Od kwietnia do ... zimy (a może jesieni?)
ZAKUPY
Od czasu przeprowadzki zakupy są tematem drażliwym. I nie chodzi tu bynajmniej o związane z nimi pozbywanie się środków finansowych, ale o CZAS. Czas stał się naszym bogiem, wrogiem, towarem deficytowym, despotycznym władcą... można by mnożyć określenia, ale i tak wiecie, o co chodzi.
Wyrwanie Andrzeja na zakupy jest zadaniem trudnym. Choć zdaje sobie sprawę z faktu, że czasem coś trzeba kupić, każda chwila spędzona na czymś innym niż dłubanie w domu jest dla niego chwilą zmarnowaną. Takie podejście do sprawy jest ze wszech miar godne pochwały. Ja też cieszę się, gdy w domu przybywa coś nowego, ale... no babą jestem, nie da się ukryć, a jako taka lubię czasem w nagrodę za pracowicie spędzony tydzień coś sobie kupić! (Tu poproszę o słowa wsparcia od czytelniczek!) A to szczotki do muszelek sedesowych, to znów uchwyty na papier szczęścia, pełna rozpusta - doniczki na kwiaty i same kwiatki (!!!) albo konieczne klamki do drzwi czy kinkiety. I tak sobie powoli to i owo zwoziliśmy do domku.
Pierwsze zakupy odbyły się zaraz po przeprowadzce (jak to dobrze, że pan G. jeszcze nie zdołał pozamykać marketów budowlanych w niedziele!) i przeżyliśmy podczas nich szok! Na liście znalazł się bowiem osprzęt do łazienek. Kiedy zobaczyłam ceny przedmiotów tak prozaicznych jak uchwyty na papier toaletowy, szczęka opadła mi na podłogę. Dlaczego kawałek wygiętego drutu czasem nawet bez osłonki (zresztą takie podobały mi się najbardziej) kosztuje minimum 60 zł?? Cena minimalistycznego kompletu pomnożona przez 3 łazienki dawała kwotę astronomiczną. Na szczęście natchnęło nas, żeby spróbować w IKEA i tam znaleźliśmy łudząco podobne ustrojstwa za 9,99 zł. Uznawszy, że ten wielce skomplikowany przedmiot domowego użytku nie będzie miał większego wpływu na jakość i bezpieczeństwo naszego życia, postanowiliśmy zaryzykować i kupić te podejrzanie tanie przedmioty.
(Rzuciłam własnie okiem w lewo i wiecie, co zobaczyłam? Drążek do szafy z gościnnego, którego szukaliśmy bezskutecznie!)
Po dwóch niedzielach z konieczności spędzonych pod hasłem urządzania domu, postanowiliśmy, że skoro najbardziej palące potrzeby zostały zaspokojone, możemy wreszcie ogłaszać weekend w sobotę o godzinie 19.00. Dzięki temu postanowieniu Małgosia poznała rozkosze białego szaleństwa na resztkach śniegu w Sieprawiu (o jej starszych siostrach nie wspomnę, bo już w zeszłym roku miałam poważne problemy z doganianiem ich na stoku, spowodowane przerażającym brakiem kondycji), potaplaliśmy się w basenie, czy wypróbowaliśmy nowy plac zabaw w Parku Jordana. W drodze powrotnej z Krakowa skracaliśmy listę zakupów domowych wpadając do jakiegoś marketu budowlanego.
Był to wspaniały kompromis pomiędzy andrzejowym unikaniem wyrzutów sumienia, że nic nie robi w domu a moim chciejstwem kupowania czegoś nowego do domku. Dzięki temu mogliśmy spokojnie wybierać kinkiety do hollu i kuchni nie spoglądając nerwowo na zegarki. Przed dłuższą chwilę kontemplowałam wystawkę tychże i zastanawiałm się poważnie, dlaczego egzemplarze tak niewiele różniące się wyglądem, tak bardzo różnią się cenami. Tym bardziej, że zanim spojrzałam na ceny (znacie ten system - numerek przy lampce, cena na drugim końcu regału), wytypowałam kilka spośród tych nie najdroższych.
Kompletnym szaleństwem było kupowanie kwiatków - towaru nieniezbędnego. Przyjęłam wypróbowaną taktykę - malutkie kwiatki łatwiej się aklimatyzują, a odpowiednio dopieszczone wyrosną szybko dając satysfakcję w nagrodę.
W zeszłym tygodniu stało się coś okropnego: okoliczności zmusiły nas do wyjazdu na zakupy w sobotę (Madzia była zaproszona na urodziny kolegi i musieliśmy kupić prezent). Na szczęście wyjazd był krótki i owocny, więc jakoś to znieśliśmy.
Wczoraj, pracując do wieczora, doprowadziliśmy pokój gościnny do stanu prawie, prawie wykończonego. Na tyle wykończonego, że mogłam pomyśleć o umyciu okien, gdy pogoda pozwoli!
Po pomalowniu ścian drugą warstwą lawendowej farby o barwie koktailu borówkowego zmontowaliśmy szafę. Był to czwarty w jej karierze montaż i wygląda na to, że ostatni - więcej nie zniesie. Ta szafa to nasz drugi wspólny zakup po wprowadzeniu się do pracowni na 11 piętrze (pierwszym było oczywiście spanie). Jak to się dzieje, że takie naprawdę stare meble budzą jakiś sentyment ("ta szafa stała jeszcze u mojej babci i przekażę ją na pewno dzieciom"), a te nowsze jakoś nie? Ja nie ronię łez na myśl, że nasza szafa kiedyś się rozleci, chociaż teraz ją lubię.
Andrzej powiesił karnisz, wnieśliśmy wersalkę (nie lubię wersalek, ale co innego mogliśmy miec w bloku?), okrągły stolik i dwa foteliki. Niestety okazało się, że te trzy ostatnie meble jednak tam nie zostaną - foteliki są za duże do tego pokoju. Co z nimi zrobimy? Jeszcze nie wiem. Na razie zastanawiamy się, co tam postawić.
Stanęłam w drzwiach, popatrzyłam i zapałałam gorącym pragnieniem powieszenia firanek i zasłonek oraz przykrycia wersalki pasującą kolorystycznie narzutą. Niestety, to pragnienie można było zrealizować tylko jadąc w sobotę na zakupy, bo hurtownia tkanin jest w niedziele nieczynna.
Udało mi się przekonać Andrzeja o konieczności dokonania rekonesansu w hurtowni (tym łatwiej było, że Madzia ma tańczyć góralskiego i koniecznie trzeba było kupić jej "prawdziwe" kierpce od prawdziwej Góralki w przejściu podziemnym koło dworca).
Druga sobota pod rząd!
Wizyta w hurtowni zaowocowała zapiskami w notesie (budowlany notes już symbolicznie wyrzuciłam i mam nowy - wykończeniowy) i mętlikiem w głowie. Z próbką koloru ścian w ręce wybieraliśmy różne ewentualności. Trudno będzie dobrać firanki, zasłony i narzutę w jednej tonacji, więc któraś z tych tkanin będzie wprowadzała dodatkowy kolor do pokoju (zastanawiam się, czy miętowozielony czy kremowy). Kusi mnie uszycie patchworka na wersalkę (dwa już popełniłam z pomocą Andrzeja), ale to strasznie czasochłonne zajęcie.
Drugim i ostatnim punktem programu była wizyta w IKEA, gdzie są teraz przeceny tkanin. Niestety, o ile kiedyś własnie tam były bardzo ładne materiały, o tyle od jakiegoś czasu trudno znaleźć coś ciekawego. Kupiliśmy duże ilości jakiegoś wścieklepomarańczowego zwiewnego cuda z zamiarem zamotania tego malowniczo w okolicach okna salonu i całe mnóstwo cieszących drobiazgów. Z trudem powstrzymałam się od skomponowania dekoracji na stolik pokoju gościnnego, ale i na to przyjdzie czas.
A na koniec bomba - Andrzej znalazł stół idealny! Jasny, o IDEALNYCH do naszej jadalni wymiarach, rozkładany (znaczy wydłużany) i w interesującej cenie!
Dzięki temu wyrzuty sumienia go chyba nie zjadły. Zresztą w ramach rekompensaty nie zaczęliśmy weekendu o 19.00.
I jeszcze jedno! Męska intuicja wskazala Andrzejowi, gdzie szukać ostatniego z zaginionych gniazdek! Chyba już mamy wszystkie! Niestety trzy trzeba było przenosić w inne miejsca - jedno wypadło pod szafą, dwa pod poręczą schodów. W tym momencie okazało się, że budowanie z betonu komórkowego ma swoje zalety - zamiast wydłubać nowe otwory łyżeczką do herbaty, musiał je mozolnie wywiercać i wykuwać w silikacie.
A jutro (ups, dzisiaj) ma być wreszcie ładna pogoda. I teraz to mnie będzie sumienie żarło. Kiedy będę siedziała i dłubała w domu: że powinnam dziecka wietrzyć na placu zabaw. Kiedy będę ganiała po placu zabaw asekurując Małgo: że nie robię nic w domu. Czas się zabrać za ogród, co pozwoli łączyć przyjemne z pożytecznym, a właściwie dwa pożyteczne i przyjemne zarazem.
0 komentarzy
Rekomendowane komentarze
Brak komentarzy do wyświetlenia