Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)
WPROWADZKA
Było o wyprowadzce, a teraz będzie o wprowadzce.
Ponieważ nasz pan kierowca nie znał drogi, przypadła mi w udziale przyjemność przejażdżki dużym autem. Lubię jeździć ciężarówkami, bo tak dużo widać z szoferki.
Przed wjazdem na polna drogę prowadzącą do naszego domku dałam panu wybór: jedzie na wstecznym albo zawraca na "skrzyżowaniu". Pan wybrał to drugie wyjście, chociaż powątpiewałam, czy uda mu się zawrócić (pod dom musiał podjechac tyłem). Nie tylko nie zawrócił, ale jeszcze w połowie pierwszej prostej zakopał się w śniegu na tyle skutecznie, że musiałam iść do domku i wezwać na pomoc całą ekipę tragarzy. Zastanawiałam się poważnie, z jakiej odległości przyjdzie nam nosić dobytek.
Kiedy w końcu jakoś nasze rzeczy dotarły pod dom, zabraliśmy się do ich wynoszenia. Tym razem nie miałam nic pilnego do roboty, więc w miarę swoich skromnych możliwości zabrałam się do targania worków, kartonów i mebli. O ile do tego momentu pan kierowca nie wychodził ze swojej roli (wyłącznie kierowcy) o tyle na widok kobiety szarpiącej się z szafką nie zdzierżył i ruszył do pomocy wyrywając mi z rąk co cięższe przedmioty. Szybciutko wyładowaliśmy wszystko. Część rzeczy stała malowniczo rozsypana w śniegu na drodze, część wylądowała w domu skutecznie zagracając wszystkie pomieszczenia. W pewnym momencie przestraszyłam się, że nie pomieścimy wszystkiego w domu.
Jak to się dzieje? Po przeprowadzce z małego dwupokojowego mieszkanka z mikroskopijną piwnicą, spokojnie zajęliśmy cały trzypokojowy domek, garaż i strych. Dwa lata później, przenosząc się do siedmiopokojowego domu z garażem i strychem też zapchaliśmy go w całości! Zaiste zastanawiające, zwłaszcza biorąc pod uwagę te wory ze śmieciami, pozostawiane za każdym razem w starym lokum. Nasze umiejętności upychania gratów po kątach są imponujące i przerażające! Następna przeprowadzka na Wawel, bo w mniejszym metrażu się nie pomieścimy!
Mimo problemów z dojazdem wywołanych opadami śniegu, które akurat wtedy nas nawiedziły, szybko doceniłam zalety tej aury. Po pierwsze, zostawiliśmy w śniegu zawartość zamrażalnika i zamrażarki (szybko zostały przysypane) i nie musieliśmy się stresować koniecznością szybkiego uruchamiania tych sprzętów. Po drugie, meble postawione w śniegu nie ubłociły się. Po trzecie, było ładnie.
Kiedy wszystkie sprzęty znalazły się pod dachem, pożegnaliśmy naszych pomocników, obiecując, przynajmniej jednemu z nich, rewanż za jakiś czas.
I co teraz robić? Usiąść i napawać się pobytem u siebie? Rzucić się do roboty? Nakarmić dzieci?
Nakarmić dzieci i do roboty!
Do wieczora musieliśmy odgruzować dom na tyle, żeby dało się iść spać. I udało się! W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku położyliśmy dzieci spać, nakazując im, żeby zapamiętały sny. Ja spałam jak kamień i ze snu zapamiętałam tylko jakąś scenę - stałam pod okapem drewnianego domu w górach. To był chyba nasz dom. Czyżby więc jednak jeszcze jedna przeprowadzka nas czekała? Chciałabym w to wierzyć!
Niedziela (opisane wcześniej wydarzenia miały miejsce w sobotę) upłynęła nam bardzo pracowicie na prowizorycznym urządzaniu się. Już od soboty poczynając najczęściej słyszana fraza brzmiała: "czy nie wiesz, gdzie jest...?" Rzutem na taśmę wysprzątaliśmy naszą sypialnię (na razie wprosiliśmy się do pokoju Małgosi), bo w poniedziałek miał się pojawić nasz cieślo-dekarzo-schodziarzo-parkieciarz, żeby skończyć schody (ostatni szlif) i zacząć podłogi. W końcu zamieszkaliśmy na budowie.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia