Miesięcznik Murator ONLINE

Skocz do zawartości
  • wpisów
    249
  • komentarzy
    0
  • odsłon
    359

Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)


Agduś

547 wyświetleń

W SIECI

Czego nie mieliśmy?

- większości pstryczków i gniazdek

- blatu w kuchni

- zlewozmywaka

- podłączonej kuchenki

- podłączonej zmywarki

- łazienki na dole

- podłączonej pralki

- podłogi w salonie, gościnnym i naszej sypialni

- drzwi wewnętrznych

- pomalowanych ścian

- żadnych szaf (a te mają być podstawą umeblowania domku)

- lamp (w ich miejsce tu i ówdzie wisiały gołe żarówki)

- czasu!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

W poniedziałek pojawili się panowie schodziarzo - parkieciarze. Nadali ostatni szlif schodom i zabrali się za podłogi. W pewnym momencie zaskoczył mnie ostry smrodek nijak nie przypominający zapachu oleju, którym miały zostać potraktowane nasze podłogi. Okazało się, że najpierw należy zrobić szpachlę i zapchać nią szpary pomiędzy lamelkami. Szpachlę robi się właśnie z lakieru wymieszanego z pyłem pozostałym po cyklinowaniu. Potem podłoga była jeszcze raz szlifowana, żeby usunąć z niej lakier i dopiero olejowana. Zupełnie nie spodziewałam się takich atrakcji! Zrezygnowałam chwilowo z porządkowania domu, upewniłam się, że panowie nie zamierzaja przed wieczorem nas opuścić i pognałam do starego domu, żeby tam sprzątać i pakować resztki dobytku.

Wieczorem włączyliśmy rekuperator na trzeci bieg, żeby się nie uwędzić w resztkach smrodku lakieru. Pomogło.

Tak minął też wtorek.

Dzięki temu, że uciekałam przed smrodem lakieru, zrobiłam porządki w starym domu. Inaczej pewnie nie oderwałabym się od urządzania się w nowym. Ostatniego dnia stycznia Andrzej zabrał stamtąd ostatnie rzeczy, wymontował nasze baterie i przewiózł rowery. Oddaliśmy klucze!

Jednocześnie trwały prace w naszej dolnej łazience, dzieki czemu od środy mogłam już też na dole korzystać z dobrodziejstw cywilizacji w postaci wody płynącej z kranu.

W srodę odetchnęłam - już nikt obcy nie kręcił się po domu. Już nie mieszkaliśmy na budowie!

Początkowe braki w wyposażeniu kuchni były dosyć kłopotliwe. Jako że na dole w łazience jeszcze nie było umywalki, z każdą łyżeczką do mycia biegałam na górę. Garnki zbierałam do miednicy i myłam w wannie (nie wspomnę, co o tym myślał mój kręgosłup!). Podłączenie zmywarki było niemożliwe, dopóki nie będzie zlewu. Zlewu nie mogło być bez blatu. Blatu nie było, o czym później.

W sobotę, zaraz po przeprowadzce, Andrzej pojechał do starego domu z garnkiem. Po drodze kupił gotowe pierogi, tam je ugotował i przywiózł ciepłe.

W niedzielę daliśmy się zaprosić na obiad do cioci, przy okazji kupując to i owo z rzeczy niezbędnych. W poniedziałek wybrałam się sprzątać w starym domu i tam zebrałam dzieci w celu nakarmienia ich znów wyrobami gotowymi. We wtorek odgrzałam w mikrofalówce gotowe naleśniki (pyszne na szczęście). W środę w przypływie rozpaczy (jak długo można jeść pierogi i naleśniki z mikrofalówki?) kupiłam gotową płynną zupę w torebce, coby podgrzać ją w mikrofalówce. Na drugie były jakieś pulpety ze słoika. Wbrew zapewnieniom na opakowaniach, ale za to zgodnie z moimi przewidywaniami, produkty te nie wzbudziły zachwytu publiczności. Powiedzmy szczerze: były prawie, prawie niejadalne. Tylko umiejętny szantaż zmusił dzieci do przełknięcia tych podejrzanie wyglądających i woniejących szkolną stołówką specyfików.

Ten obiad chyba przekonał Andrzeja, że uruchomienie płyty grzejnej jest zadaniem priorytetowym. Usiłował to zrobić już wcześniej, ale niezmiennie próby te kończyły się wybiciem bezpieczników. Czasem wyłączało się wszystko, czasem tylko jakieś fazy. W dodatku wyłączały się w skrzynce na zewnątrz, a kontrolki w domowej skrzynce świeciły, jakby nigdy nic. Kuchenka działała, gotowałam więc sobie spokojnie, nie wiedząc, że grzeje tylko na jednej fazie, bo pozostałe wybiło. W efekcie pompa ciepła nie grzała, więc podejrzewaliśmy ją o najgorsze i wydzwanialiśmy do pana Kuraszyka, który usiłował telefonicznie naprawiać domniemaną usterkę. Na szczęście wszystko się wyjaśniło. Wezwany na pomoc znawca kuchenek - amator też początkowo nie wiedział, o co biega. Dopiero po dłuższych rozważaniach zauważyli obydwaj z Andrzejem jakieś tajemnicze mostki, które umożliwiały kuchence pracę na jednej fazie i powodowały wywalanie bezpieczników pozostałych faz. Po usunięciu tychże mostków już wszystko grało.

Pierwszy tydzień upłynął nam w sieci przedłużaczy. Mieliśmy na dole i na górze chyba po jednym sprawnym czyli podłączonym gniazdku. Wprawdzie panowie elektrycy zaproponowali nam zakładanie gniazdek i pstryczków, ale policzyli sobie po 5 zł od sztuki, co może nie jest wielką kwotą, ale pomnożone przez ilość punktów daję już konkretną sumkę.

Policzywszy kolejny raz, ile czego nam potrzeba,wybrałam się kiedyś na spacer do hurtowni (tamta, w której już wcześniej składaliśmy zamówienie, zapomniała o nas) i nabyłam większą ilość ramek, gniazdek i pstryczków, wybierając takie w cenie raczej umiarkowanej. Do tego zamówiłam do niektórych pomieszczeń takie bardziej wyszukane i nieco droższe. Za pierwszą partię zapłaciłam około 500 zł.

Ponieważ już pierwszego dnia należało popodłączać prąd tu i ówdzie, wykorzystaliśmy nasze bogate zasoby przedłużaczy. Nawet nie wiedziałam, że dorobiliśmy się tak imponującej ich ilości. Dosyć napisać, że bez trudu podłączyliśmy z jednego gniazdka (ze względów bezpieczeństwa bezpiecznik od gniazdek na górze był wyłączony) wszystkie niezbędne odbiorniki prądu w całym domu!

Już w niedzielę Andrzej zabrał się do podłączania gniazdek. Montując kolejne podliczał, ile kasy zaoszczędził. Po włączeniu bezpiecznika okazało się, że - niespodzianka - w większości gniazdek nie ma prądu!

Zagajeni o to telefonicznie elektrycy wyjaśnili, że to nie jest tak, jakby się laikowi wydawało - sterczy kabelek, to i prąd w nim płynie. O nie! Instalując gniazdka, trzeba jakoś oś tam łączyć, a wtedy w kolejnym gniazdku pojawi się prąd. Andrzej, w przeciwieństwie do mnie, na szczęście pojmuje, o co w tym wszystkim chodzi (oj, trzeba było uważać na fizyce w liceum, a nie gazety czytać!), więc po kolei zaczął te kabelki łączyć, spędzając na tym wszystkie popołudnia i wieczory. I tak do niektórych gniazdek nie dopływa prąd, co budzi nasze uzasadnione obawy, że gdzieś tam pod tynkiem drzemią sobi enieodkryte gniazdka. Już i tak za pomocą wiertarki Andrzej dokonał kilku odkryć. Jednak nadal podejrzewmy, że gdzieś powiniem być jeszcze jeden pstryczek.

Nadzwyczajna czujność wyłącznika różnicowoprądowego powodowała, że z monotonną regularnością co jakiś czas dom pogrążał się w egipskich ciemnościach. Co ciekawe, wyłącznik pozbawiał nas światła, mimo że odpowiednie bezpieczniki zawsze były wyłączone i w gniazdkach nie było w tym momencie prądu! Za mądre to dla mnie!

Powoli przbywało czynnych gniazdek i ubywało kabli leżących na podłogach. I tak upłynął nam pierwszy tydzień mieszkania w nowym domku.

Wykorzystując stare szafki kuchenne i łazienkowe, które przyjechały z nami jeszcze z Opola, poukładałam dzieciom ubrania i zlikwidowałam prawie wszystkie worki. Tylko nasze ubrania zostały nierozpakowane i czekały na pierwszą szafę, która miała powstać właśnie w naszym pokoju.

0 komentarzy


Rekomendowane komentarze

Brak komentarzy do wyświetlenia

Gość
Add a comment...

×   Wklejono zawartość z formatowaniem.   Usuń formatowanie

  Dozwolonych jest tylko 75 emoji.

×   Odnośnik został automatycznie osadzony.   Przywróć wyświetlanie jako odnośnik

×   Przywrócono poprzednią zawartość.   Wyczyść edytor

×   Nie możesz bezpośrednio wkleić grafiki. Dodaj lub załącz grafiki z adresu URL.



×
×
  • Dodaj nową pozycję...