym sie nieźle tłumaczyć, żeby mi nie odebrano praw rodzicielskich) i rzucialm się do odskrobywania plamek farby (prawie nie kapała) oraz odkurzania. Musiałam się sprężąć, bo śniadanie w przedszkolau jest o 9.00! Zdążyłam. Zawiozłam Madzię i ... wróciałm sprzątać na dole. Niby już to było zrobione, ale jakoś kurz na budowie się rozmnaża w tempie astronomicznym. Powtórzyłam czynności na dole, wpakowałam ledwie żywy odkurzacz do bagażnika i pognałam do domu. Miałam akurat tyle czasu, żeby doprowadzić nas obie do ludzkiego wyglądu (błoto!) i zdążyć na jasełka w przedszkolu. Dochodziła 11.00, a Pan Od Układania Linoleum sie nie odezwał. Telefonu też nie odbierał. Z mściwą satysfakcja wyciszyłam telefon, żeby nie zakłócił przebiegu jasełek.
Po przedstawieniu (oczywiście wspaniałym!) sprawdziłam telefon - nikt nie dzwonił. Kiedy dotarłam do domu, zaczepiłam Andrzeja na gg, żeby zadzwonił do domu - biura. Okazało się, że pani nic nie wiedziała o zaplanowanym robieniu wylewek u nas. Zapewniła tylko, że linoleum tegoż dnia do nas dojedzie. Obiecała ustalić, co z tymi wylewkami i zadzwonić. Milczy do dzisiaj!
Po południu pojechałam, jak zwykle, na Czyżyny. Mieliśmy wreszcie kupić gniazdka i wyłączniki, żeby te druciki przestały tak złowieszczo sterczeć ze ścian. Niestety wybór tegoż towaru w Liroju nas nie zachwycił. Poprzestaliśmy na zakupach "cywilnych" w jakimś dużym sklepie (Co tam jest za hipermarket na tych Czyżynach? Nie odróżniam ich.)
Przepadam za robieniem zakupów prezentowych. Zastanawianie się, co komu kupić, żeby się podobało albo przydało... Szukanie... Lubię to. Nie lubię tylko robić tego w pośpiechu, no ale to już taka specyfika roku budowlanego. Odbiję sobie za rok.
Dokupiwszy to i owo, jak zwykle dokonując dziwnych manewrów, żeby dzieci tych zakupów nie zauważyły, znowy biegiem rzuciliśmy sie do samochodu, żeby zdążyć odebrać linoleum.
Kierowca zadzwonił do nas, kiedy mijaliśmy kombinat. Na szczęście zapewnił, że się do nikąd nie spieszy. Umówiliśmy sie w naszym stałym punkcie kontaktowym - u bramy cmentarza. Jako że było już całkiem ciemno, miejsce spotkania wydawało się odpowiednie. Dojechaliśmy, patrzymy, stoi ciężarówka, rejestracja rzeszowska. Tyle tylko, że zamiast reklamy firmy Forbo, dumnie nosi wizerunki nadnaturalnych rozmiarów gryzoni tudzież ptaków egzotycznych.
Nawet udało nam się wmówić dzieciom, że to dostawa pokarmu dla chomików i, że za zakupienie takiej ilości pokarmu, dostaliśmy chomika gratis.
Andrzej z kierowcą zaczęli wynosić rulony linoleum. Sądząc ze sposobu niesienia, były ciężkie. Każdy rulon został dokałdnie zawinięty w trzy warstwy szarego papieru i pozaklejany. Oczywiście nie wytrzymałam i, zanim drugi dotarł do domu, obskubałam kawałek papieru z pierwszego. A teraz leżą tam sobie wszystkie cztery, każdy innego koloru, każdy w obskubanym z brzegu papierze. Żałowałam, że nie ma aparatu. Piękne są! Wszystkie! Przy najbliższej okazji zrobię zdjęcie i pochwalę się nimi.
Oczywiście mogłam dzisiaj zabrać Małgo i iść malowac ściany na parterze, pozwalając jej się bawić klockami. Mogłam, ale nie chciałam. Miałam ochotę pierwszy raz od dawna spędzić normalny dzień. Byłyśmy na targu, a tam już świeta. takie prawdziwe, a nie plastikowe z hipermarketu. Pachnące gałązki prosto z lasu, a nie z fabryki, pachnący susz na kompot w wielkich workach, a nie zafoliowany na tackach, pszenica na kutię i mak, i groch, i ozdoby na choinki. I tłum ludzi, którzy chyba NIE budują teraz domów, skoro tam chodzą.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia