Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)
DOBRA PASSA TRWA!
I oby tak dalej!
A na razie środy ciąg dalszy.
Zgodnie z zapowiedzią przesyłka od p. Kołodzieja dotarła w środę tuż po południu. Zaadresowana była na "ul. Piękną nr działki ..." Inaczej na pewno DHL kazałby sobie słono dopłacić za przewiezienie z naszego obecnego lokum do domku.
Lekko zniecierpliwiony pan oczekiwał na mnie w stałym punkcie kontaktowym, czyli koło bramy cmentarza (kto mu bronił zadzwonić wcześniej?). Po dotarciu pod dom, przemówił do mnie w te słowa: "pani mi tu podpisze". "Najpierw muszę zobaczyć" - odparłam nieco rozbawiona (a trzeba wiedzieć, że byłam w nastroju bojowym, w który popadam na samą myśl o kontakcie z przedstawicielem firmy DHL). "Nie może pani oglądać, zanim podpisze" - te słowa podziałały na mnie, jak płachta na byka, ale postanowiłam zabić pana śmiechem, co uczyniłam (no, może nie zabiłam, ale wybiłam z równowagi). Z ironicznym uśmiechem opowiedziałam mu historię zlewozmywaka. O dziwo, pan skapitulował i otworzył klapę samochodu. Wystyrmałam się na pakę i przystąpiłam do niespiesznych oględzin. Wiedziałam, że mają to być dwie palety, ale nie wiedziałam, ile paczek miało się znajdować na drugiej (na pierwszej był zbiornik). Spokojnie zadzwoniłam do Andrzeja z pytaniem, czy wie, gotowa w razie czego poprosić go o numer p. Kołodzieja i zadzwonić też do niego. Andrzej wiedział. Ilość pakunków zgadzała się. Zaczęłam więc sprawdzanie ich stanu. Spokojnie obejrzałam każdą paczkę, sprawdzając, czy aby nie jest wgnieciona albo nie ma śladów otwierania. Ponieważ pan znosił to bez słowa, aczkolwiek też i bez uśmiechu (czułam jak napięcie rośnie), zrezygnowałam z rozpakowywania każdej i pozwoliłam rozładować. Po takim wstępie do znajomości nie mogłam liczyć na zawodową uprzejmość, więc nie zdziwiłam się, gdy oba pokaźne pakunki wylądowały na drodze przed domem (pan odmówił nawet wjechania na podjazd). Niestety zdawałam sobie sprawę z tego, że w regulaminie przewozów jest zapis "nie obejmuje wniesienia do domu". Mogłam spokojnie zakpić sobie z uprzejmości pana kierowcy, który zostawia mnie - słabą białogłowę na drodze z przesyłką ważącą w sumie prawie 300 kg, bo wiedziałam, że za plecami mam w domku uprzejmych panów fliziarzy, których niewątpliwie poproszę za chwilę o pomoc. Oczywiście nie omieszkałam uraczyć go krótkim zdaniem ociekającym zjadliwą ironią. Podpisałam, co miałam podpisać i pożegnałam się grzecznie z panem kierowcą, który chyba nawet nie zdobył się na "do widzenia". Pewnie bał się, że mu nie przejdzie przez gardło. Dobrze, że był tak nieuprzejmy, bo jak bym mogła dokuczać miłemu kierowcy, nawet, gdy firmy nie lubię?
Oczywiście panowie fliziarze nie odmówili, chociaż ciężar trochę ich przestraszył. Następnego dnia dostali zgrzewkę Lecha (bo to sześciopak był specjalnie kupiony, żeby się nie pobili we trzech nad czwórpakiem innego piwka - kto by nam wtedy łazienki skończył?).
Kolejnym przedsięwzięciem tego ciekawego i urozmaiconego dnia był wyjazd do Krakowa. Ze straceńczą odwagą zdecydowałam się dojechać do Castoramy na Pilotów, w której kupiliśmy płytki w nadmiarze. Wprawdzie przed rondem, gdy nie mogłam się wepchnąć na lewy pas, z którego miałam skręcać, znów na dłuższy czas zapomniałam o oddychaniu, jednak ktoś się zlitował (nie wiem, czy nade mną, czy nad tymi, którzy stali za mną i czekali aż im zjadę) i mnie wpuścił.
Oczywiście nadmiar płytek oddaliśmy bez problemów (pewnie urażę uczucia tych, którzy podczas całego budowania nie skalali się zakupami w marketach i głośno się tym chwalą na różnych wątkach), ale po te, których nam brakowało, musieliśmy jechać do OBI (znów market). Przy okazji nabyliśmy czapeczkę na komin, coby nam do niego nie padało. Zobaczymy, czy pasuje, jeżeli nie - oddamy.
Czwartek miał być taki całkiem normalny, odprowadzić dzieci, zrobić zakupy, odkopać dom... Zapowiedzią tego, co mnie czeka, było niespodziewane zakończenie żywota tak pożytecznego wózka spacerowego Małgosi. Otóż przy wyjeżdżaniu z domu złamał sobie biedaczek kółko. Nieuleczalnie. Szkoda, bo był taki wygodny! W pośpiechu wyszarpnęłam z garażu stary wózek, który jeszcze Weronikę woził, a potem Magdzie służył wiernie (i widać to po nim bardzo).
To było preludium. Potem najstarsze dziecię oświadczyło mi pod samą szkołą, że właśnie tego dnia ma koncert i zapomniało fletu. "Mamo - przynieś". Zgrzytnęłam zębami, ale cóż mogłam zrobić? Chwilę później dowiedziałam się, że muszę iść na budowę, sprawdzić, czy w paczce jest jakiś kabelek.
Przedszkole, dom (tu dłuższa walka z oporną materią płytek i piwka, które za nic nie chciały się zmieścić pod wrakiem wózka), budowa, szkoła, sklep i do domu. Obiad zredukowałam do jednego dania, żeby zdążyć nakarmić trzódkę przed wyjściem na angielski Weroniki i do przedszkola po Magdę.
Andrzej przywiózł zakupy, oczywiście budowlane, i podrzucił je do domku, odbierając po dordze Weronikę.
W piątek nie miałam złudzeń, wiedziałam, że to będzie "typowy" dzień budowlany. Tym razem miałam jednak samochód. Najpierw jednak zaprowadziłam dzieci tam, gdzie trzeba na piechotę, zgodnie z moją zasadą, że, jeżeli nie muszę jechać, to idę.
Po drodze z targu odebrałam telefon. Zdziwiłam się, gdy zobaczyłam na wyświetlaczu hasło "Kierbud". Okazało się, że chcą wreszcie zabrać swój blaszak, taczkę i resztki rusztowań i "dobrze by było, gdybym tam wpadła koło 10.00". Na szczęście nie musiałam w"wpadać", bo fliziarze walczyli z naszymi koncepcjami od samego rana. Bardzo mnie to ucieszyło!
Kolejny szczęśliwy zbieg okoliczności uwolnił mnie od konieczności wydzwaniania do samego głównego fliziarza, żeby go uprzedzić o przybyciu "ludzi Kierbuda". Wprawdzie spece od łazienek nie wyglądają bardzo groźnie, ale może wystąpiliby w obronie naszej domniemanej własności i wybuchłaby bitwa o taczki? Siły byłyby wyrównane - 3:3.
Oczywiście okazało się kolejny raz, że pan pała przemożną chęcią porozmawiania ze mną na tematy łazienkowe, ale zapowiedziałam się na okolice godziny 11.00 i ruszyłam do dom.
W okolicach tejże godziny miała się pojawić ekipa p. Kuraszyka. Nie czekając na wezwanie pojechałam na budowę i wpadłam w objęcia (nie no, dobra, bez przesady!) w strumień pytań dotyczących łazienek. Nigdy nie myślałam, że aż tyle decyzji w tak szybkim tempie trzeba podjąć w trakcie urządzania łazienek! Dobrze, że już mam to trochę przećwiczone.
Wciąż odpowiadałam na pytania biegając z łazienki do łazienki i spowrotem (ależ wprawy nabyłam w chodzeniu po drabinie!), kiedy pojawili się, znani z wcześniejszych odcinków, specjaliści od pomp ciepła. Wysiedli i z marszu zabrali się do roboty. Najpierw rozładowali samochód, rozbili obóz w salonie (byli przygotowani na wszystko) i zaczęli działać.
Przez moment doznałam rozdwojenia jaźni, bo musiałam jednocześnie odpowiedać na pytania z dwóch różnych dziedzin, ale w końcu wszystko się uspokoiło.
Ponieważ niezbędne były listwy do naszej łazienki, a w składzie remanent, udałam sie tam z szefem fliziarzy, który ma tam wstęp o każdej porze dnia i nocy bez względu na remanenty (chyba). Upiekło mi się, bo początkowo wyglądało na to, że pojedziemy razem Felusią (jego auto było zastawione). Facet nie wyglądał, jakby się specjalnie palił do tego pomysłu. Może intuicyjnie wyczuwa moje umiejętności a raczej ich brak? W końcu dwoma samochodami dojechaliśmy, wybrałam fugi na ściany (białą) i na podłogę (piękną granatową), kupiliśmy listwy i byłam wolna. Z rozpędu podjechałam uprzejmie zapytać pana L. czy "już" udało mu się "zdobyć" zamki do naszych drzwi (od lata "zdobywa"). Akurat przekonywał do siebie z zawodowym uśmiechem potencjalnych klientów, więc chyba mu niespecjalnie zależało, żebym wyłuszczyła przy nich moją nieco nieświeżą już sprawę. Ledwie weszłam, usłyszałam obietnicę, że w poniedziałek będą zamontowane. Oby.
Po południu Andrzej westchnął ciężko i pojechał na budowę, żeby spędzić tam kolejny w tym tygodniu upojny wieczór. Pocieszałam go, że będzie miał przynajmniej z kim pogadać. Wrócił zadziwiająco wcześnie. Okazało się, że panowie wyraźnie przygotowywali się do wieczornego odpoczynku i nie chciał im dłużej przeszkadzać odgłosami cięcia blachy kątówką. Chyba nie mieli jak sobie pogadać..., kto słyszał, jakie odgłosy powstają przy tym zajęciu, ten wie. Zastanawiałam się, co by było, gdyby zima była taka jak zeszłoroczna. Przy tej temperaturze samo palenie w kominku zapewnia komfort przynajmniej w domku. No ale w końcu chyba wiedzieli, że jeżeli jadą montowac ogrzewanie, to dom nie jest nieogrzewany...
Przy okazji dowiedzieliśmy się, że na zwykłej pokojowej antenie można tam oglądać TVN - tutaj nie.
Chyba wystarczy na dzisiaj. Oczekujących na wiadomości o pompie potrzymam jeszcze trochę w niepewności. No popatrzcie na godzinę wysłania! Chyba mi wybaczycie?
Siedzę tak długo solidaryzując się z Andrzejem, który jest teraz na budowie i coś działa. Chyba zadzwonię i pogonię go do domu. Bez przesady!
A jutro może będą zdjęcia!
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia