Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)
JAK TO JEDNAK PŁCI NIE ZMIENIŁAM
Właśnie skończyłam pisać powyższe i śniadać, kiedy zadzwonił telefon. Pan z Globaltechu dzwonił siedząc w samochodzie zaparkowanym przed naszym domem. Konwersowaliśmy więc sobie przez chwilę widząc się przez okno. Zapowiedziałam, że podjadę do domku, gdy tylko uda mi się ubrać dzieci.
Na miejscu zastałam już pracujących schodziarzo - parkieciarzy, którzy kilka miesięcy temu byli cieślo - dekarzami.
Wzięłam głęboki oddech i wkroczyłam. Obawiałam się, że usłyszę coś w rodzaju "nic państwo nie mówiliście o przejściu do kuchni, ja zrobiłem tak, żeby było dobrze, nic mnie nie obchodzi, schody są, więc chcę kasę za nie, nie da się tego poprawić... itp.". No i wtedy musiałabym przeprowadzić męską rozmowę.
Tymczasem nic z tego. Pełny profesjonalizm. Oczywiście, gdy wyłuszczyłam sprawę, panowie w euforię nie wpadli, ale moje rewelacje przyjęli spokojnie. Przez dłuższy czas stali z zafrasowanymi minami i kombinowali, co z tym fantem zrobić. Zmierzyli wysokość tej bocznej deski w przejściu i wtedy padła propozycja: zetną trochę tę deskę. Uznałam, że to mnie nie satysfakcjonuje. Wprawdzie mogłabym tylko lekko pochylić głowę przechodząc środkiem lub z podniesioną głową przecisnąć się bokiem, ale twardo stanęłam okoniem. Ten niższy schodek zajmuje jakieś 2/3 szerokości przejścia, więc Andrzej musiałby baaardzo uważać, żeby sobie o niego głowy nie rozbijać. Przecież nie będzie chodził po domu w hełmie!
Nastąpiła kolejna dłuuuga chwila ciszy i wytężonego myślenia. W końcu zaproponowali, że dorobią jeszcze jeden stopień z przodu i podniosą wszystko. Zgodziłam się, bo wprawdzie schody zajmą więcej miejsca w holu, niż gdybym się uparła przy wymianie tych bocznych i podwyższeniu każdego stopnia, ale za to nadal będą wygodne.
Teraz poruszyłam kolejny temat, tym razem była to kwestia natury estetycznej. Chodziło oczywiście o te nieszczęsne wygibasy od Sasa do Lasa. Oświadczyłam, że ja sobie niczego takiego nie życzyłam, nie zamawiałam i w ogóle nie przypuszczałam, że zostanę tym uraczona, nie podoba mi się, nie chcę i już! A w ogóle to dlaczego one są takie dziwne - jedno wklęsłe, drugie wypukłe? To jakiś obowiązek jest takie robić?
Dowiedziałam się, że te różnice wynikają z faktu, że są to schody zabiegowe, a tak w ogóle, to im łatwiej jest robić proste niż takie pofalowane !!! To po jakiego grzyba się tak wysilali??? Nie doceniłam ich poświęcenia. A na pewno nie było to takie całkiem łatwe, bo wygibasy nie są po prostu wycięte z jednego kawałka dechy, tylko klejone z takich powyginanych pasm!
Mam nadzieję, że po tej rozmowie moje stwierdzenie "nie chcę takich powyginanych" panowie zrozumieli jako zachętę do wyprostowania tych secesyjnych fal. Na wszelki wypadek jutro się upewnię.
Oczywiście nie omieszkałam pochwalić schodów. Podkreślałam kilka razy jak bardzo zaskoczyły mnie tym, że są tak wygodne, że stopnie takie szerokie nawet przy wewnętrznej stronie zakrętu, a chwaliłam szczerze.
I tak obyło się bez szukania winnego, męskich rozmów i stawiania sprawy na ostrzu noża.
W międzyczasie i potem konferowałam też z ekipą Globaltechu. Niby sprawa była prosta - wstawiają wymiennik, podłączają, zakładają anemostaty. Ale, czy w budowaniu domu coś może być tak całkiem proste?
Zacznijmy od tego, że wciąż nie możemy dojść do ładu z kablami i puszkami. (Ja jestem przekonana, że co najmniej jedna puszka jest nadal ukryta gdzieś w ścianie. O ile pamiętam, wykazaliśmy się pomysłowością i powinniśmy mieć możliwość zapalania i gaszenia światła w korytarzu zarówno obok pokoi starszych dzieci, jak i spomiędzy naszego i Małgosi. Ale jeszcze nie odkryliśmy miejsca pobytu tego drugiego wyłącznika.) Niedawno odkryliśmy wreszcie kabel, z którego mamy mieć światło w korytarzu - był pomiędzy sufitem podwieszonym a ocieplonymi jętkami. Obawiałam się (i nadal obawiam), że w czeluściach tej mrocznej przestrzeni nadal mogą tkwić jakieś kable i kabelki nieznanego przeznaczenia.
Układając podłogę na strychu co rusz natykaliśmy się na coś tajemniczego. Niektóre były opisane na końcach (chwała naszym elektrykom) a niektóre nie.
Jedna tajemnica się wyjaśniła przy okazji montażu centrali reku - nieopisany kabelek okazał się częścią tej instalacji. Niestety los jego drugiego końca pozostał długo nieznany (dziękujemy panowie tynkarze!). Panowie z Globaltechu byli pewni, że kabelek ów był ciągnięty w ścianie prosto w dół i powinien kończyć się w puszce "o, gdzieś tu". A puszki ani śladu. Ostrzegłam, że pukać w ścianę, to sobie mogą do upojenia i niczego nie znajdą, bo nasz "pięciomilimetrowy" tynk doskonale tłumi odgłosy. Jednak jakimś cudem pod wieczór trafili na ukryty w ścianie kabel. Podejrzewali, że prowadzi on do regulatora od pc, jednak po ustaleniach kierunku przebiegu kabli upewniłam się, że to musi być ten właściwy, bo pamiętałam, że kabelek do regulatora szedł poziomo, a pan zarzekał się, że "ich" kabelek docierał pionowo. W ten sposób pojawiła się nadzieja, że jednak regulator rekuperatora nie będzie na strychu tylko w domu.
Drugi problem był też związany z kablami. Otóż w pobliżu miejsca przeznaczonego na centralę istniała tajemnicza pętla dosyć grubego kabla. Wychodziła spod sufitu podwieszanego i pod nim niknęła z powrotem. Tymczasem w łazience dzieci, w miejscu, gdzie powinny być dwa gniazdka, sterczały trzy kable. Podejrzewałam, że jeden z nich jest końcem tej dziwnej pętli, ale nie dało się go w żaden sposób ruszyć. Tym razem był to efekt pomysłowości panów podwieszających sufit.
Zaproponowałam więc, żeby go przecięli i w ten sposób doprowadzili prąd na strych. Okazało się jednak, że w tym kabelku nie ma prądu! Dlaczego? Ta zagadka pozostała nierozwiązana i czeka na przybycie elektryków, którzy maja się podobno z nią uporać.
Miotając się wzdłuż kabelków pomiędzy piętrami zauważyłam, że ktoś (niewidzialna ręka) zrobił porządki w naszej sypialni, która na czas układania linoleum w pozostałych pomieszczeniach została mianowana składem dóbr wszelakich. Schodziarze zawiesili na razie prace przy schodach pewnie do czasu przywiezienia brakującego stopnia i zmienili się w parkieciarzy. Kiedy zauważyłam ten fakt, podłoga była już pozamiatana i zagruntowana.
Po wysłuchaniu krótkiej i prostej, na szczęście, instrukcji obsługi rekuperatora wreszcie mogłam zobaczyć, co porabiają na dole pozostawione samopas dzieci. Kiedy zeszłam i ujrzałam je, szybko doszłam do wniosku, że wcale tego widzieć nie chciałam. Małgoś potraktowała worek z jakąś zaprawą albo innym cementem jako podręczną pokojową piaskownicę!
Proszę o wysilenie wyobraźni. Czy muszę opisywać, jak wyglądały jej granatowe jeszcze niedawno spodenki? Rączki zanurzane najwyraźniej po łokcie w intrygującym proszku? Obsypane nim czerwone butki?
O dziwo, Magda nie przyłączyła się tym razem do zabawy poprzestając na obserwacji.
Otrzepałam winowajczynię, wznosząc kłęby kurzu i przystąpiłam do pomocy w porządkowaniu pokoju gościnnego, który pełnił na dole tę samą funkcję, co nasza sypialnia na górze. Szybko i sprawnie zagraciliśmy łazienkę. Patrząc, jak przybywa w niej rzeczy pomyślałam, że chyba nie ma co żałować, że dzisiaj fliziarz nie przyszedł jej kończyć. :)
Zanim się ewakuowałam do domu, zdążyłam jeszcze zauważyć, że na podłodze naszej sypialni w oparach gryzącego smrodu jakiegoś kleju pojawiły się pierwsze kawałki mozaiki. Teraz przyszło mi do głowy, że powinnam była upewnić się, czy ten śmierdzący klej jest kompatybilny z podłogówką. Niby nasz parkieciarz to fachura pełną gębą, ale strzeżonego pan Bóg strzeże. Jutro zapytam, albo lepiej poczytam na opakowaniu. Brrr, aż się boję myśleć, co by było, gdyby...
A kysz, czarne myśli!
Po powrocie miałam jeszcze całe dwie godzinki do wyjazdu po Weronikę. W tym czasie zdążyła się zmienić pora roku – jesień ustąpiła zimie. Pojechałam w śnieżnej zadymce.
Popołudnie minęło już spokojnie. Tylko raz musiałam wyjechać, żeby zamknąć domek za wyjeżdżającą ekipą Globaltechu. Ustaliliśmy, że panowie wrócą z brakującymi elementami może nawet jeszcze w tym tygodniu. Byłam tak zakręcona, że nawet nie sprawdziłam, jak wygląda podłoga w sypialni!!! Możecie uwierzyć?
Ponieważ zima zaskoczyła mnie, w Felusi nie było kropli płynu do spryskiwaczy. Wcale nie ułatwiło to jazdy samochodem, który stał pod chmurką i został dokładnie zasypany. Przez zamarzniętą tylną szybę nie było nic widać, a ja, jak pamiętacie być może, nie umiem jechać posługując się wyłącznie lusterkami. Skończyło się to tak, jak musiało się skończyć – zjechałam z drogi i, gdyby nie pomoc jadącej za mną ekipy, pewnie tkwiłabym tam jeszcze długo. Jeden z panów wyręczył mnie i wycofał na ostatnim odcinku. Na pewno bardziej mu się to opłacało niż wypychanie mnie na drogę jeszcze kilka razy. Następnym razem, nie zważając na śnieg, mróz i wiatr będę posługiwała się wypróbowaną w podobnej sytuacji techniką – nawigacją przez otwarte okno.
A jutro tylko parkieciarze lub schodziarze i fliziarz. Spoko!
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia